Gwary i krzyki już zamarły;
Król w dal odchodzi z kapitanem:
Stoi wciąż pomnik Twej ofiary,
Serce, co skromnem i skruszonem.
Panie Zastępów, bądź wciąż z nami,
Bo zapomnimy — zapominamy!
Mike siedział skąpany w promieniach słońca zalewających Fort Hill i obserwował przecinające się linie okopów i wałów ziemnych, które tworzyły Strefę Obronną Montezuma. Ciągnęły się na południe i północ od jezior Cayuga i Ontario, tworząc doskonałe pozycje dla ludzkich wojsk. Posleeni, którzy w pierwszych dniach wojny zdobyli Syracuse, zostali schwytani w pułapkę, kiedy zerwano mosty i połączenia komunikacyjne. Kiedy próbowali przedostać się przez wrzosowiska w cieniu wzgórz, padali tysiącami; choć straty w ludziach były duże, w obronie wzgórza Messnera na jednego człowieka zginęło tysiąc obcych.
Decyzja o odwrocie miesiąc po rozpoczęciu walk okazała się zgubna w skutkach. Na równinach pomiędzy Clyde i Rochester umarła piechota mobilna, a narodziło się Dziesięć Tysięcy. Polityczna decyzja o obronie każdej mieściny i ataku na byle wzgórze sprawiła, że sześć dywizji złożonych z doświadczonych weteranów stało się żarciem dla obcych. Stracono ponad tysiąc czołgów M-1 i pancerzy wspomaganych. Na równinach Ontario niemal przegrano wojnę.
Teraz sytuacja się odwróciła. Pod Rochester Posleenów zatrzymano, zdziesiątkowano i zmuszono do ucieczki. Piechota mobilna i Dziesięć Tysięcy zadały im potworne straty. Tym ostatnim nie potrzeba było żadnej zachęty, nawet szeregowcy opanowani byli obsesją wypatroszenia wszystkich obcych. Kiedy tylko najeźdźcy mieli odwagę stawić ludziom czoła, wzywano artylerię. Ale pancerze wspomagane drogo zapłaciły za tę bitwę. Jednostka straciła około dwunastu żołnierzy, a pancerz każdego z nich był na wagę złota. Wprawdzie uzupełnienia były już w drodze, ale…
Spoglądając na rozciągający się w dole teren, Mike uznał, że warto było walczyć. Równiny Ontario były najsłabszym punktem na wschodzie USA. Teraz, kiedy zostały odbite i ponownie umocnione, stały się twierdzą nie do zdobycia, pełną okopów i obsadzoną wypróbowanymi w boju weteranami. A ci doskonale wiedzieli, że Posleenów można zabić lub przepędzić, a ich grzebienie świetnie nadają się do udekorowania kantyny.
Mike nawet nie uniósł głowy, słysząc nadlatujący śmigłowiec. To dobry znak. Samoloty były narażone na ogień Wszechwładców, ale śmigłowce w przypadku spotkania z Posleenami stawały się latającymi trumnami. Skoro jeden przeleciał mu nad głową, to znaczy, że teren został zabezpieczony. Mike uśmiechnął się i wstał z ziemi. Przeszedł nad bezgłowym trupem Wszechwładcy i ruszył w dół zbocza. Świat jest piękny.
Jack wysiadł ze swego OH-58 i pokręcił głową. Rozkazy, które go tutaj przywiodły, były jak najbardziej na czasie. Wiele znaków na niebie i ziemi mówiło, że pierwszy batalion 555 pułku i Dziesięć Tysięcy potrzebują odpoczynku. Grzebienie, które żołnierze mocowali do swoich plecaków, były niczym w porównaniu z łbem Wszechwładcy, nadzianym na ostrze miecza borna. Żółta krew plamiła własny miecz zabitego i tworzyła kałużę pod nogami dowódcy piechoty mobilnej.
Nie zwracając uwagi na ten widok ani na zapach bijący od trupa, Mike spoglądał ku Syracuse i odległemu Atlantykowi. Tam czekał wróg.
Generał zbliżył się do niego, obrzucając czujnym spojrzeniem resztę żołnierzy. Grupa oficerów rozmawiała przyciszonymi głosami, spoglądając w tę samą stronę co O’Neal. W większości byli młodzi, tak samo jak ich dowódca, a szlify oficerskie zbierali w twardej szkole życia i przetrwania na polu bitwy. Homer rozumiał, czemu woda sodowa nie uderzyła im do głowy. Wszystko to, do czego doszli, opłacili własną krwią, potem i znojem.
O’Neal dowodził nimi od samego początku walk z Posleenami. Ledwie mógł udźwignąć to brzemię. W przeciwieństwie do Homera, nie miał czasu uczyć się sztuki radzenia sobie z odpowiedzialnością. W rezultacie jego profil psychologiczny rozwinął się w kierunku nie zawsze zgodnym ze wzorcem idealnego dowódcy. Bez dwóch zdań wszyscy potrzebowali odpoczynku.
— Dzień dobry, Mike — powiedział.
— Zauważył pan, że mamy wtorek? — rzucił niedbale major. — I jeszcze nie dotarliśmy do Syracuse, ale to nie nasza wina. Poinformowano nas; że dalsze rozciąganie linii zaopatrzenia jest, niewskazane z logistycznego punktu widzenia". W każdym razie dziękujemy za wsparcie.
— Nie ma za co — odparł Homer. — Nie martw się o Syracuse, odbiliśmy Savannah, i choć możesz w to nie wierzyć, na całym wschodzie Stanów panuje spokój. Jedyne, czym muszę się przejmować, to sytuacja w Georgii, ale prawdę mówiąc, to nic poważnego.
Dowódca piechoty mobilnej rozejrzał się dookoła i mruknął z krzywym uśmiechem:
— Czyli ruszamy na zachód, tak?
— Nie. Wysyłamy was na tyły. Dostaniecie tydzień w Buffalo na odpoczynek i odzyskanie sił.
Mike zmarszczył brwi.
— A co z Harrisburgiem?
— Natarcie Posleenów zostało powstrzymane. Zdołaliśmy przerzucić ukradkiem trochę wyposażenia, więc chłopaki wracają do pełni sił.
— A Roanoke?
— Dwudziesta druga dywizja kawalerii objęła przyczółki, a Posleeni liżą rany po tym, jak generał Abrahamson spuścił im niezły łomot. Nie byli w stanie dokonać precyzyjnych obliczeń, ale wybili ich około dwóch milionów. Lepiej niż w Richmond.
— A Chattanooga?
— Nikt tam nie lądował od kilku miesięcy.
Mike rozpiął kołnierz i podrapał się nerwowo w kark.
— A jak sprawy w Kalifornii?
— Tam również od kilku tygodni nie zarejestrowaliśmy żadnej aktywności Posleenów. — Homer uśmiechnął się i powiedział przyjacielskim tonem: — Mike, potrzebujecie odpoczynku. Jeszcze trochę, a zwariujecie. Już bawicie się trupami Posleenów, a głowami ich wodzów gracie w piłkę. Zaczynacie rozstawiać po kątach moich oficerów.
— Słyszałeś o tym? — spytał bez cienia wstydu O’Neal. — Zasłużył na takie traktowanie. Byliśmy na pozycjach już od dwóch godzin, kiedy łaskawie przywlokły się pierwsze oddziały.
— Masz rację, ale i tak musicie odsapnąć. Kiedy ostatnio widziałeś Cally? Ona nie zasługuje na takie traktowanie.
— Racja. — Mike uniósł głowę, jakby został wyrwany z głębokiego snu, i rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. — Po prostu sam nie wiem, co mam robić, Jack!
— Trzymaj swój batalion w stanie gotowości, niedługo zostaniecie odwołani z linii frontu. Powiem Duncanowi, on będzie zajmował się wszystkimi szczegółami operacji. Wracajcie do Buffalo, przebierzcie się w mundury galowe, wypolerujcie medale i idźcie do baru przepłukać gardła. Nie jesteście ani wdowcami, ani ascetami.
— To nie fair, Jack.
— Jak byś sam tego nie odkrył, to ci powiem, że na wojnie nie ma żadnych zasad. Pogódź się z tym.
— Dobra — przytaknął O’Neal, spoglądając z niesmakiem na głowę Wszechwładcy. — Może faktycznie przyda mi się kilka piwek.
— Macie dwa tygodnie. Odpocznijcie, a potem lecicie do Georgii, żeby sprawdzić, co tam się dzieje. Jest tam kilka lokalnych podległych mi jednostek, LRRP Floty, ale chyba sprawy nie idą dobrym torem. Ich rozwiązanie zajmie mi kilka tygodni. Za to SheVy spisują się znakomicie i zapewniają nam przewagę. Wysłałem jedną z nich jako wsparcie dla Czternastki. Jeśli dwa sobie nie poradzą, to po co posyłać tam piechotę mobilną, mam rację?
— Jasne — przytaknął O’Neal.
Przez chwilę patrzył zamyślony na równiny, po czym rzucił półgłosem:
— Wolałbym już teraz być w Georgii.
— Mike, jesteś mi potrzebny w pełni sił. Ta wojna zabrała zbyt wielu dobrych żołnierzy, żebym mógł stracić także ciebie.
O’Neal pokiwał zrezygnowany głową, spoglądając na szramy, które pokrywały jego pancerz. Nanity szybko i sprawnie usunęły najgorsze uszkodzenia, ale musi minąć trochę czasu, zanim zakamuflują pozostałe po nich szramy. Szramy, podobnie jak blizny na ludzkim ciele, miały inny kolor niż reszta pancerza i wyraźnie świadczyły o tym, że pancerz już niejedno przeszedł.
— Naprawdę powiedziałeś temu pułkownikowi w SheVie, żeby po mnie przejechał? — spytał w końcu.
— Kto, ja? — Homer uniósł brwi. — Kto ci takich bzdur naopowiadał?
— To był bardzo niesmaczny dowcip. Ziemia pozatykała wszystkie Otwory pancerza.
— Spójrz prawdzie w oczy, panie bohaterze. Ktoś musiał ci przetrzepać dupsko, a to nie było łatwe.
Mueller kulił się na zboczu przy drodze Bridge Creek, spoglądając ponuro na most.
Reszta jego drużyny zebrała się wokoło, kryjąc się za nierównościami terenu. Leżeli płasko na ziemi i także obserwowali most i tamę. Gdyby to było lato albo wiosna, gęsto rosnące krzewy i drzewa zasłaniałyby widok, ale teraz, jesienią, nic nie stało na przeszkodzie obserwacjom. To nieco martwiło Muellera, bo znaczyło, że i oni mogą z łatwością być wypatrzeni. Tamę chroniła przed wścibskimi oczami siatka maskująca, a przekroczenie mostu zapowiadało się jako bardzo ryzykowne zadanie.
Spływająca z tamy rzeka opływała zbocze, na którym się kulili, skręcała lekko na wschód i wiła się na podobieństwo litery S, do której ktoś dorysował kilka zygzaków. Most znajdował się pośrodku zygzaka i z samej tamy nie było go dokładnie widać. Po północnej stronie drogi znajdowało się poletko usiane białymi kamieniami. Znajdowali się na jego skraju i widzieli, że kiedy będą przemieszczać się w stronę wody, będą widoczni jak na dłoni. Krzewy porastające pobocza nie były przycinane od początku wojny, i sądząc z ich wyglądu, stanowiły barierę nie do przebycia. Nie pozostawało nic innego jak liczyć na szczęście i trzymać głowy nisko przy ziemi.
Po „ich" stronie rzeki znajdowała się stacja prądotwórcza, która, o dziwo, nadal była czynna. Droga, która do niej prowadziła, została uprzątnięta i utrzymywano ją w dobrym stanie. Gdyby nikt z niej nie korzystał, Posleeni już dawno ukradliby wszystko, co nie zostało przytwierdzone do podłogi grubymi nitami.
Wieloletnie doświadczenie podpowiadało Muellerowi, którędy pobiegnie Mosovich, ale wolał się upewnić.
— No i jak? — spytał.
Pokryta farbą kamuflującą twarz Mosovicha przez chwilę nie wyrażała żadnych uczuć, a potem mężczyzna skrzywił się. Musieli zejść zboczem, które nie zapewniało żadnej osłony, było kamieniste i nierówne. Większość ludzi nazwałaby je urwiskiem, ale on wiedział, że to zwykłe zbocze, jakich pełno w tych rejonach Appalachów. Cała drużyna, oprócz Nicholsa, zjadła zęby na takich wspinaczkach i doświadczeniem przewyższała wszystkich innych górali, nie licząc Gurkhów.
Zakładając, że zejdą na sam dół bez odniesienia poważniejszych obrażeń, będą dobrze widoczni z tamy. Choć Mosovich nie postawiłby złamanego grosza na obecność posleeńskich straży, wolał nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Po lewej stronie był niezbyt głęboki wąwóz, w którym mogliby uniknąć wykrycia przez obserwatorów na tamie, bo skryliby się w porastającym go gąszczu. Po dotarciu na równy kawałek terenu dalszą osłonę zapewniłyby im drzewa. Przekroczenie mostu było problemem numer dwa.
— Pójdę po lewej. Zbiegniemy szybko ze zbocza, potem do kanału i dalej w stronę drogi, pod osłonę drzew.
— Rozumiem. — Mueller oderwał się od skały i ruszył w dół zbocza.
— Szybko to dość względne pojęcie — mruknął Nichols. — Nie stawiałbym na siebie w biegach na setkę z tym grzmotem na plecach.
Karabin snajperski ważył dobre piętnaście kilo, a pociski do niego też nie należały do lekkich. Cały ekwipunek snajpera osiągał wagę prawie pięćdziesięciu kilo. Choć Nichols nie był ułomkiem, to i Godzilla z takim obciążeniem nie pobiegłaby daleko.
— Mueller, będziesz nas ubezpieczał, ja pójdę na szpicy. Miejcie oczy szeroko otwarte i, na litość boską, niech żaden z was się nie potknie ani nie spadnie. — Mosovich rozejrzał się dookoła i mruknął: — Ruszamy!
Najłatwiej byłoby iść po zasypanym liśćmi zboczu ścieżkami wydeptanymi przez leśną zwierzynę. Choć bez wątpienia zwierzęta znalazły bezpieczną drogę, która omijała niespodziewanie osuwiska, podążanie ich śladem oznaczałoby kluczenie pośród gęstwiny dłuższą drogą. Co gorsza, przez pewien czas byliby widziani przez obserwatorów na moście. Mosovich przez chwilę rozważał podjęcie takiego ryzyka, ale uznał, że jest ono nieopłacalne. Lepiej przeczołgać się kilka metrów, korzystając nawet z marnej osłony, niż bez sensu ryzykować. To oznaczało, że podejście do tamy nie będzie łatwe.
Jeden nieuważny krok mógł oznaczać upadek. Mosovich uznał jednak, że taki zjazd w dół stoku może okazać się dobrym pomysłem. Wyczołgał się z kryjówki, usiadł na ziemi i odepchnął. Ślizgając się coraz szybciej i szybciej po zgniłych liściach, miał wrażenie, jakby zjeżdżał na sankach. Ale w przeciwieństwie do zjeżdżania po śniegu, teraz miał większe możliwości kontrolowania kierunku i wyhamowania prędkości. Drzewa i krzewy pomagały mu w sterowaniu.
Dojechał do pierwszej przecinki. Przypadł płasko do ziemi i zaczął obserwować drogę, którą kiedyś musieli wyciąć drwale. Obcy zachowywali się tak głośno, że prędzej usłyszałby ich niż zobaczył. Najlepiej byłoby, gdyby zbliżali się od wschodu, gdyż ukształtowanie terenu na zachodzie nie gwarantowało ludziom dobrej osłony. No ale cóż, życie jest ryzykiem, zwłaszcza jeśli się służy w LRRP.
Zaczął ponownie sunąć w dół. Ta część stoku była bardziej stroma i coraz częściej obijał się o drzewa i krzewy. Ominąwszy kilka niewidocznych na pierwszy rzut oka wykrotów, zatrzymał się i ponownie zaczął nasłuchiwać. Nie słyszał niczego, co mogłoby go zaniepokoić, tylko wiatr, szum drzew oraz jednostajne buczenie dochodzące z odległej o dwadzieścia metrów stacji przetwornikowej.
Ostatni fragment drogi okazał się stromizną o kącie nachylenia prawie dziewięćdziesięciu stopni. Dawniej Mosovich zacząłby ostrożnie schodzić na dół, czepiając się każdej nierówności terenu. Ale kiedyś poznał w Wietnamie pewnego Gurkhę, który uśmiał się do łez, widząc nieporadność Amerykanina. Kiedy otarł z oczu łzy rozbawienia, pokazał mu, jak skutecznie pokonywać takie zbocza. Mosovich podniósł się i ruszył pędem w dół stoku. Biegł, ile tylko miał sił w nogach, nie zatrzymując się ani na chwilę.
Leciał tak na oślep, odbijając się od grud ziemi i kamieni, aż wylądował w kanaliku odpływowym dziesięć metrów niżej. Unosząc głowę ponad poziom wody, rozejrzał się dookoła. Kamera umieszczona na hełmie zarejestrowała wygląd terenu i przekazała go reszcie oddziału.
— Idziecie, chłopaki, czy nie?
Zwiad zajął mu dokładnie dwie minuty i trzydzieści pięć sekund.
Reszta oddziału dołączyła do niego, nie zachowując szczególnej ostrożności, ale skoro on baczył na patrole Posleenów, mogli pozwolić sobie na odrobinę nonszalancji. Kiedy dołączyli już do Mosovicha i zaczęli przemykać skrajem usianego białymi kamieniami pola, dostrzegli grupę około dwudziestu zwiadowców. Przypadli do ziemi, korzystając z osłony młodniaka choinek, i poczekali, aż Posleeni się oddalą, po czym podjęli marsz w kierunku mostu.
Była to prosta konstrukcja. Między betonowymi filarami wpuszczonymi w nurt rzeki biegła droga. Rozejrzawszy się bacznie na wszystkie strony, Mosovich przeskoczył przez barierkę i ruszył mostem. Reszta oddziału podążyła za nim. Daleko po lewej stronie sierżant dostrzegł skrzyżowanie głównej szosy z boczną drogą, która biegła równolegle do zachodniego brzegu rzeki. Okolica usłana była sięgającymi do kolan białymi skałkami, które mogły stanowić dobrą osłonę. Mosovich ponownie przesadził barierkę i zeskoczył na ziemię.
Upewniwszy się, że reszta oddziału jest w komplecie, a w okolicy nie widać żadnych Posleenów, ruszył dalej, klucząc pomiędzy skałkami. Niewielkie wzniesienie, które przecinało pole, porastał nieduży, ale za to gęsty lasek, co bardzo zwiadowcy odpowiadało.
Przeskoczył wał ziemny i zatrzymał się, aby zaczekać na Nicholsa i Muellera. Pomógł spoconemu snajperowi przerzucić karabin na drugie ramię i ruszyli przez lasek. Rosnące dziko róże pozwalały przypuszczać, że kiedyś były tutaj jakieś budynki. Ich podejrzenia potwierdziły się, kiedy Jake trafił na niski kamienny taras. Przemknął po nim i zatrzymał się w cieniu wielkiego drzewa. Od strony odległego brzegu rzeki szedł posleeński patrol. Widząc, że zwiadowca pada na ziemię, reszta oddziału poszła w jego ślady. Siostra Mary zarzuciła na siebie siatkę maskującą, choć jeden nieostrożny ruch oznaczał ryzyko wykrycia. Kamuflaż był tak doskonały, że człowiek nie potrafił wykryć okrytego siatką szpiega nawet z odległości kilku kroków.
Kombinezony Land Warrior, które żołnierze mieli na sobie, wyposażone były w szeroki zestaw czujników, w tym w miniaturowy peryskop, za pomocą którego Mosovich i reszta oddziału mogli uważnie śledzić poczynania obcych. Okular wolno wysunął się ponad linię trawy i zaczął obserwować teren od mostu aż po zarośla. Choć widoczność była kiepska, zorientowali się, że patrol Posleenów nadciągnął z północy, od strony Tiger.
Żołnierze ocenili jego liczebność na jakieś dwieście sztuk. Obcy zebrali się u podnóża wzniesienia i po chwili ruszyli w drogę. Mosovich jeszcze przez moment leżał nieruchomo, po czym podniósł się i mruknął:
— Jak to możliwe, że nie dostrzegli naszych śladów?
— Nie wiem — odparł Mueller. Podniósł karabin snajperski z ziemi i oparł go o udo. Ślady pozostawione przez czteroosobowy patrol były wyraźne: zdeptana trawa i połamane krzaki prowadziły prosto do ich kryjówki. — Nie umiem powiedzieć. Lepiej stąd chodźmy.
— Racja — przytaknął Mosovich. — Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Posleen nie oczekuje wiele od życia. Jeść, spać, rozmnażać się i służyć swemu Wszechwładcy, dokładnie wykonując jego polecenia. I zabijać wszystkich tych, którzy mu zagrażają.
Normals stojący na czele zwiadu wysilał cały swój intelekt, żeby dobrze poprowadzić patrol i wykonać polecenia Wszechwładcy. Cały czas trapiła go myśl, co to są te „znaki threshkreen". Znał thresh, bo przeżył już trzy walki z nimi. Zwykle ubierali się na zielono i brązowo, używali dziwnej broni, innej od tej, którą miał w dłoniach, i byli twardzi i zażarci.
Kiedy przekroczyli już rzekę, gotowi zawrócić, tak jak nakazywał im plan marszruty, coś zaniepokoiło przywódcę. Zatrzymał się, a cały oolt zgromadził się wokół niego, rozglądając się na boki w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa, które zaniepokoiło ich pana. Ale wokół była tylko ciemność i cisza.
Jednak dominujący normals miał problem. Ostatnim razem, kiedy Władca do niego przemawiał — a wspominał tę chwilę z błogim drżeniem — pytał go o obecność czegoś niezwykłego. Teraz dostrzegł jakieś ślady w trawie. Były niezwykłe, więc może należałoby zwrócić się o pomoc? Z drugiej jednak strony nie takie otrzymał rozkazy. Miał wystrzelać cały magazynek, jeśli dostrzeże jakieś „znaki threshkreen".
A to mogły być takie znaki. Biegnący thresh zostawiali podobne ślady. Może powinien iść ich tropem i znaleźć miejsce, gdzie się schowali? Ale z drugiej strony czteronogie thresh żyjące na wzgórzach też pozastawiało podobne ślady. Jakiś inny patrol mógł wypłoszyć je z zarośli i przegnać w dolinę. Co więcej, to mógł być dziki oolt grasujący na tych niebezpiecznych terenach.
Wszystko to było dla biednego normalsa czarną magią. W końcu zbliżył się do śladów, uważnie węsząc. Ślad schodził z drogi i rozdzielał się na trawie. Towarzyszył mu zapach oleju i metalu. Samiec spojrzał ku wzgórzom. Zapach, w pewnym sensie groźny, mógł pochodzić od ich uzbrojenia. Co robić?
Posleen ponownie rozejrzał się po okolicy. Pole, zarośnięte trawą i chwastami, przypominało trójkąt wciśnięty między rzekę, główną szosę, którą patrolowali, i boczną drogę, biegnącą równolegle do nurtu. Także w pobliżu rzeki dostrzegł teraz jakieś ślady, a nabrał pewności, gdy zobaczył wyraźnie odciśnięty w błocie ślad buta. Samiec nie znał słowa „but", ale wiedział, że jego pan nakazał mu szukać „znaków threshkreen". To był jeden z nich. Tego prowadzący był pewien, bowiem już wcześniej widział takie ślady. Podniósł karabin i wystrzelił w powietrze.
— Jasna cholera — mruknął pod nosem Nichols.
— Ktoś znalazł nasze ślady — dodał Mueller. — Jake?
— Siostro, wezwij nalot na to pole i niech zrzucą miny. Ruszamy się, ludziska!
Cholosta’an pogładził głowę normalsa i wyciągnął ostrze. Bolała go strata tego żołnierza, bez wątpienia najlepszego z całego oolt. Jednak był ciężko ranny i ścieżka obowiązku nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Powiedział jeszcze raz, jak cosslain dobrze się spisał i jak sprawnie odnalazł ślady threshkreen, po czym przyłożył monomolekularne ostrze do gardła konającego.
— Poczekaj — usłyszał głos Orostana. — Czy to on odnalazł tropy?
— Tak, oolt’ondai. Ciężko mi go dobić, był jednym z moich najlepszych sług. Ale wiem, że muszę to uczynić.
— Oszczędź go. Zapewnimy mu pożywienie i odpoczynek, może przeżyje.
— Nawet jeśli wróci do zdrowia, będzie okaleczony — sprzeciwił się bez przekonania Cholosta’an. Pomysł wydawał mu się dobry, choć z drugiej strony ranny tylko by im przeszkadzał.
— Jeśli ty mu nie pomożesz, ja to zrobię. Musimy zachować na później jego geny. Przeznaczymy go do pracy kenstaina. Potrzebujemy go.
— Jak sobie życzysz, oolt’ondai — odparł Cholosta’an, chowając miecz do pochwy. Wydał oolt część swoich racji żywnościowych, chcąc pokazać im, że jest zadowolony z ich postępowania. — Mówiłeś, aby zmniejszyć mój oolt o połowę. Chyba twojej woli stało się zadość.
— Tak, ale nie w taki sposób, jak planowałem. Ale przynajmniej wiemy, gdzie są ci przeklęci threshkreen. Wyślemy na drogi patrole i zawęzimy obszar poszukiwań. Potem ich znajdziemy i wybijemy co do jednego.
— Wspaniale — przytaknął Cholosta’an, a na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. — Chcę wydrzeć ich serca!
Orostan wypuścił przez zęby powietrze, uśmiechając się do siebie.
— Nienawidzę ludzi, ale muszę przyznać, że w ich mowie jest wiele dobrych określeń. Taką sytuację nazywają „zemsta".