— Panie majorze — powiedział z kamienną twarzą sierżant Pappas. — Na zewnątrz czeka porucznik Sunday i prosi, żeby poświęcił mu pan chwilę.
— Proszę wejść, Sunday! — zawołał O’Neal.
Sunday wkroczył do gabinetu, stanął na baczność i zasalutował.
— Sir, kapitan Slight wydała mi rozkaz zdobycia żelowej wyściółki do pancerzy! Dano mi do zrozumienia, że posiada pan ostatnią puszkę w całym batalionie!
Mike odchylił się w fotelu, niedbale odpowiedział na salut i strzepnął popiół z cygara.
— Kończy się, tak? A ja wysłałem puszkę do kompanii Charlie. Słyszałem, że ją zużyli, ale niech pan do nich idzie i zapyta, czy coś im nie zostało. Może pan też spróbować zdobyć trochę na własną rękę. Jak pan chce.
— Tak jest, sir! — zasalutował znów Sunday. — Proszę o pozwolenie kontynuowania poszukiwań, sir!
— Proszę kontynuować, Sunday — powiedział O’Neal, znów leniwie machając ręką. — I niech pan powie Slight, że żel nie rośnie na drzewach.
— Tak jest, sir! — Porucznik odwrócił się na pięcie i wyszedł. O’Neal pokręcił głową, kiedy sierżant Pappas wszedł do środka, zakrywając dłonią usta.
— Chichracie się, Gunny.
— Wcale nie — odparł były marinę. — Chichoczę, a to co innego.
— To chyba nie był dobry pomysł — powiedział O’Neal, zaciągając się cygarem. — Sunday jest bystry, a do tego już służył. Slight chyba przejedzie się na nim.
— Może — wzruszył ramionami sierżant. — Ale to stara i chwalebna tradycja. Co z nas byłaby za jednostka, gdybyśmy nie wysłali nowego porucznika na poszukiwanie czegoś, co nie istnieje?
— Nie wiem — uśmiechnął się Mikę. — Może jednostka bez dudziarza?
Sunday stał z zamyślonym wyrazem twarzy pod kwaterą batalionu; jedną rękę miał na biodrze, drugą powoli pocierał brodę. Rozejrzał się po niewielkim obozie, szukając inspiracji, aż jego wzrok spoczął na plakacie reklamującym nowy sklep zaopatrzenia sił naziemnych. Przez chwilę patrzył na niego z zastanowieniem, potem szeroko się uśmiechnął.
Pogwizdując, ruszył przed siebie. Każdy mijany żołnierz, który spojrzał mu w twarz, niemal natychmiast odwracał wzrok; to nie był wyraz twarzy, jaki chciałoby się widzieć u człowieka gabarytów buldożera.
Maggie Findley była niską, drobną brunetką. Miała siedemnaście lat i za rok, o ile jeszcze będzie żyła, skończy szkołę Central High School („Dom Smoków!"). Zgłosiła się do pracy w sklepie sił naziemnych z dwóch powodów: po pierwsze, to była praca, a w obecnych czasach niełatwo było o pracę, a po drugie, mógł to być niezły sposób poznania jakiegoś miłego faceta.
To była jej pierwsza samotna zmiana w kasie. Jak dotąd sobotni poranek był cichy i spokojny. Przed chwilą do sklepu wszedł jakiś wielki żołnierz i zniknął między półkami.
Kiedy zobaczyła, że zbliża się do niej, trochę się zdenerwowała; nie był wielki, był po prostu olbrzymi. Ale po chwili zauważyła srebrne belki porucznika i przestała się martwić. W końcu oficerowie są dżentelmenami. I właśnie w takim przyjemnym stanie umysłu spojrzała na to, co porucznik postawił na ladzie, i zaczerwieniła się aż po same uszy.
Tommy uśmiechnął się do młodej damy za ladą; według identyfikatora nazywała się Findley.
— Czy może ma pani trochę więcej tego na zapleczu? Na półce było tylko kilka opakowań.
— Eee… — Spojrzała na pudełko, a potem na oficera, i znów się zaczerwieniła. — Potrzeba panu… więcej? — pisnęła.
— Najlepiej by było, gdyby miała pani nie rozpakowany karton — powiedział, złośliwie się uśmiechając. — Mój dowódca kompanii i ja mamy… — wykonał kilka bliżej nieokreślonych gestów — pewne trudności.
— Już idę zobaczyć — powiedziała Maggie i pospiesznie czmychnęła zza lady w głąb sklepu.
Tymczasem Tommy stal przy kasie, pogwizdując cicho przez zęby. Potem wziął do ręki numer „Broni i amunicji", jednego z niewielu pism, które przetrwało załamanie rynku wydawniczego. Przerzucił kilka stron, oglądając projekt nowego desert eagle’a kaliber .65. Osobiście był zdania, że każdy człowiek mniejszy od niego samego fiknie na plecy przy próbie strzelania z czegoś takiego. Ale niektórzy po prostu czują się chorzy, jeśli nie mają największej w okolicy spluwy.
Sprzedawczyni wróciła, niosąc ukradkiem małe niebiesko-białe pudełko.
— Mamy… tylko z nazwą marki…
— To nic nie szkodzi. — Tommy odłożył pismo i sięgnął po portfel. — Właściwie to nawet lepiej.
— Zapakować w papier czy w folię? — spytała bez tchu Maggie, starając się unikać jego wzroku.
— W papier, ma się rozumieć — uśmiechnął się Tommy. — Proszę.
— Sierżancie Bogdanovich — powiedział niepewnie porucznik Sunday, wchodząc do gabinetu sierżanta. — Można prosić na chwilę?
— Oczywiście, sir — powiedziała Boggle, wstając, i skinieniem głowy wskazała paczkę. — To żel?
— Musiałem po niego iść do batalionu — odparł niejasno Tommy, otwierając drzwi do gabinetu dowódcy kompanii. — Proszę o pozwolenie wejścia, ma’am.
— Proszę wejść, Sunday — powiedziała kapitan Slight. — Znalazł pan żel?
— Niestety nie, ma’am — odparł Sunday, stając na baczność i robiąc smutną minę. — Wygląda na to, że cały żel zużyła kompania Charlie. Przypomniałem sobie jednak, że czasami można zamiast niego używać materiałów zamiennych — ciągnął, wyjmując z papierowej torebki opakowanie żelu do masturbacji i stawiając go na biurku dowódcy — i pomyślałem, że biorąc pod uwagę specyfikację, to może zaspokoić pani potrzeby.
Kapitan Slight zaczerwieniła się, a Bogdanovich zaczęła wyć ze śmiechu.
— Ależ oczywiście, plut… poruczniku. Przypuszczam, że… w niektórych sytuacjach to może być bardzo przydatny substytut.
Kapitan Slight z rozgoryczeniem pokręciła głową.
— Major O’Neal ostrzegał, żebym tego nie robiła.
— Myślę, że następnym razem powinna go pani posłuchać, ma’am — powiedziała Boggle, wycierając łzy. — Bardzo sprytne, poruczniku.
— Bałem się, czy nie przesadzam — przyznał Sunday. — Rozważałem, czy nie kupić zwykłej wazeliny, ale wtedy aluzja nie byłaby tak czytelna.
— Niech pan nie przegina — uśmiechnęła się Slight. — Zrozumiałyśmy. Dobrze, do rzeczy. Uznałam, że najlepiej umieścić pana u Kosiarzy.
— Tak jest, ma’am — powiedział Sunday ze zmieszanym wyrazem twarzy.
— Kosiarze to prawie wyłącznie weterani — ciągnęła. — Ich poprzedni sierżant plutonu dostał w Roanoke i przez jakiś czas będzie siedział w regeneratorach. Brakuje nam podoficerów, więc będzie pan swoim własnym podoficerem plutonu. Normalnie coś takiego zrzuciłabym na doświadczonego podoficera…
— Ale nie ma pani żadnych — powiedział z uśmiechem Sunday. — A ja jestem doświadczonym podoficerem. Kogo dostanę?
— No, oni wszyscy znaj ą się na swój ej robocie — odparła sierżant Bogdanovich. — Umieją walczyć.
— Ale w garnizonie sanie do wytrzymania — powiedział Sunday.
— Cóż, już dawno nie byliśmy w garnizonie — odparła dowódca kompanii. — Ale… Kosiarze Bravo bywają… uciążliwi. Nasza mała szarada była między innymi sprawdzianem…
— Jak znoszę takie dowcipy? — Sunday uśmiechnął się od ucha do ucha. — Lubią się bawić, tak? Ja też uwielbiam. Jestem mistrzem gier i zabaw.
— W takim razie powinno się panu tam spodobać — powiedziała Slight. — Coś jeszcze?
— Nie, ma’am — odparł porucznik, sięgając po nawilżacz. — Pójdę to oddać.
— Nie, nie. — Slight położyła rękę na opakowaniu. — Chyba to zatrzymam. Jako nauczkę. Niech pan idzie przygotować się na powrót pana ludzi; wrócą jutro rano, w większości skacowani i niezadowoleni.
— Tak zrobię, ma’am — powiedział Sunday, zasalutował i wyszedł.
Za drzwiami gabinetu zatrzymał się i w zamyśleniu wydął wargi.
— Przekaźnik, przyjrzyjmy się danym o Kosiarzach Bravo. Po proszę raporty z pola walki, najlepiej audio-wideo na żywo, i dane osobowe.
„Poznaj swojego wroga", pomyślał, śmiejąc się w duchu.
Major Ryan był zdania, że nic nie może zastąpić osobistej inspekcji budowy umocnień. Zwłaszcza w sobotę, kiedy jest największe prawdopodobieństwo, że wszyscy się obijają.
Ale dzisiaj pewnie będą zajęci, pomyślał. Już słyszał, jak drogocenne armaty pułkownika Jorgensena ostrzeliwują nadciągającą hordę. I rzeczywiście, na Murze wrzało jak w ulu; nawet podobnie wyglądał.
Mur miał ponad siedem kondygnacji w miejscu, gdzie przechodził przez wąwóz Czarnej Góry, a na każdym poziomie rozmieszczone było innego rodzaju uzbrojenie: od lekkich systemów przeciwlądownikowych Shrike po olbrzymie pola min kierunkowych longsword. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko jeden atak dotarł do samego Muru, i został on zatrzymany właśnie przez miny.
Major wszedł na schody i spojrzał na drugą linię obrony. Dwudziesta trzecia dywizja wymieniła akurat sto trzecią, która wycofała się na tyły, podczas gdy czterdziesta dziewiąta właśnie pracowała przy okopach za Murem.
Okopy w założeniu miały ciągnąć się niemal nieprzerwaną linią od jednej strony strefy obronnej do drugiej, obejmując zintegrowane bunkry. Co najważniejsze, z pierwszej linii obrony miało nie być żadnego bezpośredniego przejścia na tyły. Jednak z powodu kłopotów ze wspieraniem dywizji obsadzającej Mur oraz przekonania, że Posleeni nie będą w stanie go sforsować przynajmniej przez rok, położono — na pozostałościach szosy 441 — drogę. Tak więc od Muru do magazynów zaopatrzenia korpusu prowadziła czteropasmowa autostrada. Dodatkowo wiele jednostek korpusu, które wspierały Mur, zostało wysuniętych do przodu, co oznaczało, że tkwiły teraz w drugiej i trzeciej linii okopów. W wielu przypadkach dowódcy tych sił z przeróżnych powodów, w tym wiecznie popularnych „względów bezpieczeństwa", kazali zasypać okopy, a nawet rozebrać bunkry. Zrobił się najgorszy burdel, jaki można sobie wyobrazić.
Jakby tego było mało, bezpośrednio za Murem rozciągał się parking dla setek pojazdów dowódców i sztabowców dywizji obsadzającej umocnienia, którzy uznali je za absolutnie nieodzowne do wypełniania codziennych obowiązków.
Właściwie parking kiedyś się tutaj rozciągał. Teraz go nie było; standardowa procedura operacyjna w całych Stanach Zjednoczonych lokowała dowódców wysuniętych oddziałów z ich jednostkami, i tylko nieliczni musieli jeździć w tę i z powrotem, a transport dla nich załatwiała „góra". Stąd też jeśli dowódca korpusu chciał porozmawiać z, powiedzmy, dowódcą dwudziestej trzeciej dywizji, wysyłał po niego humvee. I nie zatrzymywał go długo z dala od jego jednostki.
Jedną z pierwszych rzeczy, na które Ryan zwrócił uwagę podczas inspekcji umocnień, był fakt, że dowódcy wysuniętych jednostek — jak również często oficerowie sztabowi i starsi podoficerowie — wracali na noc do swoich kwater, zamiast pozostawać na Murze. Zabranie im samochodów miało temu zapobiegać.
Poza tym linie okopów biegły w poprzek bezpośredniej trasy, między nimi zaś wiła się droga prowadząca na tyły. Gdyby Posleeni sforsowali Mur, musieliby wybierać między przedzieraniem się przez okopy — z czym koniopodobni obcy mieli wyjątkowe trudności — a przemarszem krętą drogą, co znacznie wydłużało czas przedostania się przez umocnienia i wystawiało flanki ich formacji na ostrzał.
Niestety zasypanych i zburzonych okopów i bunkrów nie odtworzono, a trzecia linia obrony ledwie była tknięta. Oznaczało to} że gdyby doszło do sforsowania muru, Posleeni mieliby serce korpusu jak na dłoni. A ponieważ ten odcinek frontu został pozbawiony wsparcia, nie było nikogo, kto zatrzymałby obcych aż do samych gór, a na pewno aż do Franklin. To z kolei znaczyło, że ukończenie budowy umocnień powinno być na samej górze listy priorytetów.
Major pokręcił głową, widząc ruszający spod Muru ambulans. Zwiększone tempo prac musiało spowodować większą liczbę wypadków. Ale taka była cena wojny; lepsze kilka nieszczęść niż wyłom w linii obrony.
Major schylił się, przechodząc przez pancerne drzwi, i znalazł się w wewnętrznym labiryncie. Mur tak naprawdę mógłby nazywać się Fortecą: był szerszy niż wyższy, pełen koszar, stołówek i magazynów. Tylko jego przednia część i kilka miejsc z tyłu służyło samej walce; resztę zajmowały warsztaty i składy świadczące usługi dla broniącej się dywizji.
Ryan skierował się w głąb twierdzy, aż doszedł do strzeżonych przez wartowników drzwi. Pokazał żandarmowi swoją klucz-kartę i wszedł do centrum dowodzenia Muru.
Jedno spojrzenie na tablicę statusu powiedziało mu to, co chciał wiedzieć: Posleeni parli zagęszczoną formacją autostradą 441 i wszystkimi bocznymi drogami. Rejonem zbornym było Clayton, dokąd jakiś bystrzejszy Posleen przesunął już dwa Minogi. Zaznaczono je na planie wraz z adnotacją, że ogień artyleryjski na obszarze całego miasta jest nieskuteczny. Kilka podobnych miejsc, świadczących o obecności lądowników, znajdowało się wzdłuż dróg, ale punkty obserwacyjne na Czarnej Górze nie widziały ich.
Dowodzenie należało teoretycznie do szefa sztabu dywizji, pułkownika, ale Ryan już dawno przekonał się, że dywizyjny oficer planowania, również w stopniu majora, orientował się w sytuacji o wiele lepiej niż szef sztabu. Nie żeby pułkownik White był ofermą, jakimi zwykle otaczał się generał Bernard, ale major Brandy zazwyczaj lepiej sobie radził.
Ryan podszedł do konsoli dowodzenia majora i uniósł brew.
— Powinienem o czymś wiedzieć?
— Idą pełną parą — rzekł Brandt, zerkając na niego. — Jak tak dalej pójdzie, skończy się to jak Waterloo.
— „O mały włos"?
— „Natarli na nas jak zwykle".
— Aha. — Ryan kiwnął głową. — To dobrze, bo po raportach wywiadu na temat tej kuli bałem się, że nie zachowają się Jak zwykle".
— Dwa… trzy lata temu C-Dek podszedł na tyle blisko, że mógł otworzyć bezpośredni ogień. Musiało być niewesoło; miał kosmiczne działa plazmowe i porządnie wyszczerbił Mur. Ale i tak go zatrzymaliśmy. Zdjęła go kompania Wrzeszczących Bachorów. Teraz mamy SheVę, a słyszałem, że nawet dwie.
— Tak — przytaknął niewesoło Ryan. — Cały czas martwię się tym, o czym doniosły lurpy. Wszystko wskazywało na masowy atak, ale tutaj to wygląda na jedną kulę, cztery, może pięć milionów. Uderzali już na nas w takiej sile wcześniej i zawsze się odbijali. Sam nie wiem…
— Wszystko jak zwykle — wzruszył ramionami Brandt.
— Po prostu… miejcie oczy szeroko otwarte — powiedział Ryan. — Wracam do kwatery głównej, zresztą właśnie tam powinienem być.
— W porządku, dobrej zabawy — uśmiechnął się Brandt. — Ja i tak będę zajęty zabijaniem Posleenów.
Ryan wrócił drogą, którą tu przyszedł; zauważył, że ruch w korytarzach zwiększył się i automatyczne działka na najwyższym poziomie otworzyły ogień.
Zbiegł po schodach do swojego humvee i pokręcił głową, gdy odezwał się pierwszy gatling. Na przyszły miesiąc zaplanowali rozstawianie drutu kolczastego i zapór przed Murem, ale wygląda na to, że będą musieli z tym poczekać.
Szybko jechał wijącą się drogą, zwalniając za każdym razem na widok przechodzącej przez szosę grupy żołnierzy, którzy już dawno powinni być na swoich stanowiskach. W stronę Muru i drugiej linii obrony jechał równomierny strumień pojazdów; major miał wrażenie, że płynie pod prąd. Dwa razy żandarmeria kazała mu zjechać z drogi, żeby przepuścić jadących w przeciwnym kierunku, ale po półgodzinie dotarł wreszcie na parking po zachodniej stronie kwatery głównej korpusu.
Wchodząc po schodach do budynku dawnej szkoły, zauważył, że zielono-niebieskie „wzgórze" na wschodzie zaczyna dygotać. Spojrzał na południe. Nad horyzontem pojawiły się lądowniki. No, to powinno być nieźle.