Cally upchnęła ostatnią paczkę w plecaku i przygotowała się do wyjścia z jaskini. Skrytka Cztery była zaprojektowana jako magazyn wszystkich materiałów potrzebnych do ucieczki. Po wypłakaniu oczu i odespaniu nocy Cally starannie przygotowała się do długiej podróży. Jej trasa wiodła przez rejon Coweeta, potem na przełaj do autostrady 64 — zakładając, że jest wolna — a później na zachód, do umocnień wokół Chattanooga.
Nadeszła pora wymarszu, ale Cally ciągle jeszcze się wahała. Chociaż znalazła zwłoki Papy O’Neala, wciąż nie mogła uwierzyć, że już go nie ma, że jego życie dobiegło końca. Chciała jeszcze tylko jednej sprzeczki, jeszcze jednego poranka. A opuszczenie jaskini było pogodzeniem się z faktem, że już nigdy więcej nie będzie farmy i już nigdy więcej nie będzie Papy O’Neala.
W końcu postawiła plecak na ziemi i wyciągnęła książkę. Jedzenia i wody miała tu na rok, a jaskinia, położona w odludnej okolicy, była bezpieczna.
O odejściu pomyśli jutro.
Obserwujący ją ze sklepienia groty Himmit wzruszył ze zdumienia ramionami. Dziewczynka już miała iść, kiedy nagle się zawahała. Dla Hirnmita takie zachowanie nie miało sensu. Ale właśnie dlatego ludzie byli tak niesamowicie fascynujący, że robili różne rzeczy bez żadnego widocznego powodu.
Przygotował się na długie czekanie. Ale Himmici byli w tym dobrzy. A któregoś dnia z tego wszystkiego urodzi się piękna opowieść.
Mosovich zatrzymał się, kiedy Mueller podniósł zaciśniętą pieść i przysiadł na piętach. Potem sierżant przekrzywił głowę — Jake też usłyszał ten. dźwięk. Przed nimi płynął duży strumień należący do Laboratorium Hydrologicznego Coweeta; szum wody zagłuszał inne odgłosy. Ale mimo to gdzieś niedaleko słychać było słaby kobiecy śmiech.
Wendy usiadła, plując wodą, i opuściła MP-5, którego udało jej się nie zamoczyć.
— Bardzo śmieszne, Shari — warknęła, dygocząc. — Ta woda jest zimna jak cholera.
Widzę — odparła kobieta ze śmiechem. — Każdy by to zobaczył.
Wendy także nie potrafiła opanować chichotu. Jej ubranie nosiło ślady ucieczki z Podmieścia i przedzierania się przez górskie zarośla. Woda i cienki materiał jej bluzki sprawiały, iż z daleka widać było, że marznie.
— Wyglądam jak dziewczyna z rozkładówki — powiedziała, kręcąc głową.
— Jeszcze jak — stwierdził Mueller, wychodząc z zarośli i zsuwając się po zboczu w dół. — Szkoda, że nie mam aparatu.
— Jezu! — krzyknęła Shari, obracając się na pięcie. — Nie rób tego!
Mueller podniósł ręce, widząc trzy wycelowane w niego lufy.
— Cześć, przyjaciele.
— Boże, Mueller, nigdy nie sądziłam, że to powiem — rzekła Wendy, wstając i opuszczając pistolet maszynowy — ale pana widok jest rozkoszą dla moich umęczonych oczu.
— I wzajemnie — odparł sierżant i zerknął na Shari. — Kim jest… Shari?
— To długa historia — powiedziała Elgars, podnosząc ręką. — Idziemy do magazynu O’Neala. A wy?
— Mieliśmy przeprowadzić rozpoznanie Gap — odparł Mosovich, wychodząc z krzaków kawałek dalej. — Poruszamy się dość szybko i sprawnie.
— Poruszaliście się — powiedziała Elgars. — My też poruszamy się szybko, ale przydałaby nam się jakaś pomoc. Padło na was.
— Pani kapitan — oznajmił surowym tonem starszy sierżant sztabowy. — Nasze zadanie dostaliśmy od Dowódcy Armii Kontynentalnej.
— Dobrze — odparła, wskazując na jego przekaźnik. — Proszę go wywołać. Powiedzcie mu, że porwała was gromada dziewczyn z dziećmi i że wam się to zupełnie nie podoba.
— Mam przeprowadzić rozpoznanie ~ zaprotestował Mosovich. — Nie mogę tego robić, wlokąc za sobą gromadę, uciekinierów!
— Tak? — powiedziała Wendy. — To niech pan uważa.
Plutonowy Patrick Delf przesuwał swój AIW z boku na bok, wypatruje przez noktowizor celów. Teren wokół wiaduktu Blue Ridge był zasłany sygnaturami cieplnymi, ale żadna z nich sienie ruszała. Większość była nie do rozpoznania. Plutonowy szedł ostrożnie przed siebie, szukając stopami pewnych punktów oparcia na zasłanej gruzem drodze i wypatrując zagrożenia. Ale niczego nie dostrzegał Obie połowy wiaduktu, wbrew doniesieniom wywiadu, byty zburzone.
Podszedł bliżej, machnięciem ręki każąc reszcie swojej drużyny rozproszyć się. Zwiadowcy rozsunęli się w tyralierę — każdy z nich wypatrywał Posleenów, ale niczego nie dostrzegał.
W cieniu pod wiaduktem znaleźli okop pełen martwych obcych. Większość z nich była zbyt zwęglona, by dociec, co ich zabiło, kilku jednak miało dziury po wielkokalibrowym karabinie, przypuszczalnie snajperskim.
Środkowy wspornik wiaduktu został wysadzony u podstawy. Wyglądało na to, że został trafiony z broni ciężkiej, prawdopodobnie plazmy albo hiperszybkiej rakiety, i to z posleeńskiego okopu. To zupełnie nie trzymało się kupy, chyba że któryś z obcych dostał małpiego rozumu. Na podstawie wspornika stygła jakaś gęsta ciecz, ale plutonowy nie był pewien, co to jest, dopóki nie przyklęknął na jedno kolano, nie potarł jej i nie powąchał palców. Zapach ludzkiej krwi, w przeciwieństwie do posłeeńskiej, był bardzo charakterystyczny.
— Sir, mówi plutonowy Delf — powiedział, włączając swój komunikator. — Przełęcz czysta, jakiś biedny drań dotarł aż tutaj, a potem dał się rozsmarować rakietą. Ale rakieta rozwaliła wiadukt i strzeliła plazmą z powrotem w Posleenów; są załatwieni.
— Czy ktoś jeszcze przeżył? — spytał dowódca brygady.
— Jak dotąd nikt. Nie wygląda to dobrze. Nie byliśmy jeszcze po drugiej stronie wiaduktu, ale widać stąd jakieś pojazdy, sir. Widzę trzy abramsy i dwa bradleye, same wypalone skorupy. Przełęcz jest zatarasowana zwalonym wiaduktem, drogę blokują wraki. Ale Posleenów nie ma. Ci, co ocaleli, nakopali im do dupy.
— Przyjąłem — powiedział cicho pułkownik. — Czy mogę bezpiecznie wysłać śmigłowce?
— Nie mogą tego zagwarantować, sir. Nie wiem, co jest w dolinie.
— Według Dowództwa Wschód, tylko nieźle wkurwiona SheVa. Wysyłam śmigłowce po tych, których tam znajdziecie. Dokończcie rozpoznanie i wracajcie. Ale uważajcie, do Rabun Gap droga daleka.
Cholosta’an pokręcił głową. Mimo drugiej pary powiek i umiejętności zwężania źrenic był pewien, że ma uszkodzony wzrok. Ale lepsze to niż przyszłość, która czekałaby ich, gdyby oolt’ondai postanowił ruszyć naprzód.
— Pożrę ich młode — warknął gniewnie Orostan. Ale nawet młodszy kessentai usłyszał w jego głosie gorycz porażki.
— Skończyły nam się elitarne oolt — przypomniał Cholosta’an. — I wyszkoleni piloci. Nie mamy już tenarali. Oolt’ondar Besonotry został zniszczony, a ludzie wkrótce zajmą Balsam Gap. Przeklęci saperzy zniszczyli wszystkie inne drogi wychodzące z tej doliny. A Torason twierdzi, że napotkał opór, nacierając w górę doliny Tennessee. Musimy Się wycofać, póki w ogóle mamy jeszcze jakieś oolt.
— Nie, musimy nacierać — prychnął Orostan. — Zdobędziemy tą przełęcz, I ziemie leżące za nią. Wciąż mamy dość sił. Poprowadź swój oolt naprzód, zbierz wszystkich rozproszonych oolt’os, jakich napotkasz. Uderz na przełęcz! Ja zbiorę wszystko, co zostało w okolicy, i pójdę za tobą.
— Jak sobie życzysz, oolt’ondai — powiedział kessentai.
Machnął na swoich oolt’os i ruszył naprzód. Kiedy przeszedł chwiejny most i zagłębił się w ruiny Dillsboro, skręcił w prawo, kierując się wzdłuż rzeki Tuckasegee.
— Niech Orostan zdycha dla tego swojego „ocalenia rasy” — szepnął kessentai. Jeśli ten świat czegokolwiek go nauczył, to tego, że samo przetrwanie wystarczy. Niech odważni giną „dla dobra rasy”. On, Cholosta’an, po prostu ocaleje.
Tulo’stenaloor pokręcił głową nad raportem z Dillsboro. Przez chwilę rozważał, czy nie rozkazać Orostanowi zaprzestać ataku. Zebranie sił na nowo zabierze mu kilka godzin, o ile w ogóle zostały tam jakiekolwiek siły. W końcu postanowił tego nie robić. Po pierwsze, ten stary idiota prawdopodobnie i tak by go zignorował i zaatakował. Po drugie, spowolnienie sił maszerujących na Gap było tego warte. Po przybyciu metalowych threshkreen chwilowo stracił przełęcz na rzecz ludzi. Ale mając tylko dość dużo czasu, odbije ją z powrotem. Kiedyś skończy im się energia i amunicja, a wtedy ich stamtąd wyprze.
— Proszę tylko o czas.
Mike wyszedł z dziury ziejącej tam, gdzie kiedyś była tylna ściana jego gabinetu. Nie oglądał się za siebie. Był pewien, że nigdy więcej go nie zobaczy.
Batalion stał w równych szeregach przed promami. Wszystkie dwadzieścia dwa statki wylądowały na placu defilad i były właśnie ładowane bronią i sprzętem, w tym najważniejszymi power packami i lancami antymaterii. Pozostało tylko załadować żołnierzy i być może wygłosić krótką mowę.
Problem polegał na tyra, że nawet „zieloni” wiedzieli, iż lecą na samobójczą misję. To była ważna samobójcza misja, trudno było wyobrazić sobie ważniejszą. Ale byłoby to niezwykłe zrządzenie losu, gdyby ktokolwiek z nich przeżył.
Do tego dochodził fakt, że nawet „zieloni” w ciągu ostatnich dwóch do pięciu lat praktycznie bez przerwy brali udział w operacjach bojowych. To byli żołnierze, którzy szli w ogień z otwartymi oczami. I większość z nich słys2ała już wcześniej mowy majora.
Ale to była taka ich mała tradycja.
Mike zdjął hełm, kazał przekaźnikowi wzmocnić głos i stanął przed swoim batalionem.
— Dwudziestego piątego października tysiąc czterysta piętnastego roku niedaleko Calais we Francji mała gromada Anglików pod wodzą angielskiego króla Henryka Piątego stawiła czoła całej francuskiej armii. Bitwę tę nazwano Azincourt, a miała ona miejsce w dniu Świętego Kryspina. Chociaż Francuzi mieli przewagę liczebną pięciu do jednego, Anglicy zadali lepiej uzbrojonemu i opancerzonemu wrogowi straszliwe straty, tym samym wygrywając bitwę. Wystąpienie króla Henryka William Szekspir przerobił później na słynną „mowę z dnia św. Kryspina”.
Dzień dzisiaj mamy świętego Kryspina:
Ten, kto przeżyje ten dzień, kto bezpiecznie
Wróci do domu, zawsze już podniesie
Głowę i dumnie wyprostuje grzbiet
Na wzmiankę o dniu świętego Kryspina.
Kto dzień ten ujrzy, ten w jego wigilię
Będzie co roku, do późnej starości,
Spraszał sąsiadów na ucztę słowami:
„Przecież to jutro świętego Kryspina!”;
Podciągnie rękaw i blizny pokaże:
„Moja pamiątka po świętym Kryspinie!”
Starcom szwankuje pamięć; ale on,
Choćby zapomniał wszystko, będzie wiernie
Wspominał — nawet gdy upiększy trochę —
Jakich to czynów dokonał w tym dniu.
Imiona nasze, znane jego ustom
Jak słowa rozmów z najbliższą rodziną —
Król Henryk; Bedford i Exeter; Warwick
I Talbot; Gloucester i Salisbury — będą
Znów wymawiane ponad pełnym kubkiem.
I dzielny wojak historię powtórzy
Swemu synowi; i zawsze już odtąd,
Od dzisiejszego dnia do końca świata,
Kiedy nastanie świętego Kryspina
W ludzkiej pamięci znowu ożyjemy:
My. garść — szczęśliwy krąg — gromadka braci;
Tak, bo kto dzisiaj ze mną krew wyleje.
Zostanie moim bratem; choćby z gminu
Pochodził, dzień ten nada mu szlachectwo;
A każdy z owych panów, którzy w Anglii
Gnuśnieją teraz w jedwabnej pościeli,
Przeklnie się za to, że go tu nie było.
Odmówi sobie miana mężczyzny.
Kiedy ktoś przy nim wspomni, jak to walczył
Wraz z nami w ten dzień świętego Kryspina!
— W całej historii ludzkości małe oddziały stawiające czoła przeważającym siłom wroga były zapamiętywane w pieśniach. Grecy pod Maratonem pokonali Persów, którzy mieli przewagę liczebną stu do jednego. Rodezyjska drużyna SAS przypadkowo natknęła się na przegląd pułku partyzantów i wszystkich wybiła. Bohaterotwie spod Termopil. Z Alamo. Siódma Kawaleryjska…
O’Neal przerwał i rozejrzał się po milczących pancerzach o pustych, pozbawionych emocji przyłbicach. Wiedział z doświadczenia, że ponad połowa jego ludzi właśnie układa e-maile, słucha muzyki albo szuka nowych, lepszych pornosów. Ale co tam, raz się żyje.
— Zważywszy na naszą sytuację, ostatnie trzy są chyba najważniejsze — ciągnął, wkładając do ust grudkę tytoniu. Splunął i spojrzał w niebo. — Dzisiaj lecimy zająć i utrzymać przełęcz. Będziemy tam tkwić dotąd, aż zabraknie nam ludzi, zasilania albo amunicji. Nie wiem sam, co będzie pierwsze. Najprawdopodobniej ludzie. My, szczęśliwy krąg, gromadka braci. W przyszłości mężczyźni leżący teraz w swoich łóżkach będą przypominali sobie ten dzień, i wiecie, co będą mówić? „Jezu, jak to dobrze, że nie było mnie wtedy z tymi biednymi dupkami z piechoty mobilnej, bo już bym nie żył”. Ale co tam, raz się żyje; za to właśnie tak dobrze nam płacą. Na pokład.