31

Gdy niedźwiedzia napotyka himalajski wieśniak w drodze

Krzyczy groźnie na potwora, a ten często w dal uchodzi

Lecz gdy niedźwiedzicę spotka, ta go w strzępy wnet rozrywa

Bo samica bardzo często gorsza niźli samiec bywa.

Rudyard Kipling

Samica (1911)


Niedaleko Franklin, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
22:14 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, sobota, 26 września 2009

Wendy zatrzymała się na szczycie ruchomych schodów i zmarszczyła brew. Nie działały, a co gorsza, z dołu dobiegały krzyki i huk wystrzałów.

Problem polegał na tym, że Posleeni byli wszędzie dookoła, i żeby uniknąć spotkania z nimi, grupa musiała bardzo szybko zejść kilka poziomów w dół. Większość wind jednak nie działała, podobnie jak ruchome schody.

— Chodźcie — powiedziała, zawracając głównym korytarzem.

Mniej więcej w połowie drogi na dół natknęła się na pakiet szturmowy. Otworzyła go i popatrzyła na zawartość. Nie ma mowy, żeby wszystko zabrali, trzeba więc zdecydować, czego najbardziej będą potrzebować.

Oczywiście medpak, między innymi zawierający hiberzynę. Używała jej o wiele za często, żeby teraz jej nie rozpoznać. Ponieważ mieli już problemy z drzwiami, zabrała pakiet do ich otwierania, zawierający pojemnik ciekłego azotu i wtryskiwacz. Przypuszczalnie czeka ich wspinaczka, dlatego przymocowała na wierzchu swojego plecaka zwój liny i pakiet do schodzenia.

Doszła do wniosku, że nie powinna zabierać halligana ani piły ratunkowej, mimo że bardzo ją kusiło, więc zamknęła drzwi i poszła dalej.

W następnym tunelu serwisowym połączyła dzieci liną i kazała im schodzić w dół po drabinie. Prowadziła tylko sześć poziomów w dół, a kiedy się tam znaleźli, poczuli wiejący z dołu silny podmuch.

— Co to jest? — wysapała Shari. Schodzenie po drabinie, zwłaszcza z Amber na plecach, dało się jej we znaki.

— Szyb wentylacyjny. Właśnie rym szybem dostaniemy się do sektora G.

— Chyba żartujesz. — Korytarz przypominał tunel aerodynamiczny, wiatr niemal ich przewracał.

Wzdłuż ścian biegły liny. Dzieci złapały się ich, kiedy tylko zeszły z drabiny.

Shari zrobiła to samo i ruszyła korytarzem. Na samym końcu był ogromny otwór obramowany składaną poręczą, gęsto oznaczoną znakami ostrzegawczymi i napisami. Po prawej stronie na ścianie był olbrzymi kołowrót ze stalową liną, na pierwszy rzut oka tak długą, że można by sięgnąć do Chin. Stojąc na krawędzi, można było zobaczyć w dole przepastny szyb powietrzny.

Powietrze w tak wielkim kompleksie jak Podmieście zawsze było problemem, zwłaszcza że niemal całkowicie było w ten czy inny sposób odzyskiwane i odświeżane. By ułatwić przepływ świeżego powietrza i umożliwić mieszanie się gazów, Podmieście było wyposażone w cztery wielkie szyby powietrzne, każdy głęboki prawie na trzysta metrów i szeroki na sześćdziesiąt.

Otwór, przed którym stali, znajdował się w połowie wysokości sektora B, a do dna otchłani było prawie dwieście pięćdziesiąt metrów.

— Mogę powiedzieć tylko tyle: nie patrzcie w dół. — Wendy podeszła do kołowrotu i zwolniła blokadę.

— Powiedz, że żartujesz — krzyknęła Shari. Na skraju szybu wiatr był wprost huraganowy.

— Kabla starczy z zapasem aż na sam dół — powiedziała Wendy, wyciągając około dwóch metrów liny i zrzucając na podłogę swój osprzęt wspinaczkowy. — Ale nie musimy zjeżdżać aż tak nisko, wejście do hydroponików jest na G 4.

— Powiedz, że żartujesz — powtórzyła Shari. Kręciło się jej w głowie, słabe światło z szybu widziała jak przez mgłę. Miała już kiedyś takie uczucie, gdy uciekała przed posleeńskim natarciem na Fredericksburg. To była straszna, przejmująca aż do szpiku kości zgroza.

— Opuszczę cię na G — ciągnęła Wendy, jakby jej nie słyszała. — Lina jest obliczona na trzy tony, więc nie martw się, że cię nie utrzyma. Na kołowrocie oznaczyłam kolejne wyloty tuneli. Kiedy zjedziesz na dół, zaczep linę na szpuli, a potem zakołysz nią w przód i w tył. Będę stąd patrzeć, i kiedy zobaczę, że kołyszesz liną, poślę na dół dzieci. Lina jest wystarczająco długa, żebyś mogła asekurować je z dołu. Uważaj tylko, żebyś nie wypadła z otworu.

— To SZALEŃSTWO — powiedziała Shari, odsuwając się od krawędzi dziury.

Wendy złapała ją za ramię i potrząsnęła.

— Słuchaj — syknęła jej do ucha. — Posleeni zajęli windy i większość ruchomych schodów. Goranie wyjdziemy, ale jest szansa, że wydostaniemy się przez hydroponiki. Nie ma innej drogi w dół. A teraz zakładaj uprząż i szykuj się.

— Dzieciom to się nie spodoba — powiedziała Shari, podnosząc uprząż. Miała wielkie ze strachu oczy. — A ja nie dam rady zwieźć na dół Amber.

— Amber zjedzie z Billym — powiedziała Wendy. — Po prostu przywiążę je wszystkie do tej cholernej liny. Tak, nie spodoba im się to, ale nic na to nie poradzę, drzwi są zamknięte.

Shari pokręciła głową i powoli zaczęła zakładać uprząż.

— A ty jak zjedziesz?

— To… skomplikowana sprawa — powiedziała Wendy.


* * *

Shari schodziła po ścianie, uważając, by nie patrzeć w dół. Spojrzała tylko raz, i to jej wystarczyło. Dno szybu ginęło w mroku, ale sam blask świateł bijący z innych otworów, głęboko w dole, wystarczył, by ją prawie zmroziło.

Cały czas uważała, żeby się nie kołysać. Im bardziej lina wydłużała się, tym bardziej ona huśtała się w przód i W tył. Raz nawet pośliznęła się i kilkakrotnie boleśnie uderzyła o ścianę. Było to dopiero po trzydziestu metrach; wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby pośliznęła się teraz.

Ściany szybu pokrywał śluz, dlatego ześlizgiwanie się stóp było nieuniknione. Kiedy się nad tym zastanowiła, uznała, że to nic dziwnego: powietrze w szybie pochodziło z milionów ludzkich płuc. Ludzie wydychali olbrzymie ilości wilgoci, a woda skraplająca się na ścianach była idealnym podłożem dla powstania śluzu, Dzięki temu, że schodziła pierwsza, dzieci nie będą huśtać się na kablu, ale tak czy inaczej czeka je utytłanie się w szlamie.

A nie spodziewała się, by w najbliższym czasie napotkali jakąś pralnię.

Wreszcie zatrzymała się nad jakimś otworem i przeczytała napis. Była na poziomie G, ale w sektorze były cztery otwory, a najlepszy wydawał się drugi od dołu, więc opuściła się jeszcze trochę niżej.

W końcu dotarła do odpowiedniego tunelu. Odbiła się od ściany i wpadła do środka, gdzie mimo wytężonych wysiłków wylądowała na tyłku. Szybko wstała i cofnęła się do wejścia, ciągnąc za sobą linę.

Po lewej stronie miała pusty kołowrót, na którym zaczepiła stalową linę.

Potem Shari wypięła się, wychyliła poza krawędź otworu i rozkołysała linę.


* * *

Wendy nieźle się namęczyła, zanim spuściła dzieci po stalowej linie. Najpierw musiała znaleźć klamry, potem pasujące uprzęże, potem przekonać Billy’ego, żeby zabrał Amber, a jeszcze później musiała wyłapać wszystkie dzieci, które wrzeszczały i próbowały uciec. Shakeela wspięła się na samą górę drabiny i dobijała do drzwi, przez które weszli, aż wreszcie Wendy ją obezwładniła.

Wróciła na dół tylko po to, by się przekonać, że w tym czasie Nathan i Shannon odpięli się i próbowali otworzyć drzwi na końcu korytarza. Wreszcie jednak przypięła do liny całą trójkę, objęła Billy’ego i wskazała mu otwór.

— Billy, musisz cały czas być twarzą do ściany — krzyknęła — bo inaczej zmiażdżysz Amber o ścianę. Rozumiesz? Twarzą do ściany.

Chłopiec z ponurą miną pokiwał głową, a potem wskazał na nią.

— Ja zejdę za wami, bo muszę kręcić kołowrotem.

Znów pokiwał głową i zamknął oczy, przekładając nogi przez krawędź otworu.

Wendy poklepała go po ramieniu, a potem wychyliła się, zakołysała stalową liną i pomachała Shari na dole.

Największy problem stwarzała waga liny. Każde dziecko tkwiło w uprzęży, albo standardowej, z szafki serwisowej, albo, jak w przypadku Shakeeli i Nathana, w siodełku splecionym ze sznura. Uprząż była z kolei przymocowana do krótkiego kawałka wspinaczkowej liny, ta zaś klamrami do stalowej liny. Na każdą klamrę przypadała dwójka dzieci, które w tej chwili przytulały się. do siebie i wypłakiwały oczy.

Wendy obawiała się, że lina natychmiast ściągnie je w dół, kiedy tylko zwolni blokadę. Dlatego wciągnęła długi kawał kabla w głąb korytarza i zaczepiła go o pierścień bezpieczeństwa, a potem przymocowała podwójne uprzęże i zapięła w nie dzieci. Teraz stała przed problemem opuszczenia ich wolno w głąb szybu.

W końcu wzięła resztkę liny i przełożyła ją przez ten sam pierścień, przez który przechodziła stalowa lina, a potem przywiązała ją mocno do ostatniej klamry. Był to skomplikowany, ale bezpieczny sposób powolnego opuszczania liny przy wykorzystaniu tarcia sznura o sznur. Co więcej, w każdej chwili mogła zatrzasnąć blokady, zatrzymując cały proces.

Skinęła głową Billy’emu. Przypięta obok niego Kelly zachowywała się jak katatoniczka, ale kiedy brat popchnął ją w stronę krawędzi, wrzasnęła i przywarła do niego z całych sił.

Na szczęście Billy’emu udało się nie dopuścić do zmiażdżenia Amber o ścianę. Zjeżdżał w dół z zamkniętymi oczami i bez przerwy głaskał siostrę, żeby ją uspokoić.

Waga stalowej liny i pierwszej trójki pociągnęła resztę dzieci, które nie miały już innego wyjścia — musiały przekroczyć krawędź otworu. Wendy opuszczała je powoli, za każdym razem sprawdzając, czy nic się nie zacięło. Shakeeli znów udało się wypiąć, ale Wendy przypięła ją z powrotem do kabla i przestrzegła, że jeśli dziewczynka zrobi to samo w drodze na dół, czeka ją bardzo długie spadanie.

Potem wszystko poszło już jak w zegarku. Do dna szybu było prawie dwieście pięćdziesiąt metrów, i z początku Wendy bała się kołysania, ale Shari kontrolowała wszystko z dołu i wkrótce dzieci bezpiecznie do niej dotarły.

Cała akcja zajęła zaledwie kilka minut, ale pod koniec Wendy cała się trzęsła z wysiłku. Teraz przyszła kolej na nią.

Zejście na dół było jednym wielkim znakiem zapytania. Liny miały tylko sześćdziesiąt metrów długości, więc rappeling nie wchodził w grę. Jeżeli w Podmieściu w ogóle była dwustupięćdziesięciometrowa lina, to w magazynach ochrony, które już dawno zajęli Posleeni. Teoretycznie wymyśliła pewien sposób, ale wcale jej się nie podobał. Jeśli coś pójdzie nie tak, Wendy Cummings skończy jako czerwona plama na pokrytym śluzem dnie szybu.

Ale tylko to przychodziło jej do głowy, i gdyby tak dłużej stała, „słuchając rad własnego strachu”, jakby to ujął Tommy, w końcu by ją sparaliżował.

Odcięła kilka kawałków liny i zaczęła wiązać na nich supły.

Podstawowym sposobem schodzenia po linie był tak zwany „węzeł Prusika”. Wendy złożyła razem dwa końce kawałka liny i Owinęła ją wokół stalówki, a potem wokół samej siebie. Kiedy ciągnęła za pętlę, lina zaciskała się na stalówce i zatrzymywała ją w miejscu. Teoretycznie. Z każdą inną liną wszystko poszłoby gładko, ale ze stalową było inaczej.

Powierzchnia liny była oczywiście bardziej śliska niż sznur, a do tego została naoliwiona. Ogólnie rzecz biorąc, niezbyt nadawała się do schodzenia metodą węzłów Prusika. Dlatego Wendy postanowiła zrobić kilka węzłów. Gdyby jeden się rozluźnił, pozostałe powinny się zacisnąć.

Ostatni kawałek liny przywiązała do swojej uprzęży. Nie była to lina wspinaczkowa, tylko jedna z linek zabezpieczających. Gdyby zaczęła spadać, linka zaczepiłaby się o stalową linę na dole. Mogłoby dojść wtedy do kilku nieprzyjemnych rzeczy, poczynając od wyrżnięcia w ścianę, ale wszystko to było jednak lepsze niż stać się czerwoną plamą na dnie szybu.

Wendy sprawdziła wytrzymałość węzłów na krawędzi — wydawały się mocne — wsunęła stopę w jedną pętlę, złapała dwie inne i zrobiła krok w przepaść.

I natychmiast huknęła w ścianę. A więc węzły trzymały, choć opuszczanie się tą metodą okazało się niełatwą ewolucją.

W końcu udało jej się złapać rytm. Puszczała się jedną ręką, rozluźniała i zsuwała pętle na nogi, a potem znowu zakładała je na ręce.

Zeszła w ten sposób ponad sześćdziesiąt metrów, czyli ćwierć dystansu, kiedy w jednym z bocznych korytarzy usłyszała serię strzałów z posleeńskiego karabinu magnetycznego. Potem na górze pojawił się obcy. Gdyby spojrzał w dół, byłaby już martwa.

Zaczęła szybko zsuwać się w głąb szybu, nie luzując żadnego z węzłów.

Nie wiedziała, że po pokonaniu blisko sześćdziesięciu metrów stalowej liny sznury zebrały całkiem sporo smaru. Do tego utrzymując linę przez cały czas napiętą, Wendy znacząco zwiększała tarcie, a zwiększone tarcie oznaczało zwiększone wydzielanie ciepła. Większa ilość ciepła zaś zmniejszyła współczynnik tarcia sznura, i grawitacja zaczęła upominać się o swoje.

Wendy zsunęła się jeszcze jakieś dwanaście metrów, kiedy pętle na stopy zaczęły zjeżdżać w dół. Natychmiast przerzuciła ciężar ciała na ręce, ale nagłe szarpnięcie spowodowało, że one również ruszyły w dół.

Zsuwała się po stalowej Unie i niewiele mogła na to poradzić.

Z całych sił zacisnęła dłonie na górnych linkach, ale czuła, że liny zaczynają się już topić i strzępić. Podciągnęła jedną z pętli na stopy, wyginając się w literę U, ale ta lina też już dymiła. Koniec stalowej liny zbliżał się, a ona zjeżdżała z prędkością ponad trzydziestu kilometrów na godzinę.

Przed skręceniem karku uratowało ją kilka rzeczy. Po pierwsze, ten kawał stalowej liny, który pokonała, nieco zamortyzował szarpnięcie. Po drugie, lina zabezpieczająca była tak zaprojektowana, by wydłużyć się o jedną trzecią, więc ona też pochłonęła nieco energii. Na koniec wreszcie Wendy miała dobrze zrobioną uprząż, która skierowała ową energię wzdłuż jej kręgosłupa, a nie w poprzek.

Nie oznaczało to jednak, że szarpnięcie było przyjemne, ryle tylko, że można było j e przeżyć. Wyrżnęła mocno w ścianę. Od roztrzaskania czaszki uchronił ją bark, który wziął na siebie siłę uderzenia. Lewa ręka oczywiście natychmiast przestała do czegokolwiek się nadawać.

Wendy przez chwilę wisiała na kablu i jęczała.

— Wszystko w porządku? — spytała Shari z kryjówki znajdującej się trzy metry wyżej.

— Nie, nic nie jest w porządku — wychrypiała Wendy. — Żyję i… — Poruszyła rękami i nogami. — Chyba wszystko działa, ale nie powiedziałabym, że to „w porządku”.

— Widziałam na górze Posleena — szepnęła Shari.

— Ten cholerny stwór jest trzysta metrów nad nami, Shari — powiedziała Wendy. — Jeśli mój wrzask nie zwrócił jego uwagi, rozmowa normalnym głosem na pewno nam nie zaszkodzi.

— Nie krzyczałaś.

— Nie? — zdziwiła się Wendy. — Przysięgłabym, że krzyczałam.

— Nie, przeleciałaś w ciszy. Byłam nawet pod wrażeniem. Może klęłaś, ale nie słyszałam.

— Shari? — Wendy podciągnęła się swoją jedyną sprawną ręką i skrzywiła się na widok siniaka od paska.

— Tak?

— Zacznij wreszcie mnie wciągać, bo, jak Boga kocham, wlezę tam na górę i pożrę twoje serce.


* * *

Elgars spojrzała w obie strony głównego korytarza i ostrożnie wyszła. Migoczący niebieski duszek, który ją prowadził, podskakiwał w powietrzu dokładnie trzy metry przed nią, wskazując drogę do hydroponików.

Korytarz był szeroki i wysoki. Środkiem biegły tory kolejki, a po obu stronach ciągnęły się rzędy wielkich drzwi. Był opuszczony. Elgars od razu zauważyła, że na niższych poziomach Podmieścia było mniej ludzi, ale po najeździe Posleenów cały sektor do reszty się wyludnił.

Poprawiła ciężki tobół na plecach i głęboko odetchnęła. Do tej chwili wyprawa była pozbawiona przygód, ale mimo to szarpała nerwy. A waga całej tej broni i amunicji zaczynała ją wyczerpywać; niosła przynajmniej drugie tyle, ile sama ważyła, jeśli nie więcej.

Niezdarnie potruchtała na drugą stronę korytarza — uważając, by używać przejść przez tory kolejki — do siedmiometrowych wrót z napisem „Hydroponiki”. Po prawej stronie zobaczyła normalnej wielkości drzwi otwierane identyfikatorem dłoni. Poprawiła tobół na plecach, żeby uwolnić rękę, i przyłożyła dłoń do panelu.

— Nazwisko? — zapytał elektroniczny głos.

— Sandra Ells… — Przerwała i potrząsnęła głową. Poczuła przebiegający jej po plecach zimny dreszcz. — Annie Elgars, kapitan, siły naziemne — powiedziała, dysząc lekko ze zmęczenia.

Drzwi otworzyły się, a wtedy Elgars nachyliła się i wcisnęła w prowadnicę swój bojowy nóż. To były pancerne drzwi — cała ściana była z grubego, wytrzymałego blasplasu — ale piętnaście centymetrów gerberowskiej stali w szczelinie skutecznie je zablokowało.

Wstała i weszła do środka.

Najwyraźniej było to wejście dla obsługi hydroponików. Pomieszczenie było wielkie, miało około dwudziestu metrów długości i grubo ponad dziesięć szerokości. Wzdłuż obu dłuższych ścian stały rzędy szafek, zaś pod przeciwległą ścianą było opuszczone stanowisko ochrony. Szafki były pootwierane, a na stołach leżały porozrzucane przedmioty, jakby przeprowadzono tu pospieszną ewakuację.

Elgars zwaliła tobół na najbliższy stół i poprawiła uprząż. Wiedziała, że musi zaczekać tutaj na Wendy i Shari, poza tym nie miała pojęcia, co ma ze sobą zrobić. Ponieważ marnowanie czasu w takiej sytuacji zupełnie nie miało sensu, zaczęła wykładać broń i amunicję, szykować uprzęże i przygotowywać małe plecaki dla starszych dzieci.

Zajęło jej to około pięciu minut, a kiedy skończyła, Wendy i Shari wciąż jeszcze nie było. Wiedziała, że są tylko dwa wyjścia z sytuacji. Jeśli Shari i Wendy pojawią się, dopóki będzie w stanie utrzymać drzwi, odejdą stąd razem. Jeśli nie, ona tu zginie. Nie przepadała za dziećmi, nie interesował jej też zupełnie los Shari. Ale Wendy była jej jedyną przyjaciółką. Jeśli ją tu zostawi, będzie odtąd żyła sama, bez wspomnień i bez celu. Nie ma więc po co uciekać. Zresztą wiedziała, że Wendy zrobiłaby to samo dla niej.

Po kilku minutach czekania i patrzenia na drzwi uznała, że nie wykorzystuje należycie czasu, zaczęła więc przeszukiwać otwarte szafki, mając nadzieję znaleźć coś, co mogłoby się przydać.

Natrafiła na kilka batoników, trochę drobnych narzędzi i, co najważniejsze, plan sekcji hydroponików. Nie była pewna, czy duszki będą tu działać; trzymały się raczej głównych tras niż bocznych przejść.

Na końcu rzędu szafek pod prawą ścianą stała skrzynia z kombinezonami ochronnymi i trzy skrzynki z maskami tlenowymi. Elgars wypełniła jeden z kombinezonów najmniejszymi maskami, jakie znalazła, i kilkoma kombinezonami chroniącymi przed niebezpiecznymi odpadami. Skoro obsługa hydroponików miała je na składzie, musi być ku temu powód. Potem wyciągnęła ze skrzynek trzy maski dla dorosłych. Tego typu maski były w stanie filtrować przez piętnaście minut niemal każdą toksynę. Annie podejrzewała, że coś takiego może im się przydać.

Wróciła pod drzwi, gdzie zrzuciła swoje znaleziska, i wyjrzała na korytarz. Wciąż nikogo nie było. Nie była niecierpliwa, lecz tylko świadoma konieczności pośpiechu. Kiedy już miała schować się z powrotem do pomieszczenia, w głębi korytarza usłyszała jazgot ognia z karabinu magnetycznego. A więc Posleeni dotarli tu pierwsi.

Uklękła w drzwiach i wycelowała AIW w stronę wylotu poprzecznego korytarza. W chwili, kiedy pierwszy Posleen pojawił się w zasięgu wzroku, usłyszała głośny trzask po prawej stronie, a potem zobaczyła wywalony fragment ściany oraz wchodzącą w główny korytarz Wendy.


* * *

Wendy zauważyła Elgars w chwili, kiedy szczęknął granatnik AIW. Zaklęła i wyciągnęła Billy’ego z dziury w ścianie.

— Biegnij! — powiedziała, wskazując mu drzwi, w których klęczała Elgars.

Chłopiec kiwnął głową i pobiegł na drugą stronę korytarza, trzymając się przejść przez tory.

— Co się dzieje? — spytała Shari, wypychając pozostałe dzieci przez dziurę.

— A jak myślisz? — warknęła Wendy. — Elgars zajęła się zwiadowcami, ale musimy się ruszać.

— Idź tam — powiedziała Shari — a ja je przepchnę. Idź i weź jakąś broń.


* * *

Elgars skinęła głową chłopcu, który wpadł szczupakiem w drzwi.

— Lewa ściana — powiedziała. — Bierz najmniejszy pistolet i trzy pudełka amunicji, a potem ustaw się pod ścianą. Następne dzieciaki zrobią to samo.

Billy podniósł się z podłogi i podbiegł do stołu. Tam złapał glocka i trzy pudełka amunicji kalibru. 45.

Tymczasem Elgars skierowała troje następnych dzieci pod ścianę, a potem odsunęła się, aby wpuścić Wendy.

— W samą porę.

— Przepraszam — powiedziała Wendy — ale co ma wisieć, nie utonie.

Dokładnie obmyśliła sobie ten żart, więc zirytowało ją nieco, kiedy Elgars gniewnie się skrzywiła.

— Łap MP-5 — powiedziała kapitan, kiedy nadbiegło kolejne dziecko. — Za chwilę będą z powrotem.

— Nikt tu nie ma poczucia humoru — wzruszyła ramionami Wendy, biorąc pistolet maszynowy i ładując nabój do komory. — Gorzej niż z Duńczykami.

— O czym ty mówisz? — warknęła Elgars.

— Nieważne — odparła Wendy, klękając po drugiej stronie drzwi. Zza rogu wyłonił się pierwszy Posleen. — To ludzka rzecz — dodała, trafiając normalsa w pierś trzema pociskami.

Za nim jednak szło czterech następnych. Pierwszy potknął się o leżące w korytarzu ciało, przez co stał się łatwym celem dla Elgars, ale dwaj pozostali pokonali przeszkodę i wylądowali na samym środku skrzyżowania.

Wendy strzeliła do jednego z nich, kiedy był jeszcze w locie, trafiając go w bok. Strzał stosunkowo małym pociskiem nie był jednak śmiertelny. Normals obrócił się w miejscu i wystrzelił z karabinu magnetycznego.

Ostatnie z dzieci, Kelly, właśnie biegło do drzwi. Większość pocisków ominęła ją, ale jeden przebił jej łydkę.

Dziewczynka padła na brzuch w kałuży krwi i zaczęła krzyczeć.

Wendy z wściekłym wrzaskiem wywaliła w centauroida cały magazynek, a tymczasem Elgars sprawnie załatwiła ostatniego obcego.

— Skurwysyny! — krzyczała Wendy z nozdrzami rozszerzonymi z gniewu. — Jak ja nienawidzę tych jebanych Posleenów!

— Pomóż mi — wydyszała Shari, wlokąc ranną córkę do środka.

Elgars wyszarpnęła nóż spod drzwi i zamknęła je, szyfrując zamek tak, by wskazywał zagrożenie biochemiczne wewnątrz pomieszczenia. Teraz drzwi można było otworzyć tylko silnymi materiałami wybuchowymi albo kodami nadzorcy.

Wendy wyjęła apteczkę. Najpierw znieczuliła ranę, a potem owinęła ją mocno bandażem, aby zatamować krwawienie.

— Przeszło obok tętnicy — powiedziała, zaciskając opatrunek — ale nie da się na tej nodze chodzić.

— Już dobrze, Kelly. Ćśśś — szeptała Shari, kołysząc wciąż zawodzącą córkę.

Nagle Elgars pochyliła się nad dzieckiem i uderzyła je w twarz otwartą dłonią. — Cicho!

— Niech cię szlag! — krzyknęła Shari i odwróciła się do kapitan. Poczuła przytkniętą do policzka lufę pistoletu.

— Nie mamy czasu — powiedziała zimno Elgars. — Ona musi wstać i iść. I ma to zrobić bez wrzasków. Albo wszyscy umrzemy.

Cofnęła pistolet i schowała go do kabury.

— Teraz bierz karabin i uprząż, musimy iść. I to już.

Shari kiwnęła głową i postawiła cicho popłakującą Kelly na nogi.

— Możesz iść?

— Nie boli — powiedziała cicho Kelly. — Chyba mogą.

— W takim razie wynośmy się stąd — oznajmiła Wendy, zabezpieczając MP-5 z charakterystycznym trzaskiem.

Elgars nagle uświadomiła sobie, że kobieta stała tuż za nią. Odwróciła się i popatrzyła na nią, jednak Wendy odwzajemniła jej tylko chłodne spojrzenie.

Potem podeszła do stołu i popatrzyła na pozostałą broń i amunicję.

— Shari, chodź tu.

Shari wzięła uprząż bojową i zarzuciła ją na ramiona, a potem złapała karabinek szturmowy steyr systemu bullpup.

— Uzbrajasz go, odciągając tę dźwignię — pokazała jej Wendy. — A tu jest bezpiecznik.

— Rozumiem — odparła zdenerwowana Shari. — Strzelałam już kiedyś, ale nie za dużo.

— Dlatego to ty weźmiesz azot — dodała Wendy, wyciągając pakiet. — Widziałaś, jak ja to robiłam. Otwierasz drzwi, my cię osłaniamy i wchodzimy. Będziesz też niosła wszystko, czego nie dadzą rady nieść dzieci, a dzięki temu ja będę mogła szybciej się ruszać.

— Dobrze.

— Billy — powiedziała Elgars — będziesz musiał wziąć więcej amunicji.

— To mały chłopiec — zaprotestowała cicho Shari. — Niesie już wystarczająco dużo.

— Może wziąć więcej — ucięła Elgars. — Możesz?

Chłopiec kiwnął głową i wziął ze stołu dodatkowe pudełka amunicji oraz uprząż.

— Znasz się na magazynkach? — spytała kapitan. — Jeśli tak, to kiedy będzie nam się kończyć amunicja, będziesz ją donosił. I ładował magazynki, jeśli będziesz miał czas. Jasne?

Billy kiwnął głową i uśmiechnął się, po czym wyjął magazynek do AIW i wskazał na karabin.

Elgars odpowiedziała mu uśmiechem i wymieniła swój częściowo opróżniony magazynek na nowy.

— Dobra nasza — stwierdziła Wendy. — Ruszamy.


* * *

Wendy popatrzyła na PDA i na drzwi. Według planu, który znalazła, w tym miejscu powinno być tylko jedno wyjście, a ona widziała dwa.

Znaj dowali się w przetwórni owoców i warzyw produkowanych w hydroponikach; wiele z nich leżało na stosie i już zaczynało gnić. Billy wywąchał pojemnik pełen pudełek z truskawkami i dzieci napchały sobie buzie słodko-kwaśnymi owocami. Od ataku minęły co najmniej trzy godziny, a oni bez przerwy uciekali przed pierwszymi szeregami Posleenów.

Pomieszczenie przetwórni miało blisko dwadzieścia metrów szerokości i kilkaset długości, i. było zastawione aż do sufitu kuwetami z różnymi roślinami motylkowymi rosnącymi w odżywczych roztworach. Te blisko dopiero kiełkowały, ale w oddali widać było już rozwinięte rośliny i przemieszczających się między nimi w tę i z powrotem automatycznych żniwiarzy.

Nie wiedzieli, którędy mają uciekać, więc skierowali się do strefy załadunku nasion i ziarna. Było tam osiem wind zaopatrzeniowych. Większość prawdopodobnie była już zajęta przez Posleenów. Była tam też winda zbożowa. Gdyby ją uruchomili, mogliby nią wyjechać na powierzchnię. Gdyby się jednak nie udało, Wendy zamierzała skorzystać ze sprzętu wspinaczkowego, choć na pewno trwałoby to dłużej, ale dopóki byliby w szybie, Posleeni nie mogliby ich złapać.

Problem polegał na tym, jak dotrzeć do windy, omijając główne korytarze; dwa razy je przecinali i dwa razy spotykali Posleenów. Musieli więc dostać się do sekcji pompowania odżywki, a potem do przyległego magazynu nasion. Stamtąd do głównej sekcji przyjmowania transportów był już tylko jeden skok. Mogli tam być, i prawdopodobnie już byli, Posleeni, ale to zmartwienie grupa zostawiła sobie na później.

— Co się stało? — spytała Shari, wskazując głową drzwi. — Lewe czy prawe?

— Nie wiem — odpowiedziała Wendy. — Tutaj powinny być tylko jedne.

Przyłożyła dłoń do panelu prawych drzwi, ale nie chciały się, otworzyć, nawet kiedy wystukała kod. Lewe także nawet nie drgnęły.

— Otwórz prawe — zwróciła się do Shari.

Kobieta podeszła do drzwi i ostrożnie wycelowała w sam środek wtryskiwacz ciekłego azotu. Poprzednio ochlapała się, wprawdzie tylko trochę, ale jednak boleśnie, teraz więc miała na sobie kombinezon ochronny. Lekkie ramexowe kombinezony nie chroniły przed pociskami posleeńskich karabinów magnetycznych, jednak radziły sobie z kroplami hiperzimnego płynu.

Drzwi powinny były stwardnieć i pęknąć, ponieważ pamiętające tworzywo nie wytrzymywało temperatury ciekłego azotu. A tymczasem ciecz po prostu spłynęła na podłogę i zaczęła gwałtownie parować.

— Odsuń się — ostrzegła Wendy — Można od tego w mgnieniu oka dostać anoksji. Ciekawe, wygląda jak pamiętające tworzywo, ale to jest blasplas.

— Co to znaczy? — spytała niemal bez tchu Shari. Wyprawa zmęczyła ją do cna.

— To znaczy, że ktoś chciał, aby te drzwi wyglądały zupełnie normalnie, ale są nie do przejścia — powiedziała Wendy. — Spróbuj lewych, nie mamy czasu na rozwiązywanie tajemnic.

Drugie drzwi natychmiast zrobiły się szare, a potem białe; tworzywo stwardniało w kriogenicznej kąpieli. Kiedy mgła zaczęła się przerzedzać, Shari podeszła do drzwi, przyłożyła do nich nitownicę i wystrzeliła, roztrzaskując kruchy plastik.

Posleeński normals stojący po drugiej stronie spojrzał tam, gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi, a potem na stojącego przed nim człowieka, i zaczął podnosić w górę miecz borna.

Shari wrzasnęła, wymierzyła w niego wtryskiwacz i strzeliła mu w pysk ciekłym azotem.

Normals wydał z siebie ostry, dziwaczny okrzyk i zatoczył się w tył, a wtedy Wendy wpakowała mu w pierś dwie serie. Pierwsza potrzaskała tylko płaski mostek Posleena, druga za to przeszyła serce i obcy osunął się na ziemię, jakby padał przed nimi na kolana.

Wendy omiotła wzrokiem resztę pomieszczenia. O ile mogła się zorientować, było puste.

Rozległa sala była najwyraźniej jakąś mieszalnią; sądząc po zapachu, mieszalnią pożywek. W powietrzu unosił się ciężki smród amoniaku i fosforanów, na podłodze zaś stały wielkie zbiorniki, wysokie na trzy czy cztery metry i szerokie na dziesięć czy dwanaście. Wysoko pod sufitem wisiały wielkie wentylatory. Pomieszczenie było gigantyczne: odległość od ściany do ściany wynosiła co najmniej trzydzieści czy czterdzieści metrów.

Drzwi otwierały się na małą platformę z kratownicy. Między rzędami zbiorników biegła galeryjka, zakończona drugimi drzwiami. W połowie długości przecinała ją druga, poprzeczna, na środku zaś znajdowało się stanowisko obsługi.

Wendy machnęła do pozostałych i pobiegła w tamtą stronę. Ponieważ największym zagrożeniem byli Posleeni z tyłu, kolumnę zamykała Elgars. Wspierał ją Billy, niosący pistolet i zapasowe magazynki. Shari miała zbiornik z azotem oraz torbę z mundurami i maskami tlenowymi, Shannon zaś niosła Amber. Prowadziła Wendy, jako druga po Elgars najbardziej doświadczona w walce i jako jedyna osoba znająca drogę.

Zmęczone dzieci szły tuż za nią. Wyprawa była długa i niezwykle wyczerpująca, ale rozumiały, dlaczego muszą iść dalej. Od czasu do czasu jedno z dorosłych, najczęściej Wendy, niosło mniejsze dzieci. Grupa zwalniała też tempo marszu, kiedy uznano, że można sobie na to pozwolić, ale dzieci wychowały się w czasach wojny i Posleeni byli ich najgorszymi koszmarami, dlatego były w stanie biec tak długo, aż padłyby ze zmęczenia albo ktoś z dorosłych kazałby im się zatrzymać.

Wendy doszła do miejsca, w którym krzyżowały się obie galeryjki. Zatrzymała się i spojrzała na mapę. Według niej ostatnie „bezpieczne” pomieszczenie znajdowało się za prawymi drzwiami. Podeszła do nich i przyłożyła dłoń do konsoli. Drzwi otworzyły się bez problemów. Wendy zajrzała do środka i rozejrzała się po pomieszczeniu. Zgodnie z tym, co mówiła mapa, był to skład pożywek. Pomachała na pozostałych i zaczekała, aż do niej dołączą.

Kiedy przechodzili przez skrzyżowanie galeryjek, Elgars usłyszała w głębi umysłu jakiś krzyk. Nauczyła się już słuchać tych wewnętrznych głosów, więc stanęła, rozglądając się w poszukiwaniu zagrożenia, przed którym ją ostrzegały.

Potem podeszła do konsoli i przyglądając się jej z namysłem, oparła o nią karabin.

Widząc, że Annie odkłada broń, Wendy zaklęła.

— Shari, przeprowadź dzieci na drugą stronę. Zobaczę, co kombinuje kapitan.

— Jasne — odparła ze znużeniem kobieta.

— Odpocznij sobie, to długo nie potrwa… — Przerwała i popatrzyła na Elgars. — Mam nadzieję.

Kiedy dotarła do konsoli, w hali rozległ się głośny bulgot, a Elgars właśnie zaczęła wspinać się po drabince do najbliższego zbiornika, wyciągając swój bojowy nóż.

— Hej, Kapitanie Ameryka — powiedziała Wendy. — Zamierzamy wydostać się stąd, gdybyś o tym zapomniała.

— Wiem, to zajmie tylko chwilkę — odparła Elgars dziwnie niskim głosem. — Może wyszperałabyś mi kawałek drutu i kilka kawałków taśmy klejącej oraz… puszkę farby w sprayu? Proszę, kochanieńka.

— Hej! — zawołała Wendy. — Halo! Annie! Musimy iść! Elgars pokręciła głową i zaczęła wywlekać kable z silnika kadzi.

— Wiem — powiedziała już normalnym, chociaż nieobecnym głosem — ale kucyki powinny chyba mieć jakąś niespodziankę, prawda?

— A więc mieszasz dla nich specjalną pożywkę, tak? — spytała z sarkazmem Wendy.

— Niezupełnie. — Elgars wyszczerzyła zęby w okrutnym uśmiechu. — Co jest w pożywkach, Wendy? Pomyśl.

— Och.

— No właśnie. A teraz przynieś mi kawałek drutu i trochę taśmy, kochanieńka.


* * *

— Drut i taśmę — mruczała Wendy, przekładając MP-5 z ręki do ręki. — Skąd ja jej, do cholery, wezmę drut i taśmę?

Jedno i drugie powinna znaleźć w sekcji serwisowej, ale według mapy najbliższa znajdowała się dalej niż windy, a do tego w sektorze, który Posleeni musieli już zająć. Nagle przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział zawodowy strażak. Uśmiechnęła się i spojrzała na mapę. Którymi drzwiami wchodziłby dupek z administracji? Albo tymi, którymi oni weszli, albo przeciwnymi. A więc gdzie można najlepiej schować się przed nim?

Zeszła z galeryjki i zaczęła przeszukiwać halę, aż znalazła to, czego szukała. Przy południowej ścianie, w miejscu najbardziej oddalonym od drzwi, którymi weszli, za ostatnim zbiornikiem, zobaczyła krzesło.

I skrzynkę z narzędziami.

I stos zatłuszczonych szmat, i zwój drutu. I puszkę szarej farby w sprayu, do połowy pełną.

I kalendarz z gołymi dziewczynami.

— Ten przynajmniej miał odrobinę gustu — powiedziała kwaśno. — Chociaż ta laska nie ma pojęcia o trzymaniu karabinu. I jestem pewna, że ma farbowane włosy! Jeśli to jest naturalny blond, to ja jestem Pamela Anderson.

Otworzyła skrzynkę i wzięła z leżącej na wierzchu torebki landrynkę, a potem w dolnej przegródce znalazła taśmę.

— Dobrze, mamy wszystko, co potrzeba — mruknęła, obracając landrynkę językiem. Włożyła do skrzynki drut, zamknęła ją i wzięła puszkę farby. — Teraz muszę tylko wnieść to wszystko po drabinie.


* * *

— Co tak długo? — spytała Elgars.

— Jejku, przepraszam, pani kapitan — warknęła Wendy. — Właśnie znalazłam skrzynkę z narzędziami, która może ci się przydać, i pozostałe pierdoły, które kazałaś mi przynieść. Masz rację, mogłam szybciej targać to ciężkie kurestwo po drabinie! Do tego trochę kiepsko tu się oddycha!

Powietrze, już wcześniej pełne amoniaku, teraz wprost niemożliwie śmierdziało; szczypało w oczy i w nozdrza.

Elgars rzuciła jej maskę tlenową, sama założyła drugą.

— Przepraszam, ale naprawdę potrzebne mi są tylko drut, taśma i farba — powiedziała głosem stłumionym przez maskę. — Mimo to dzięki za resztę. Co się stało z twoją koszulą?

Koszula Wendy wyglądała nie najlepiej, miała wyrwane trzy guziki.

— Zaczepiłam o tę pieprzoną drabinę — warknęła Wendy, patrząc na swoje ubranie. — Myślałam, czy nie skleić tego taśmą, ale to by było za bardzo wieśniackie.

— Lepiej, żeby nie usłyszał tego Papa O’Neal — parsknęła śmiechem Elgars.

— Znów normalnie mówisz — zauważyła Wendy, otwierając skrzynkę i rzucając jej cukierka. — Wystraszyłaś mnie.

Dopasowała dokładnie maskę, ale mimo to wciąż czuła słaby zapach amoniaku.

— A jak mówiłam? — spytała kapitan. Obrała z izolacji główny kabel zasilający jeden ze zbiorników i przeciągnęła go pod kładką do drugiego. Potem wzięła puszkę z farbą i przykleiła do niej taśmą trzyfazowy przewód.

— Jakby… z brytyjskim akcentem. Wiesz, „kochanieńka” i tak dalej.

— Przypominam sobie — przyznała Elgars. — To wszystko po prostu nagle do mnie przychodzi. Lekarze chyba mieli rację. Kraby wszczepiły mi nie tylko umiejętności, ale także „wspomnienia”. Jeśli sięgam po któryś z moich talentów, związana z nim osobowość też wypływa na wierzch. Kiedy przez chwilę korzystam z tej umiejętności, przyzwyczajam się do niej i osobowość znika. Czasami przypominają mi się nawet prawdziwe rzeczy. Czasem przez chwilę nawet jestem kimś innym. Możliwe, że dali mi moje umiejętności wraz z jedną osobowością, i to ona przez jakiś czas jest na wierzchu.

— A więc kim naprawdę jesteś? — spytała Wendy.

— Nie wiem — odparła cicho Elgars. — Ale na razie niech będzie tak, jak jest. To lepsze niż dać się pożreć Posleenom.

Wendy kiwnęła głową, a potem szeroko się uśmiechnęła.

— A więc jesteś medium dla ducha brytyjskiego sapera-wariata? Znasz jakieś dobre pijackie przyśpiewki? Brytyjczycy zazwyczaj znają i eh dużo…

Elgars zaśmiała się i wróciła do głównej tablicy rozdzielczej.

— Dobrze, że chociaż ty widzisz w tym coś śmiesznego.

— To tylko kwestia tego, żeby dostrzegać jasną stronę każdej popieprzonej sytuacji. — Wendy stłumia śmiech. — Na początku nie wiedziałam, jak to robić, zupełnie nie umiałam zrozumieć, jak Tommy może się czuć tak… swobodnie we Fredericksburgu. Przecież mieliśmy zostać wysadzeni w powietrze albo zabici i zjedzeni. To dlatego, że cała reszta przez lata chowała przed Posleenami głowę w piasek. A on całymi latami zastanawiał się, jak to będzie z nimi walczyć, jak to będzie zostać przez nich pokonanym. I kiedy już co do czego przyszło, on po prostu robił to, co trzeba, a ja biegałam w kółko jak kurczak bez głowy, zamartwiałam się, płakałam i nie było ze mnie żadnego pożytku.

— Ciężko mi w to uwierzyć — powiedziała Elgars, Odcięła zasilanie zbiornika, do którego pociągnęła kable, a potem ostrożnie wskoczyła na ramię wirnika i machnięciem ręki wskazała kable.

— Podaj mi je, dobrze?

— Jasne — odparła Wendy, wyciągając w jej stronę pęk przewodów. — Tak naprawdę różnica polega teraz na rym, że większość z nas zastanawiała się przez lata, co tu może się stać. Och, oczywiście byli tacy, którzy uważali, że Posłeeni nigdy nie nadejdą, tak samo jak tacy, którzy zamierzali wtedy spić się tak, żeby niczego nie zauważyć. Ale większość z nas zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji i zastanawiała się, co wtedy zrobić. Plany ograniczały się do „udać się do najbliższego punktu obrony i utrzymać go do nadejścia posiłków”, ale to było myślenie życzeniowe. Posłeeni za godzinę czy dwie zniszczą wszystkie punkty oporu. Nie ma mowy, żeby wojsko zdążyło się tu przebić, zanim wszyscy trafimy na talerze.

— Taki miałaś plan od samego początku? — Elgars ostrożnie przechyliła się przez krawędź zbiornika i wcisnęła kable wraz z puszką farby w amoniakową breję.

— Nie — odparła Wendy z westchnieniem, ledwie słyszalnym przez warkot pozostałych silników. Masa na dnie zbiornika składała się głównie z bezwodnego amoniaku i była gęstsza niż surowe ciasto. Silniki były przeznaczone do mieszania cieczy, i chociaż wyposażono je w trzydziestoprocentowy nadmiar mocy, szybko zbliżały się do momentu, w którym mogły strzelić bezpieczniki. — Zamierzałam dostać się do załóg awaryjnych. Byłyby w pierwszej linii i odpierały Posleenów najdłużej, jak się da. Ale ten plan zakładał, że dostaniemy jakieś ostrzeżenie. Nie wiem, dlaczego tak się nie stało.

— A więc punkty oporu mogą utrzymać się najwyżej… Ile? — spytała Elgars, wycierając rękawice szmatą i przeskakując z powrotem na kładkę. Potem wróciła do centralnej konsoli i zaczęła wyłączać pompy.

— Trzy do sześciu godzin. Na tyle ocenia się czas potrzebny Posleenom do wyeliminowania dziewięćdziesięciu procent oporu. Oczywiście nikt nie mówił tego głośno, ale widziałam te szacunki.

Włączyła terminal informacyjny i weszła w bazę danych. Musiała dwa razy wpisać hasło, ale w końcu znalazła właściwy plik.

— Dwie godziny po zredukowaniu pierwszej linii obrony, czyli sił bezpieczeństwa w sekcji A, dziewięćdziesiąt procent populacji zginie — zacytowała fragment dokumentu. — A w ciągu kolejnych sześciu godzin liczba zabitych wzrośnie do dziewięćdziesięciu ośmiu procent.

— W takim razie chyba należymy do tych dwóch procent — powiedziała Elgars.

— To trochę pesymistyczne założenie, ale można to sprawdzić.

Włączyła plan Podmieścia, a potem otworzyła bazę danych służb awaryjnych.

— Zastanawiałam się, jak możemy się dowiedzieć, gdzie są Posleeni. W końcu uświadomiłam sobie, że możemy ich śledzić po sygnałach alarmowych. — Włączyła zapis alarmów i naniosła je na plan. — Uciekamy od czterech i pół godziny. Penetracja nastąpiła jakieś pięć godzin temu, jak sądzę. — Przewinęła plan pięć godzin wstecz. — Widzisz te czerwone kropki? To alarmy. Jest ich sporo wokół wejść, potem się rozdzielają. — Przewinęła plan do przodu i Elgars zobaczyła, o co jej chodzi. Czerwone kropki posuwały się przez jakiś czas wyraźnie zarysowanym frontem, a potem zaczęły się rozpraszać na wszystkie strony.

— Widzisz, że jest coraz mniej ludzi, którzy mogą włączać alarmy — powiedziała beznamiętnie Wendy. — Tu widzisz stan dwie godziny po wejściu. Wtedy my schodziliśmy już na dół. Stołówka B-3 była już objęta perymetrem Posleenów. Dave już nie żył, a może zginął trochę później. — Przewinęła plan jeszcze trochę. Czerwone kropki były teraz rozsiane. — W tym momencie prawie wszystkie zamieszkane rejony zostały zajęte, a Posleeni weszli do sektorów przemysłowych. Tam nie mamy ich jak śledzić, bo nie było już nikogo, kto by uruchamiał alarmy.

— A więc za cztery godziny? — powiedziała Elgars, stukając w klawisze swojej konsoli.

— Prawdopodobnie około trzech czy czterech tysięcy ludzi przeżyło i chowa się w różnych miejscach, bez możliwości ucieczki — powiedziała zimno Wendy. — Z początkowych dwóch milionów.

— I nie wydostaną się stąd, tak? — Kapitan spojrzała na nią ostro. — Są już praktycznie martwi.

— Tak — kiwnęła głową Wendy. — Siły naziemne nie wkroczyły, nie zareagowały, i Posleeni zajmą całkowicie miasto. Może uchowa się jakaś Newt czy dwie, ale praktycznie to wszystko są już chodzące trupy.

Elgars kiwnęła głową i wcisnęła „enter”.

— Pora stąd iść.

— Sześć godzin? — spytała Wendy.

— Aha. — Kapitan obejrzała się. — Zakładając, że zadziała. Ale nie powinnyśmy się ociągać.

— Skończyłyście? — spytała Shari. Ona też założyła maskę tlenową. Głos miała stłumiony i poirytowany.

— Mogłybyśmy założyć jakiś obwód awaryjny — powiedziała Wendy — bo nie wiem, czy to wystarczy. Czego użyłaś zamiast oleju napędowego?

— Oleju kukurydzianego — odparła nieobecnym tonem Elgars. — Przydałby mi się cholerny plastik — dodała, pocierając podbródek. — Dopiero bym drani urządziła.

— Musimy iść — powiedziała z naciskiem Shari. — Co wy robicie?

— Wysadzamy Podmieście — odparła Wendy.

Загрузка...