Mike spoglądał na monitory i beznamiętnie obserwował ruchy wojsk. Najgorszymi przeczuciami napawał go stan zasobów amunicji. W trakcie krótkiego starcia z wrogiem oddział Bravo zużył piętnaście procent zapasów, a tymczasem Posleenów wcale nie ubywało. Plan zakładał metodyczne posuwanie się w kierunku wyznaczonego celu i zabezpieczenie podejścia pod most Genesee, jednak już w tej chwili było pewne, że coś tu nie gra. Brak zasłony ogniowej i sporadyczny ostrzał z moździerzy, który miał zrekompensować brak artylerii, sprawiły, że wykonanie misji stało się niezwykle trudne.
Takiej właśnie sytuacji obawiał się Mike, kiedy doszło do wymiany zdań z Homerem. Batalion rozciągnięty na szczycie wału ziemnego ciągnącego się wzdłuż rzeki stał się łatwym celem wrogich ataków. Gdyby nie wypiętrzenie terenu, strzelający z góry Posleeni już dawno zmietliby ludzi swoim ogniem w odmęty wody. Z drugiej jednak strony podkomendni Mike’a nie mogli z tego powodu skutecznie prowadzić ognia i tym samym zmniejszyć liczebności wroga czy złamać jego morale. Kiedy wydostali się już zza wału, ich oczom ukazały się miliony Posleenów, nawet nie draśniętych w poprzednich szturmach i tylko czekających, żeby dobrać się im do skóry. Nagle okazało się, że całe wsparcie artyleryjskie potrzebne jest tutaj, aby przerzedzić wrogie szeregi, stłumić ich ogień i zapewnić osłonę dymną, która utrudniłaby wrogowi skuteczne celowanie. Jak do tej pory batalion był w stanie iść do przodu, choć czasem przeszkadzał mu ogień własnej „doskonałej” artylerii. Jeśli sprawy dalej tak się potoczą, wkrótce straty mogą okazać się bardzo wysokie.
Kolejnym problemem były tysiące Posleenów, którzy zaczęli wygrzebywać się z zawalonych piwnic i bunkrów wokoło szpitala, i aż się palili, żeby dopaść kompanię Bravo. Bez wsparcia artylerii Bravo zostanie zalana przez falę obcych szybciej niż ktokolwiek zdąży powiedzieć „gra skończona, stary!”.
Mogło ich teraz ocalić jedynie wsparcie ogniowe, którego nie mogli dostać, lub rzucenie do walki Dziesięciu Tysięcy, na co dowódcy nie mogli sobie pozwolić.
Po prostu brakowało środków, żeby zapewnić wszystkim równe szanse.
Innymi słowy, zapowiadał się kolejny dzień zwykłych walk z Posleenami.
— Duncan, każ artylerii strzelać bardziej na północ i zapewnij kompanii Bravo wsparcie. Batalion: przygotować się na naprawdę dzikie tena’al.
Mike musnął dłońmi kilka niewidocznych klawiszy i scena przed jego oczami uległa zmianie. Tam, gdzie przed chwilą znajdowały się hologramy, teraz wyłoniły się z tła iście demoniczne kształty, podobne do tego, jaki wyrysowano na jego pancerzu. Zbroja zaczęła warczeć jak elektryczny werbel.
— No, dobra — powiedział Mike i kopniakiem odrzucił ciało martwego Posleena. — Koniec zabawy, zaczęły się schody. Czas wreszcie skopać jakieś tyłki.
— Jezus Maria, Mike, nie jest chyba aż tak źle? — wyszeptał Homer na widok pancerzy, które zmieniły kształt, przybierając formę demonicznych postaci, i zaczęły nabierać wysokości, zasypując zbocze lawiną ognia. Srebrne błyskawice natychmiast pochłonęły pierwszą linię Posleenów, która pojawiła się w zasięgu wzroku.
Generał spojrzał na północ i jasne stało się, że kompania znalazła się w poważnych tarapatach. Artyleria na wzgórzach przestała prowadzić ogień, co oznaczało, że zmieniają pozycję, aby wesprzeć inne oddziały. Kompania jako całość nie poniosła jeszcze większych strat, jednak zbliżała się ku niej masa oszalałych Posleenów; by zapobiec rozniesieniu żołnierzy na strzępy, trzeba było ich wszystkich zabić. O’Neal wierzył, że bez ognia artylerii kompania będzie w stanie odeprzeć wrogi atak, ale Homer nie podzielał jego zdania. Być może kompania zdoła przechwycić przyczółek i utrzymać go, ale za cenę śmierci większości żołnierzy.
Z drugiej strony rozkaz wydał nie kto inny, jak on sam, generał Jack Homer. Nie mógł teraz narzekać, że jego podkomendni robią wszystko, co w ich mocy, żeby wykonać postawione im zadanie.
— Kolejny dzień cholernych wyścigów… — mruknął pułkownik Cutprice, wyglądając przez drugie okno. — Nie zamierzam stać bezczynnie i patrzeć, jak oni wykrwawiają się za ten most. Pierwsza kompania jest w pełni mobilna, może dolecieć na miejsce na tenarach i wspomóc kompanię Bravo. Potem przeprawiliby resztę żołnierzy i wzmocnili obronę wału. Jeśli tego nie zrobimy, stracimy dzisiaj całą piechotę mobilną.
— Zejdę na dół i sprawdzę, czy wskóram coś krzykiem — mruknął Homer. Na jego twarz wypłynął dziwny uśmieszek, który oznaczał irytację. — Może w ten sposób popędzę ludzi i szybciej dotrzemy do przyczółka. Ciekaw jestem, dlaczego tak się grzebią z montowaniem łodzi.
— Przygotuję pana pancerz, pułkowniku — wtrącił sierżant Wacleva.
Homer spojrzał na Cutprice’a i ponownie lekko się uśmiechnął.
— Uważa pan, że to rozsądne pchać się w ogień walki? Na linii frontu powinni dowodzić podoficerowie, a nie pułkownicy.
— Pułkownicy powinni przyglądać się, jak na drugim brzegu rzeki masakrowane są oddziały piechoty mobilnej, tak, generale? — spytał Cutprice, wydobywając z kieszonki cygaro i zapalając je. — Jeśli o tym pan mówi, to myślę, że włączenie się do walki jest doskonałym pomysłem.
Spojrzał na wschód, skąd w szybkim tempie nadciągała chmura cienia, i zmarszczył czoło.
Homer powiódł spojrzeniem w ślad za pułkownikiem.
— Tym na szczęście będziemy w stanie się zająć. — Włączył swój przekaźnik i wskazując na okno, rzucił: — Nag, powiedz SheVom Dwadzieścia Trzy i Czterdzieści Dwa, że zbliżają się do nas Minogi. Przechwycić je i zniszczyć, można działać bez mojego rozkazu.
— Pułkowniku, czy pamięta pan pewną rozmowę, którą prowadziliśmy kilka dni temu? — spytał sierżant Wacleva, wracając z dwiema kamizelkami kuloodpornymi.
— Którą?
— Zastanawialiśmy się, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jest naprawdę źle.
— Oczywiście, pamiętam.
— Moim zdaniem nie jest dobrze, kiedy na polu pojawia się Dziesięć Tysięcy. Gdy do akcji wkracza piechota mobilna, to jest już bardzo niewesoło. Sytuacja jest paskudna, kiedy wzywają generała Homera, ale kiedy wzywają dwie SheVy, to już szczyt wszystkiego.
Attenrenalslar należał do grupy, którą ludzie określali jako „pozostałe pięć procent”. Dziewięćdziesiąt pięć procent posleeńskich Wszechwładców działało pod wpływem najprostszych impulsów. Jeść, walczyć, rozmnażać się, zająć wrogie terytorium… i tak dalej, aż do śmierci. Pozostała niewielka część ich rodzaju była przyczyną znacznie większych kłopotów. To oni właśnie zakłócali łączność, i choć robili to na chybił trafił, działali wyjątkowo efektywnie wtedy, kiedy najwięcej zależało od komunikacji. Czasem Wszechwładcy należący do „pozostałych pięciu procent” przejmowali kontrolę nad nie skoordynowanym ogniem Posleenów, co wywoływało u ludzi pełne zaskoczenie. To właśnie ta nieliczna grupa używała Minogów i dodekaedrów jako jednostek lotniczych.
Attenrenalslar reprezentował mniejszość logicznie myślących Wszechwładców, którzy uważali, że jedynym sposobem odwrócenia losów bitwy jest przerzucenie wojsk przez rzekę i zaatakowanie ludzi od tyłu. Było wielce prawdopodobne, że tylko on tak myślał, bowiem ostatnimi czasy liczba żywych „pozostałych pięciu procent” drastycznie się zmniejszyła.
W pierwszej fazie wojny desant z powietrza gwarantował niemal pewne zwycięstwo. Ludzie nie dysponowali bronią zdolną zestrzelić transportowiec, a jeśli ten trzymał się nisko nad ziemią, poza polem rażenia Centrum Obrony Planetarnej, Ziemianie musieli czekać, aż wyląduje, i dopiero wtedy mogli nawiązać kontakt bojowy z Posleenami. Transportowce były wyposażone w broń przeciwpiechotną, nie wspominając już o kosmicznej, tak więc były w stanie odeprzeć atak nawet całego batalionu, nie narażając siebie na niebezpieczeństwo. Zakrawało wręcz na absurd, że Posleeni nie stosowali częściej tej taktyki.
Ta silna strona obcych została dość szybko zauważona. Mike O’Neal zdobył swój pierwszy Medal Honoru za zniszczenie okrętu dowodzenia. Metoda, jaką zastosował, została uznana za niepraktyczną, jako że żołnierz miał niewielkie szanse przeżycia takiego ataku.
W pierwszym lądowaniu na Ziemi, które doszło do skutku trochę z przypadku, ludziom udało się zestrzelić Minoga. Ten incydent zaowocował powstaniem działa SheVa — broni z rodzaju tych, które projektuje się w pośpiechu, w obliczu klęski, nie myśląc o niczym innym, jak tylko o zniszczeniu wroga.
Broń wzięła swoją nazwę od Komisji Przemysłowego Planowania Shenandoah Valley, grupy badawczej, która jako pierwsza rozwiązała problemy techniczne napotykane w nowym systemie uzbrojenia. Pierwsze egzemplarze wyprodukowano w Roanoke Iron Works.
Konstrukcja działa była dość prosta. Jego podstawę stanowiła lufa działa pancernika, nie gwintowana, kalibru szesnaście cali. Ponieważ broń miała być przystosowana do prowadzenia szybkiego ostrzału, zastosowano w niej nowy system ładowania. Zamiast umieszczania w lufie sześćsetkilogramowego pocisku i dwudziestopięciokilowych worków z prochem, używano pojedynczego pocisku wielkości małej międzykontynentalnej rakiety balistycznej. Samo działo miało magazyn amunicyjny na osiem standardowych pocisków, a ciągnik wiózł dwa dodatkowe „czteropaki”, które można było załadować w niecałe dziesięć minut. Każde działo wyposażone było w standardową amunicję, a ponadto miało do dyspozycji ciągniki wiozące specjalne pociski z głowicami samonaprowadzającymi lub szerokiego rażenia, z rdzeniem antymaterii.
Działa miały być całkowicie samowystarczalne, wysoce mobilne, zdolne do prowadzenia ognia na trzysta sześćdziesiąt stopni dookoła, a kąt nachylenia lufy miał się wahać między dwoma a dziewięćdziesięcioma siedmioma stopniami. Te wymagania doprowadzały sztaby projektantów do rozpaczy i jeden po drugim naukowcy poddawali się. Dopiero stare wygi z Shenandoah rozgryzły problem. Działo musiało po prostu być większe niż ktokolwiek, nawet prywatnie, był skłonny przyznać.
Monstrum, które w końcu skonstruowano, swoim wyglądem przeczyło zdrowej logice. Samo podwozie miało niemal sto metrów długości i wspierało się na pięćdziesięciometrowej szerokości gąsienicach, które nawinięto na koła wysokości trzypiętrowego budynku. Armata zamontowana była na amortyzatorach, które wielkością dorównywały okrętom podwodnym i przy których budowie skorzystano z podobnych rozwiązań. Obrotowa wieżyczka była wysoka prawie na dwa piętra i miała pięćdziesiąt metrów średnicy. Jej elementy zespawano ze sobą za pomocą specjalnej technologii kontrolowanych eksplozji. Górny pokład był piętnastocentymetrową stalową płytą, która służyła nie jako pancerz, lecz jako amortyzator. Żaden inny materiał nie wytrzymałby towarzyszących wystrzałowi naprężeń.
Kiedy zakończono projekty, okazało się, że w całych Stanach Zjednoczonych nie ma silnika spalinowego, który byłby w stanie ruszyć takie monstrum z miejsca. A ponieważ zapasy kanadyjskich materiałów rozszczepialnych były praktycznie niewyczerpane i znajdowały się poza strefą klimatyczną, którą preferowali Posleeni, napęd atomowy okazał się jedynym logicznym rozwiązaniem. Jednakże włączenie do załogi pojazdu ekipy obsługi reaktora wydawało się pomysłem głupim i niepraktycznym. W końcu skorzystano z południowoafrykańskiego projektu prostego reaktora zwanego „drobinowo-helowym”. System opierał się na pokładach drobin, które automatycznie rozpoczynały reakcję, i helu, który jako gaz szlachetny nie wchodził w reakcję, izolował radiację i stanowił chłodziwo. Nawet w przypadku otwarcia reaktora nie dochodziło do skażenia. Do atmosfery przedostawał się jedynie hel, który na dodatek zapobiegał stopieniu rdzenia. W przypadku bezpośredniego trafienia cała okolica zostałaby zasypana tylko radioaktywnym uranem, niczym więcej. Dzięki tej sprytnej konstrukcji zażegnano problem związany z „chińskim syndromem”.
Centrum kontroli i kwatery załogi znajdowały się pod brzuchem behemota i miały rozmiary niewielkiej ciężarówki. Bateria nie wymagała obsługi wielu osób, prawdę mówiąc, wystarczał do tego jeden człowiek. Z początku inżynierowie zaprojektowali stanowiska i pomieszczenia mieszkalne dla trzech osób, jednak dysponując rezerwami mocy, jakie dawał reaktor atomowy, powiększyli kwatery i zapewnili załodze pełną samowystarczalność.
Projektanci nie zapomnieli także o dość ciekawym pojeździe ewakuacyjnym.
Kiedy do załóg SheVa Czterdzieści Dwa i Dwadzieścia Trzy dotarła wiadomość, że lądownik jest już w drodze, żołnierze rzucili w kąt karty i „Gameboy’a” i zaczęli działać.
— Tutaj Czterdziestka Dwójka, panie generale — powiedział podpułkownik Thomas Wagoner. Jego SheVa była najnowszym pojazdem do czasu wprowadzenia do służby numeru Czterdzieści Trzy. Thomas dowodził nim od niedawna, kiedy to pomimo jego zaciekłego sprzeciwu przeniesiono go z dowództwa batalionu pancernego; do tej pory nie mógł pogodzić się z faktem, że znów jest zwykłym dowódcą czołgu, mimo iż niezwyczajnego. — Jesteśmy gotowi.
— Dobra, chłopaki, zrzucić kamuflaż. Czas postrzelać.
Duncan poczuł, że ziemia drży mu pod stopami. Z wolna zmienił kąt widzenia, kierując systemy optyczne na zachód. Pozostałości zachodniego Rochester drżały, jakby dosięgło je niewielkie, ale długotrwałe trzęsienie ziemi. Ze wzgórza, na którym się znajdował, potoczyło się w dół kilka głazów. Kiedy w końcu omiótł spojrzeniem zachodnią flankę, stało się jasne, dlaczego ziemia drży.
Sześć kilometrów za jego plecami, po południowej stronie kanału, wzgórze zaczęło się rozsypywać. Zielonkawa piana opadła i wyłoniło się z niej działo SheVa.
Pojazd był brzydki. Nie dało się go opisać żadnym innym słowem. Ogromne działo skonstruowano tak, by przede wszystkim było funkcjonalne, a dla wartości estetycznych nie pozostało już miejsca. Podobnie jak maszyneria górnicza czy platformy wiertnicze, jedyne konstrukcje wzniesione przed wojną na taką skalę, miało być niezawodne, proste i użyteczne.
Rozmiary działa trudno było pojąć, dopóki człowiek nie uświadomił sobie, iż maleńkie mróweczki jadące obok niego to nie ludzie, tylko ciężarówki.
Duncan pokręcił z niedowierzaniem głową, kiedy SheVa zakołysała się z boku na bok, by ostrzec towarzyszące jej pojazdy, a potem zaczęła wspinać się po zboczu. Fabryka, która miała pecha i znalazła się na drodze kolosa, została doszczętnie zmiażdżona, kiedy przejechały po niej koła wysokości czterech pięter.
— Popisują się, gnojki — mruknął Duncan, spoglądając z powrotem na wschód.
— Czterdzieści Dwa! — zawołał do mikrofonu dowódca SheVy Dwadzieścia Trzy. — Mamy emanacje dwóch kolejnych okrętów, w tym C-Deka.
— Zrozumiałem — odparł pułkownik Wagoner. Jego zamiarem było ukrycie działa gdzieś w terenie i zestrzelenie Minoga. Problem polegał jednak na tym, że do ukrycia działa potrzebne było co najmniej koryto rzeki.
Ale skoro na niebie pojawiły się jeszcze dwie jednostki latające, które mogły ostrzelać działo od północy, przed dowodzącym SheVą Czterdzieści Dwa stanęło zasadnicze pytanie: czy zaatakować je, gdy pojawią się w polu widzenia, czy poczekać na prowadzącego Minoga.
— Sierżancie Darden — zawołał do kierowcy. — Podjedźcie do południowego skraju moreny, działo w pozycji czterdziestu stopni w stosunku do zbocza. Zestrzelimy Minoga, kiedy tylko się pojawi, a potem objedziemy stok i zajmiemy się resztą.
Wagoner przełączył interkom na otwarty kanał SheVy i rzucił spojrzenie na schematyczny plan pola bitwy.
— Dwadzieścia Trzy, przygotujcie się do zmiany pozycji. Kiedy my zajmiemy się Minogiem, wy zaatakujcie pierwszy z towarzyszących mu statków. Drugi zestrzelimy wspólnie.
— Zrozumiałem, sir — padła odpowiedź. Czas pokazać tym chłoptasiom z piechoty mobilnej, co to naprawdę jest „heavy metal”!
Duncan tylko westchnął, kiedy ziemia ponownie zadrżała, choć tym razem wstrząsy były znacznie silniejsze niż poprzednio. Ekran pomocniczy pokazywał, jak kolejne wzgórze rozpada się na kawałki, gdy następna SheVa wkroczyła do akcji. Lufa armaty obróciła się na wschód i zamarła w bezruchu.
Dopiero w tej chwili Duncan zdał sobie sprawę, że broń nie jest wycelowana wysoko, a wręcz przeciwnie — skierowano ją tuż nad linię horyzontu. Spojrzał tam, gdzie powinien znajdować się potencjalny cel, i zdołał jedynie wykrztusić: „O cholera”, kiedy armata plunęła ogniem.
W pociskach wystrzeliwanych z SheVy używano ekwiwalentu nabojów do szesnastocalowych dział okrętów liniowych. Sama „kula” składała się z rdzenia zubożonego uranu w formie „strzały” i płaszcza z materiałów termoplastycznych. W porównaniu z amunicją stosowaną na okrętach ta miała niewielką wagę. Zamiast gwintu lufy, nadającego lotowi pocisku stabilizujący ruch wirowy, przy jednoczesnym ograniczeniu prędkości wylotowej, zastosowano odmienny wariant. Standardową szesnastocalową lufę trzykrotnie wydłużono, przez co wystrzeliwanemu pociskowi była przekazywana większa energia wybuchu.
Prędkość wystrzelonego pocisku zależy od przekazanej mu energii, pomniejszonej o jego wagę i tarcie. Uranowa głowica osiągała prędkość zarezerwowaną do tej pory jedynie dla statków kosmicznych.
Płaszcz z kompozytów odpadał po pokonaniu mniej więcej pół mili, odsłaniając grubą na dwadzieścia centymetrów i długą prawie na dwa metry „strzałę” z uranu. Zakończona była brzechwami, które stabilizowały lot pocisku. W ciągu dwóch sekund śmiercionośny pręt materiałów rozszczepialnych pokonywał odległość dwudziestu kilometrów, pozostawiając za sobą srebrzystą smugę ognia. Osiągnięcie takiej prędkości i siły uderzeniowej nie pozostaje jednak bez skutków ubocznych.
Duncan wbił palce w ziemię, kiedy uderzył go powiew huraganowego wichru. W tej samej chwili przez okolicę przetoczył się huk gromu, który wybił z ram pozostałości szyb i rozwalił resztki ścian. Wicher wiejący z siłą tornada przetoczył się przez Rochester, zrywając dachy, zrzucając z nich ludzi, przewracając ściany i przygniatając żołnierzy do ziemi.
Wszystkie skutki uboczne tej monstrualnej broni rekompensowały widowiskowe efekty, dla których została stworzona. Sama energia kinetyczna zgromadzona w pocisku wystarczyła, by zniszczyć Minoga lub nawet C-Deka. Rdzeń pocisku stanowiła bowiem niewielka porcja antymaterii, która równała się dziesięciokilotonowej bombie jądrowej. Jeśli pocisk z jakichś powodów nie wybuchł, przebijał statek na wylot.
Sam moment uderzenia przesłonił jasny błysk światła, które wytrysnęło ze wszystkich okien i otworów statku. Przez chwilę jednostka jaśniała srebrzystym blaskiem, zdając się opierać niszczycielskiej sile broni. Dopiero po krótkiej chwili w miejscu, w którym przed chwilą znajdował się Minóg, wykwitło małe słońce. Fala eksplozji zmiotła Posleenów w promieniu pół kilometra, a pozycje Ziemian zasypał grad części, które rozmiarami przypominały samochody czy ciągniki. Nawet do Duncana doleciały odłamki dorównujące wielkością ludzkiej głowie.
— Festyniarze — mruknął Duncan, otrzepując się z pyłu. Podniósł z ziemi kawałek statku i cisnął go za siebie. — Jak się ma odpowiedni sprzęt, wszystko jest możliwe. Spróbujcie rozwalić taki statek przy pomocy tylko pancerza bojowego.
— Cel zniszczony — powiedział dowódca SheVy Dwadzieścia Trzy. — Wasza kolej, panie pułkowniku.
— Zrozumiałem — odparł Wagoner. — Następnym razem znajdźcie jakieś wzniesienie, bo wstrząsy wtórne są odczuwane przez cały korpus.
— Mięczaki — odparł Dwadzieścia Trzy. — Co można więcej powiedzieć?
— Na przykład dodać „tak jest, sir”. Ruszajcie znaleźć jakąś osłonę.
— Tak jest, sir.
— Bez odbioru.
Wagoner wyłączył interkom i pokiwał głową. Cel zbliżał się po wyznaczonej linii, zakończono już obliczanie możliwych dodatkowych strat. Mieli strzelać ponad własnymi liniami, ale nie tak blisko szpitala, jak ten idiota z Dwadzieścia Trzy. Poza tym cel znajdował się dobre tysiąc stóp ponad ziemią. Straty własne miały być minimalne.
— Czterdzieści Dwa, przygotować się do wystrzału — powiedział do interkomu. — Cel w zasięgu za trzy, dwa, jeden…
Attenrenalslar zaklął, kiedy statek dowodzenia zniknął w obłoku płomieni, i zaczął kluczyć swoim Minogiem na boki, mając nadzieję, że utrudni zadanie celowniczym tej przeklętej przez demony broni. Pojazd, który zniszczył statek prowadzący, zniknął za jedną z niewysokich gór, które znaczyły okolicę, ale Posleen był pewien, że przyrządy wykryły obecność drugiego działa samobieżnego. Odcyfrowanie informacji, jakie przesyłały urządzenia skonstruowane przez tych przeklętych Alldn’t, przekraczało jego możliwości. Tylko ci, którzy zawzięcie je studiowali, byli w stanie zrozumieć coś z rzędów świecących ikonek.
— No dalej, wychyl się — szepnął Attenrenalslar, gładząc kontrolkę broni wycelowanej w odległy stok. — Pokaż się, mały abacie, a przekonasz się, co Attenrenalslar ma dla ciebie…
— Skurwiel robi uniki, pułkowniku — zawołał sierżant Pritchett. Działonowy przełączył SheVę na ogień automatyczny, kiedy tylko Minóg pojawił się w polu widzenia i zaczął przyjmować pozycję dogodną do ataku. — Zaraz go załatwimy.
Milimetrowa fala sygnału radarowego z nadajnika umieszczonego na burcie pojazdu oznaczyła cel i porównała go z danymi na temat wyposażenia pojazdów używanych przez Posleenów. Komputer pokładowy zidentyfikował go jako lądownik, a brak odpowiedzi na sygnał zapytania „wróg czy przyjaciel” utwierdził komputer w mniemaniu, że ma do czynienia z wrogim celem. Promień lasera biegnący wzdłuż lufy potwierdził jej właściwe ustawienie, a kolejny zbadał poprawność rozstawienia systemów stabilizujących. Na koniec sprawdzona została automatycznie temperatura powietrza, stan lufy, ilość wystrzelonych pocisków i setki innych czynników, jakie mogły mieć wpływ na celne prowadzenie ognia.
Komputer spostrzegł także, że cel nieznacznie manewruje. W przypadku, gdy wróg znajduje się w odległości mniejszej niż dziesięć kilometrów, a pocisk porusza się z prędkością dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę, dzieli ich cztery sekundy lotu. Uniki nie mogły więc Posleenowi pomóc, zwłaszcza że statek był naprawdę wielki.
— Fuscirto uut — warknął pod nosem Attenrenalslar. — Rzeczywiście są dwa.
Sytuacja przedstawiała się źle; nie ma szans, by broń pomocnicza statku uszkodziła działa, które rozmiarami dorównywały oolt’pos. Ale gdyby spróbować działa plazmowego, karta mogłaby się odwrócić…
— Poszło! — krzyknął Pritchett i cały świat zalał się czerwienią.
Jeden strzał z działa zużywał więcej energii niż brygada pancerzy wspomaganych, i choć platforma była ogromna i podpierały ją masywne wsporniki, drżała w posadach jak przy trzęsieniu ziemi. Wstrząsy jeszcze nie ustały, a Darden już włączył silnik, ruszając kolosa z miejsca. W tym czasie Pritchett upewnił się, że kolejny pocisk został automatycznie umieszczony w komorze.
— Pocisk w celu! — oznajmił z satysfakcją w głosie pułkownik Wagoner. — To się nazywa strzał!
Może jednak przywyknę do dowodzenia czołgiem, powiedział do samego siebie.
Mike uśmiechnął się, kiedy huraganowy podmuch zwiał Posleenów z wału ziemnego.
— Doskonale! Poprosimy drugi raz to samo, ale w okolicy kapitan Slight.
W ciągu sześćdziesięciu sekund batalion opanował obszar kilku tysięcy metrów kwadratowych. Posleeńskie lądowniki bez wahania poderwały się z ziemi, aby odpowiedzieć na ten nagły atak, ale zostały strącone przez wezwane przez generała Homera SheVy. Kilka tysięcy Posleenów znalazło się w okrążeniu. Większość z nich nadal była w szoku po ostrzale artyleryjskim, jaki niedawno na nich spadł. Kilku co prawda odzyskało na tyle przytomności, żeby stawiać opór, ale szybko zostali zabici.
Teraz, kiedy Posleeni zostali zepchnięci z wału ziemnego, a wybuch atomowy pomieszał ich szyki, nadeszła pora, by piechota mobilna pokazała, że zasługuje na żołd. Mike nacisnął przycisk kontrolki i cały batalion zbliżył się do krawędzi nasypu ziemnego. Zapewniał on osłonę i nie było potrzeby kopania okopów, podobnie jak nie było sensu schodzić na dół. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, Mike uniósł broń i przez celownik optyczny rozejrzał się dookoła.
— O cholera — wyszeptał. Wystarczył jeden rzut oka, żeby symbole na mapie pola bitwy stały się intensywnie czerwone. Mike oczyścił wizjer i spojrzał jeszcze raz, chcąc dokładnie poznać sytuację, a w tym czasie jego batalion otworzył ogień.
Ze swojej pozycji generał Homer widział skrawek terenu poza umocnieniami piechoty mobilnej, jednak kiedy na własne oczy ujrzał obraz z systemów optycznych pancerza, oniemiał. Gdziekolwiek spojrzeć, kłębiła się masa Posleenów. Zwiad i wcześniejsze ustalenia szacowały liczbę obcych na jakieś cztery miliony. Na podstawie obrazu, który właśnie zobaczył, Homer bez trudu mógł stwierdzić, że wywiad się mylił. Siły Posleenów liczyły nie cztery miliony, ale czterdzieści.
— Nie damy rady tego zrobić… To ponad nasze siły… — Mike słyszał desperację w głosach żołnierzy, którzy na otwartym kanale batalionu dawali upust swojej frustracji. Choć przed wrogim ogniem chronił ich wał ziemny, działka plazmowe lub pociski burzące mogły z łatwością przebić tę osłonę i zadać straszliwe obrażenia. Z masy kłębiących się na dole obcych nie sposób było wyłowić tych, którzy uzbrojeni byli w broń specjalną, jednak wśród zwykłych szeregowców musieli się tacy ukrywać. Przewaga liczebna była tak wielka, że pomimo huraganowego ognia obcy w końcu muszą zalać ich pozycje i zaatakować ich śmiercionośnymi mieczami boma.
— Uspokoić się — rzucił oschle Mike. Wyłączył obraz z kamery i zastąpił go schematycznym widokiem pola bitwy. Informacje, jakie przekazywała mapa, były identyczne, ale podano je w mniej nieprzyjemnej oprawie. — Zachować zimną krew, nie wychylać się zza osłony i strzelać celnie. — Spojrzał na odczyty komputera i zaśmiał się cicho. — Dobra wiadomość jest taka, że nawet my nie jesteśmy dziś w stanie spudłować.
Zautomatyzowany system ognia i sposób zaprojektowania pancerza wspomaganego były powodem nieustannych żartów na temat marnej celności piechoty mobilnej.
— Majorze — powiedział kapitan Holder. — Jesteśmy otaczani od północy przez znaczne siły przeciwnika. Nie sądzę, aby to był przemyślany ruch, po prostu Posleenów jest zbyt wielu i nawzajem się przepychają.
— Jestem tego świadomy — odparł Mike. Jeden rzut oka na ekran wystarczył, by stwierdzić, że liczebność kompanii Bravo zbliża się niebezpiecznie do dolnej granicy. Oddział przyjął na siebie prawie połowę wrogiego ognia, a ponadto batalion zużył już czterdzieści procent swojej amunicji.
— Duncan, spróbuj załatwić dla Bravo wsparcie i skieruj je na przedpole batalionu.
— A co z nami, sir? — wtrącił Holder.
— Cóż — odparł z uśmiechem Mike. — Będziemy musieli sami poradzić sobie z Posleenami.
— Mamy niezłą pozycję obronną — mruknął do siebie. Shelly posłusznie nie przekazała dalej jego mamrotania. — Jedna flanka jest zabezpieczona, więc mamy szansę. Musimy po prostu trzymać się w kupie.
Część Posleenów, którzy znajdowali się w odległości pół kilometra od pozycji piechoty mobilnej, zginęła w wybuchu drugiego lądownika. Pusty obszar szybko jednak został zapełniony przez napierającą hordę. Posleeni jak zwykle nadbiegali gromadą, na oślep, nie przejmując się wrogim ogniem.
Mike rozważał różne scenariusze; jedne były kiepskie, inne jeszcze gorsze. Miał nadzieję, że choć część jego podwładnych przeżyje i utrzyma pozycje do chwili przybycia posiłków. Jednak nawet w takim przypadku miał za mało wsparcia artyleryjskiego, a jego ludzie byli zbyt mocno rozproszeni.
— Zero szans — mruknął do siebie.
— Batalion! — rzucił zdecydowanym tonem. — Skoncentrować ogień krzyżowy na Wszechwładcach. Bravo: zacieśnijcie trochę szyk wokół rogu formacji. Żniwiarze ze wszystkich kompanii: wspomóżcie ich i okopcie się. Medycy i technicy: macie dostarczać amunicję. Zapewnijcie Żniwiarzom możliwość wymiany broni, bo sądzę, że dojdzie do walki wręcz. — Mike przerwał, kiedy pierwszy pocisk śmignął tuż nad jego głową. Przez ostatnie pięć lat zużył już cały arsenał haseł, które mają zachęcać do boju. — Nie mam tylu palców, żeby policzyć nasze szanse, ale jak wygramy, to ustanowimy nowy rekord.