14

Rochester, Nowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
09:28 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, wtorek 15 września 2009

Mike obrzucił spojrzeniem pokój i odpiął hełm. Kwatery pierwszego batalionu 555 pułku piechoty mobilnej mieściły się w dawnym przedszkolu, i żołnierze siedzący teraz przy maleńkich stołach wyglądali wręcz komicznie. Pancerze bojowe, noszące ślady walk i ostrzału, wyglądały wyjątkowo brzydko na tle ścian pokrytych dziecięcymi rysunkami i plakatami z menu dla dzieciaków.

— Bywaliśmy już w gorszych warunkach — zaśmiał się pod nosem, kładąc hełm na blacie. — O wiele gorszych.

— Racja — przytaknął Duncan i również odłożył swój hełm na stolik. Rzucił przelotne spojrzenie na blok rysunkowy i kredki, podpisane „Ashley".

— Przynajmniej nikt do nas nie strzela.

— Już wkrótce sytuacja wróci do normy — powiedział Mike. Wsadził do ust kulkę tytoniu i zaczął go powoli żuć. Potem splunął do wnętrza hełmu, a nanity natychmiast zasymilowały tytoń, traktując go jako dodatkowe źródło energii i budulca. — W okolicy została osaczona grupa Posleenów, którą trzeba będzie wykończyć. Mamy wspomóc lokalne oddziały, ale dopiero w przyszłym tygodniu. Homer kazał nam wrócić do bazy i odpocząć. Biorąc pod uwagę to, co stało się z kompanią Alfa, chyba ma rację.

— Mamy własną bazę? — zapytał Stewart, chichocząc pod nosem. — Mam na myśli koszary, które są nasze na stałe. A może trafimy do jakiegoś ośrodka rekreacyjnego?

Wszyscy słyszeli o różnej maści obozach, które należały do sił naziemnych.

— Nie, te koszary są naprawdę nasze — powiedział O’Neal. — Znajdują się w Pensylwanii, w miejscowości Newry, na południe od Altoona. Mamy tam własne zaplecze.

— Naprawdę? — spytał Duncan. — Myślałem, że jako oficer coś będę o tym wiedział.

— To nic wielkiego. W tej chwili siedzi tam zaopatrzeniowiec i personel, wszyscy z sił lądowych.

— A jakie są te koszary? — spytała wesoło Slight. — Są tam łóżka i wszystko?

— Tak — powiedział Mike. — Nie jestem pewien, czy będę w stanie się wyspać. Ostatnim razem, kiedy próbowałem, przez całą noc się wierciłem i nie mogłem zmrużyć oka.

— Myślę, że ludzie przywykną — wtrącił Gunny Pappas. Potarł czaszkę dłonią, jakby chciał upewnić się, że zdjął hełm. — Naprawdę potrzebują odpoczynku, a my musimy naprawić sprzęt. Nawet GalTech potrzebuje przeglądu i konserwacji.

— Zasadniczo mój plan opiera się na tym, żeby nie dopuścić do rozprzężenia — wyjaśnił Mike. — Powinniśmy dotrzeć na miejsce w poniedziałek albo we wtorek, wszystko zależy od transportu. Pierwszy dzień spędzimy na czyszczeniu broni, naprawianiu sprzętu i sprzątaniu koszar. Następne dwa dni będziemy przyzwyczajać się do bazy i normalnych ubrań i kontynuować prace naprawcze. W piątek urządzimy musztrę, inspekcję koszar i apel w pełnym umundurowaniu, po którym rozpuścimy chłopaków. Będą mogli nie pokazywać się aż do następnej środy.

— No, nie wiem, czy to dobry pomysł — powiedział Holder. — Boję się, czy inne oddziały nie wezmą nas za… Jak to powiedzieć?

— Mięczaków? — podpowiedział mu Pappas. — Z całym szacunkiem, sir, ale nie zgadzam się.

— Ja też — poparł go Stewart. — Jako były ochotnik wiem, co mówię. Nikt z nas nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie zdawał sobie sprawy, po co jest cały ten garnizonowy ceremoniał. Można go sobie darować na polu walki, ale nawet najlepsze oddziały w historii po zakończeniu bitwy zawsze trzymały dryl.

— Racja — przytaknął Duncan. — Mundur coś oznacza, podobnie jak sposób jego noszenia.

— Osiemdziesiąta druga dywizja została wybrana do roli Gwardii Honorowej w powojennej Europie właśnie ze względu na zasady, według których nosili mundury. Poza tym nikt nie może zarzucić im złego wypełniania zadań na polu bitwy.

— Tak samo jak zwiadowcy selousiańscy czy rodezyjski SAS — rzekł Mike. — To były dwie najtwardsze jednostki, jakie powstały w czasach zimnej wojny, a w garnizonie stroili się jak panienki. Ojciec nadal ma w szafie mundur, który wygląda jak kostium z barokowej opery.

— Dobra, dobra — powiedział Holder, unosząc dłonie. — Ale kto z żołnierzy o tym wie?

— Damy im wolne wieczory — powiedział Mike. — Krótkie przepustki, tak żeby wracali na noc do koszar. Co o tym sądzicie? Gunny?

— Nie należy wyrywać żołnierzy z pola walki i rzucać ich w normalne środowisko, sir — powiedział bardzo poważnym tonem Gunny Papuas. — Muszą się. najpierw… zaaklimatyzować.

— Damy im tydzień musztry, żeby się przystosował i, potem na tydzień poślemy ich do miasta, żeby wyszli na ludzi, a potem dostaną wolny weekend. Nie sądzę, żebyśmy mieli więcej niż kilka tygodni wolnego, może miesiąc. Chłopcy odetchną i wrócą do tego, co umieją robić najlepiej.

— Mordowania Posleenów? — spytał Duncan.

— A dokładniej, do przerabiania ich na martwe mięso — przytaknął Mike. — A cóż by innego?

— Czy otrzymamy uzupełnienia, sir? — spytał Pappas. — Jest nas. … dość niewielu. Zaczyna nam brakować żołnierzy, jeśli nikt tego nie zauważył.

— Dwadzieścia pancerzy już na nas czeka — powiedział O’Neal. — Kiedy przyjedziemy do Newry, powinny być na miejscu.

— Ale co z rekrutem? Nawet po uzupełnieniach kompanii Alfa jest nas żałośnie mało.

— Nowi też będą — zapewnił Mike. — Będziemy musieli zająć się sporą grupą Posleenów, dlatego dostaniemy uzupełnienie żołnierzy. Będzie akurat tyle czasu, żeby przywykli do pancerzy. Z tego, co mi wiadomo, nowi mają pochodzić głównie z Dziesięciu Tysięcy.


* * *

— Baczność! — krzyknął plutonowy Sunday, kiedy pułkownik Cutprice wszedł do pomieszczenia. Zbiórka została zarządzona w sali konferencyjnej dawno opuszczonej fabryki, leżącej na brzegu rzeki Genesee. Wybuch pocisku wystrzelonego z SheVa wybił wszystkie szyby w oknach. Cutprice skrzywił się, słysząc pod nogami nieprzyjemny chrzęst tłuczonego szkła, ale i tak był zadowolony, że woda nie kapie mu na głowę. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz, a według meteorologów wkrótce miał prószyć śnieg.

— Spocznij — rzucił niedbale pułkownik, wchodząc na podium.Obok niego szli Wacleva i Mansfield. — Wolno palić.

Pomocnicy postawili na biurku ciężkie skrzynki, a pułkownik wyjął paczkę Dunhillów i zapalił jednego. Papierosy było coraz trudniej zdobyć, dlatego oszczędzał je na specjalne okazje.

— Pewnie zastanawiacie się, dlaczego zostaliście wezwani — powiedział, zacierając ręce. Oparł się na skrzynkach i ciągnął: — Kiedy zostaliście tutaj przeniesieni z innych jednostek, odebraliśmy wam wasze stopnie, żebyście nie czuli się ważni i nie siedzieli na tyłkach zamiast walczyć.

Rzucił Sundayowi uważne spojrzenie, po czym kontynuował:

— Jak się okazało, byliście dokładnie tacy, jakich potrzeba Dziesięciu Tysiącom, czyli twardymi, szurniętymi i zażartymi skurwysynami, którzy nie pragnęli niczego innego, jak tylko zabijać Posleenów. — Pokręcił smutno głową. — Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy, i tracimy was na rzecz piechoty mobilnej. Cóż, możecie spodziewać się tam takiego samego traktowania; znowu odbiorą wam stopnie i staniecie się parą rąk do czarnej roboty. Tyle że oni wsadzą was do metalowej puszki i będą upychać tak długo, aż będziecie wyglądać jak robak wypełzający spod kamienia.

Cutprice znowu przerwał i spojrzał na pierwszą z brzegu skrzynkę.

— Sunday, ruszcie no tutaj swoje dupsko — warknął. — Nie wiem, jak to się stało, ale chyba zapomnieli o was w poprzedniej jednostce. Większość z was otrzyma stare rangi, ale wy, plutonowy, dostaniecie to, na co, Bóg mi świadkiem, zasłużyliście. Ten pomysł chodził mi po głowie od dawna, ale jakoś nie mogłem wprowadzić go w życie. — Rzucił spojrzenie Mansfieldowi. — Teraz dostanie ci się za wszystko. Gotów?

— Tak jest, sir — powiedział Sunday, rozglądając się niepewnie dookoła. — Niezależnie od tego, co pan zaplanował.

— Cieszę się, że obdarzasz mnie takim zaufaniem — odparł Cutprice, uśmiechając się złośliwie. — Ale sam sobie na to zasłużyłeś. Oddział baczność!

Na chwilę zapadła cisza.

— Starszy plutonowy Thomas Sunday Junior zostaje zwolniony ze służby w siłach naziemnych Stanów Zjednoczonych z wyżej wymienionym stopniem. Podstawą decyzji jest jego przeniesienie do jednostek piechoty mobilnej i awans na stopień podporucznika. Podporucznik Thomas Sunday Junior otrzymuje rozkaz stawienia się na służbę w dniu 17 września 2009 w miejscu szczegółowo później określonym.

Cutprice uśmiechnął się jeszcze szerzej i wyjął z kieszeni odznaki oficerskie, po czym przypiął je do munduru Sundaya.

— Moje gratulacje. Nie jesteś mi nic winien, od dawna walały się po biurku.


* * *

— Bardzo dobrze, Orostanie — powiedział Tulo’stenaloor. — Wyślę Sharkaskera, żeby upewnił się, że nikt nie zbliża się do bazy.

Rzucił okiem na mapę, a potem znowu na raport oolt"ondaia.

— Sprawy nie układają się pomyślnie? — spytał Goloswin, zaglądając swemu panu przez ramię.

— Oddział ludzi najprawdopodobniej zbiegł — wyjaśnił Tulo’stenaloor. — Zdziesiątkowali oolt’ondar Orostana.

— Na pewno są poza zasięgiem czujników albo znają sposób, żeby nie mogły przekazywać ich ruchów. Nie jestem pewien, czy oni potrafią coś takiego zrobić, ale zakładam, że istnieje możliwość przestrojenia urządzeń, a oni są równie sprytni jak ja.

— Czyli mogą znajdować się w sieci sensorów, a my o tym nie wiemy? — spytał Tulo’stenaloor.

— Tak — przytaknął Goloswin. — Ale istnieje możliwość zmodyfikowania urządzeń tak, żeby wykrywały ludzi. Normalnie rejestrują ich obecność, ale na nią nie reagują, tak samo jak na thresh.Ludzie zaprogramowali swoje instrumenty tak, żeby odsiewały zbędne informacje. Muszę przyznać, że zrobili to bardzo pomysłowo. Komputer odsiewa dane nie związane z ludźmi lub Posleenami, ułatwiając wytropienie nas lub ich. Mógłbym zmienić te urządzenia, żeby wykrywały tylko ludzi, choć oni potrafią się maskować. Jestem w stanie to zrobić, ponieważ jestem od nichmądrzejszy. Sądzę jednak, że w końcu zauważą zmiany, gdyż mają bystrych techników.

— A wtedy zorientowaliby się, że jesteśmy w stanie… Jak oni to określają?

— Włamać się do ich systemu.

— A tego nie chcemy, prawda? — rzekł Tulo’stenaloor.

— Czy masz dla mnie jakieś zadania, czy mogę wrócić do swoich zajęć?

— Mam jeszcze jedno pytanie — powiedział wódz — Czy jesteś w stanie ustawić urządzenia tak, by wykrywały Po’slena’ar?


* * *

Wendy pokręciła głową, patrząc, jak Elgars wykonuje ćwiczenia. Snajperka była doskonale wytrenowana. Założyła pięćdziesięciokilogramowe ciężarki i ciągnęła linkę, aby ćwiczyć bicepsy. Wendy cieszyłaby się, gdyby udało jej się chociaż pięć razy wykonać to ćwiczenie, a tymczasem Annie nawet nie wykazywała śladów zmęczenia.

— Ja sobie daruję — powiedziała. Ćwiczyły raz dziennie, przez godzinę, trening siłowy na przemian z rozciągającym i wytrzymałościowym. Oprócz tego Wendy cały czas pracowała nad technikami ratunkowymi, ale po dzisiejszej rozgrzewce mdlała na myśl o czymś więcej niż tylko podnoszeniu ciężarów. Kiedy widziała, jak dobrze radzi sobie Annie, opuszczały ją siły.

— Powinnaś zmniejszyć obciążenie i zwiększyć częstotliwość — powiedziała Annie. — To dobrze robi na nadgarstki i przedramiona.

— Widzę — odparła Wendy, spoglądając na ramiona Elgars. Zaczynały przypominać ręce Popeye’a.

— Będziesz szybciej wspinała się po drabinach.

— Aha. Rozumiem, że chcesz, żebyśmy teraz zaczęły ćwiczenia ratunkowe?

— Niekoniecznie. Ale wydaje mi się, że niedługo rozwiążę sens istnienia straży pożarnej w podziemnym mieście zbudowanym z niepalnych materiałów — odparła Elgars, ocierając twarz ręcznikiem i zawieszając go na szyi. — Wszystkie pożary, jakie tu wybuchły, zostały ugaszone przed przybyciem zespołu ratunkowego. Po to jest halon i dwutlenek węgla. Wydaje mi się, że jesteście przetrenowanymi sprzątaczkami.

— Przynajmniej nie mam wrażenia, że siedzę bezczynnie na tyłku.

— A opiekowanie się bandą rozwrzeszczanych dzieciaków nie jest wystarczająco heroicznym zadaniem?

— A ty chciałabyś to robić przez resztę życia? — odparła pytaniem na pytanie Wendy.

— Nie — rzuciła krótko Annie, idąc w stronę wyjścia z siłowni. — Ale ty nie musisz dzień w dzień zwalczać w sobie żądzy pourywania głów tym małym potworkom.

— Z Billym jakoś się dogadujesz — powiedziała z uśmieszkiem Wendy.

— Bo on nic nie mówi.

— I tu tkwi problem. Nie widziałaś, co się działo we Fredericksburgu, więc nie możesz zrozumieć, co on przeszedł.

— Masz rację. Dziękuję, że mi przypomniałaś, iż tam nie walczyłam i nie będę miała z tego powodu nocnych koszmarów.

Wendy popatrzyła na nią spokojnie i spytała:

— Czemu się kłócimy?

— Myślę, że poszło o straż pożarną.

— Rozumiem. Mówiąc szczerze, bycie strażakiem mi pomaga. Mogę odreagować siedzenie przy dzieciach i mieszkanie w tej dziurze. Miałam jej dosyć, kiedy całe to miejsce przypominało jaskinię, w której gnieździła się garstka przerażonych uchodźców z Wirginii, a teraz mam jej dosłownie po dziurki w nosie. Jest mi źle, kiedy obserwuję, jak te dzieci rosną, nie znając światła słonecznego, i mają do zabawy tylko kilka pokojów. Wkurza mnie to, że wszyscy uważają, iż nadaję się jedynie do wycierania nosów dzieciakom, a mężczyźni patrzą na mnie jak na klacz rozpłodową. Zwłaszcza że jedyny facet, z którym chcę być Jeszcze nigdy tutaj nie przyjechał!

— W porządku — odparła Annie, unosząc rękę pojednawczym gestem. — Rozumiem.

— A co do Billy’ego… — mówiła Wendy, idąc korytarzem — Shari była ostatnią osobą, która uciekła z Central Sąuare… i to wszystko działo się na jego oczach. Wiesz… Spojrzał za siebie.

— Nie rozumiem — westchnęła Elgars. — Co to znaczy?

— Central Sąuare było ogromnym centrum handlowym na obrzeżach Fredericksburga — wyjaśniała cierpliwie Wendy. — Posleeni spadli na nie bez ostrzeżenia. Shari… po prostu stamtąd odeszła, zabierając ze sobą Susie, Kelly i małego Billa. On obejrzał się za siebie, i od tamtej pory nie jest już całkiem normalny.

— Ale nadal nie rozumiem, co to ma do rzeczy. No wiesz… Co z tego, że obejrzał się na centrum handlowe?

— Cóż, Posleeni zjadali tam ludzi. Część z nich żywcem.

— Aha — mruknęła Elgars. — To wiele tłumaczy.

— Podobno ścigali też Shari, ale ona nic o tym nie wie. Mówi, że nie oglądała się za siebie. Ale Billy coś widział.

— Teraz rozumiem — Annie zmarszczyła brwi. — To musiała być kiepska sytuacja.

— Ciebie wcale to nie rusza, prawda? — Wendy już wcześniej zauważyła, że Annie bywa zupełnie nieczuła na ludzkie problemy.

— Nie.

— To było jak koszmar na jawie. Coś cię ściga, a ty wiesz, że nie możesz temu umknąć. Cokolwiek zrobisz, jak szybko byś nie biegła, to i tak cię dopadnie. Lekarze uważają, że zamknął się w sobie i nie potrafi o niczym innym myśleć. Po prostu ciągle przeżywa tamten koszmar.

— Nadal nie rozumiem. Ja nie mam koszmarów.

— Naprawdę? Nigdy?

— No, raz miałam — przyznała Elgars. — Ale zabiłam tę ośmiornicę.

— Ośmiornicę? — zdziwiła się Wendy. — Jaką ośmiornicę?

— No, taką purpurową… Nigdy ci się nie śniła? — Elgars była nie na żarty zdziwiona. — Bo mnie tak. Zwykle oglądam siebie z zewnątrz, jak ośmiornice wyciągają mój mózg. Mózg wygląda tak, jakby składał się z wijących robaków, a one rozkładają go na stole i tłuką młotkami. Ilekroć trafią robaka, czuję to w głowie. Nigdy nic takiego ci się nie śniło?

Wendy popatrzyła na nią ze zdziwieniem, a potem ruszyła dalej przed siebie.

— Jako przyjaciółka powiem ci, że chyba cierpisz na ZWW.

— ZWW?

— Zbyt Wybujała Wyobraźnia.

— Aha, ale nadal nie wiem, co strasznego jest w Posleenach.

— Shari miała pod opieką trójkę dzieci.

Elgars przez chwilę zastanawiała się nad sytuacją opiekunki.

— Nadal nie potrafię pojąć, jak można przed nimi uciekać. To jak odrzucenie zaproszenia do zabawy.

— Shari przeżyła, podobnie jak jej dzieci — kontynuowała Wendy. — Wszyscy inni, dorośli i mali, którzy byli w centrum, zginęli. Jeśli nie masz odpowiednich sił i środków, żeby walczyć, nie masensu bezcelowo ginąć.

Elgars wzruszyła ramionami. Weszły do pomieszczenia, którego wrota przypominały śluzę powietrzną. Ściany przekraczały wysokością jego szerokość, która wynosiła co najmniej sześćdziesiąt metrów, i udekorowane były ceramicznymi płytkami.

Pośrodku pomieszczenia znajdował się duży kamienny obiekt przypominający budynek, wysoki na sześć pięter i pokryty czarną sadzą. Ze ścian sterczała cała masa rurek, a liczne okna pozbawione były szyb. Futryny były popękane, zupełnie jakby uderzano w nie młotem lub były poddane działaniu wysokiej temperatury. Liczne kładki prowadziły z budynku w stronę ścian i sufitu.

Kiedy kobiety weszły do pomieszczenia, wentylatory drgnęły i zaczęły wyć, a z najbliższego otworu dobiegło ciche zawodzenie. Wszystkie machiny zaczęły wysysać powietrze z pomieszczenia; wyglądało to tak, jakby zerwał się miniaturowy huragan.

W ścianach znajdowały się nisze spełniające rolę szafek; w ich wnętrzu ukryty był sprzęt ratowniczy. W pobliżu stało kilka wózków. Przypominały meleksy, którymi jeździli po polach golfiarze, ale miały znacznie większe silniki i mieściły w sobie ogromną ilość sprzętu gaśniczego. Po usunięciu pompy wodnej mogły służyć za ambulans.

W pomieszczeniu było ze dwadzieścia osób, głównie kobiet i każda z nich była w doskonałej kondycji. Elgars poznała już kilka z nich, kiedy Wendy zabrała ją na spotkanie oddziału. Jej zdaniem, Wendy wcale nie była w najgorszej formie na tle oddziału, plasowała się w połowie skali. Jej głównym problemem było to, że pomimo intensywnych ćwiczeń nie miała muskulatury predysponującej jej do dużego wysiłku. Większość kobiet, które zebrały się w sali, wyglądała jak lekkoatletki: miały muskularne ramiona i małe biusty.

Naprzeciwko nich stała grupa dziesięciu osób ubranych w nomeksowe kombinezony, takie, jakie zwykle noszą ratownicy. Były to tylko kobiety; wyglądały jak panienki z rozkładówki magazynu dla kulturystek. Na czele stała kobieta w średnim wieku, ubrana w czerwony mundur. Kiedy Wendy dołączyła do grupy, kiwnęła jej głową, nie spuszczając z niej wzroku.

— Dobrze, skoro już jesteśmy wszyscy na miejscu, myślę, że powinniśmy zacząć sprawdzian — powiedziała. Eda Connolly była porucznikiem w Straży Pożarnej Baltimore, zanim w niezbyt uprzejmych słowach kazano jej przenieść się do sił samoobrony. W Podmiesciu była jedną z nielicznych przeszkolonych osób, ale w ciągu czterech lat zamknięcia w tej dziurze stworzyła zespół, z którego mogła być dumna. Obecnie jej głównym problemem było utrzymanie wysokiego stanu gotowości zespołu.

— Wszyscy doskonale zdajecie sobie sprawę, z jakich powodów tutaj jesteście. Każdy z was chce dołączyć do mojej grupy. Aby tego dokonać, musicie udowodnić, że jesteście tego warci. Do was należy decyzja, czy zmienicie los, na jaki was skazano.

Na twarzach ludzi widać było zrozumienie.

— Widzę, że wszyscy wiemy, o czym mówię. To dobrze. Z radością powitałabym was w moim oddziale. Gdybyśmy trzykrotnie zwiększyli naszą liczebność, bez wątpienia dalibyśmy sobie radęz każdym niebezpieczeństwem. Nie raz brakowało nam rąk do pracy. Jednak zadania, jakie stoją przed nami, nie są łatwe. W Podmiesciu żyją dwa miliony ludzi. To dwa miliony przypadków, wypadków i nieszczęść. Ręce mogą wkręcić się w maszyny, płomienie wydostać spod kontroli, a w fabrykach może dojść do wybuchów. W magazynach zboża wybuchają pożary, co może doprowadzić do zatkania systemu wentylacji i zaczadzenia. Zbiorniki chemiczne mogą okazać się nieszczelne, a dzieci mogą zaszyć się w którymś z korytarzy wentylacyjnych. To do nas należy wyciąganie tych wszystkich nieszczęśników z opresji — Każda osoba z mojego oddziału przeszła sprawdzian, a później stanęła w obliczu zadania, które często ją przerastało. Niektórzy nie zdołali go wykonać i zginęli.

Westchnęła cicho i rozejrzała się po sali.

— Zostaniecie dzisiaj poddani sprawdzianowi. Jeżeli wykonacie wszystkie zadania w odpowiednim czasie, wasza kandydatura zostanie przez nas rozpatrzona. Mamy siedem wolnych miejsc, ale tylko pięcioro lub sześcioro z was zdoła przejść test. Wolę mieć pięcioro odpowiednio przeszkolonych niż dziesiątkę, która nie spełnia wszystkich wymagań.

Jeden ze strażaków podał jej kartkę papieru.

— Teraz będę wyczytywała wasze nazwiska. Wywołany ma podejść do strażaków, którzy pomogą wam zapoznać się ze sprzętem. Potem rozpocznie się właściwy test. — Popatrzyła na jednego z kandydatów i uśmiechnęła się blado. — Powodzenia, Anderson…


* * *

Wendy zarzuciła na siebie ciężki kombinezon i zaczęła go dopinać. Kiedyś słyszała anegdotę, że jest wiele sposobów jego zakładania, ale tylko jeden gwarantuje przeżycie w ciężkiej sytuacji. Co za pożytek z tak niepraktycznego sprzętu? Na ścianie nad szafką znajdował się napis: „Kombinezon ochronny jest jak zbroja". Wiele razy próbowała się dowiedzieć, skąd pochodzi cytat, ale strażacy byli bardzo tajemniczy i nie pomogli jej zaspokoić ciekawość.

Sięgnęła w głąb schowka i wyciągnęła maskę przeciwgazową. Posmarowała jej brzegi wazeliną, wybierając ją jako najmniej obrzydliwą substancję odkażającą. Co prawda do tego nadawała się także oliwka dla dzieci, ale ta w wysokiej temperaturze parowała, wydzielając nieprzyjemne gazy. Wazelina także parowała, ale przynajmniej nie śmierdziała jak spalone włosy. I człowiek nie przechodził jej smrodem.

Wendy sprawdziła butlę z tlenem i resztę ekwipunku. Co prawda nie podejrzewała, żeby zastawiono jakieś „pułapki", wolała jednak nie pozostawiać swojego losu przypadkowi; kiedy wszędzie dookoła będzie unosił się dym, będzie potrzebowała czystego powietrza.

Wszystko był w jak najlepszym porządku, ale dla pewności Wendy odkręciła tlen i kilka razy głęboko odetchnęła.

I wtedy z rurek zaczął wydobywać się dym. Był sztucznie generowany, gdyż strażacy nie chcieli ryzykować rozpalania ognia. Mimo to wyglądał jak prawdziwy. Wendy miała wrażenie, że za chwilę płomienie zaczną ją lizać.

Choć miała być piąta w kolejce, przed nią stała tylko jedna osoba. Już po chwili pierwszy z kandydatów wszedł na dach budynku i zaczął wspinać się po linie. Spod sufitu zwieszała się ogromna ilość lin, co przypominało pajęczą sieć. Jak się okazało, wspinanie się po nich było integralną częścią sprawdzianu. W podziemnym mieście było wiele szczelin i przepastnych wyrw. Nigdy nie wiadomo, czy strażacy nie będą musieli przedostawać się po linie do jakiegoś odległego miejsca, dlatego jedną z najważniejszych umiejętności strażaka było wykonywanie różnych węzłów oraz brak lęku przed dużymi wysokościami.

Wendy zadrżała. Nie miała lęku wysokości, wręcz przeciwnie, ale wiedziała, co ją czeka w razie upadku.

— Curnmings.

Potrząsnęła głową, przetarła oczy i założyła okulary. Ze zdziwieniem zobaczyła, że pierwsza osoba z kolejki zeskoczyła z platformy w niewielki otwór i zniknęła.

— Tak?

— Twoja kolej — powiedział strażak.

— Jasne.

Doskonale znała tego strażaka. Ba, większość zespołu nie była jej obca, ale w trakcie testów mieli pozostawać wobec siebie całkowicie obojętni. Mimo wszystko byłoby jej miło, gdyby ktoś się uśmiechnął, życzył szczęścia lub dał znak, że ją dostrzega. Przez cztery cholerne lata służyła w jednostkach rezerwy i dopiero teraz otrzymała szansę na wzięcie udziału w testach. Przez chwilę stała nieruchomo, mając nadzieję, że usłyszy choć słowo, ale żadne nie padło.

— Cummings… Przed tobą osiem zadań: wspinaczka po drabinie, balansowanie na drabinie, dźwiganie ciężarów, obsługa hydrantu, przejście przez labirynt, wyważanie drzwi, ćwiczenia na wysokości, posługiwanie się wężem i przenoszenie manekina. Czy wiesz, o co w nich chodzi?

— Tak — odparła. Pytanie było zwykłą formalnością. Jej głos został zniekształcony przez maskę.

— Na każdym z postojów będzie czekał strażak, który skieruje cię do następnego zadania. Czas ich wykonywania będzie mierzony Jeżeli wpadniesz na poprzedzającą cię osobę, możesz zaczekać i ten czas zostanie odliczony. Twoja sprawność i czas zostaną potem przeliczone na punkty. Żeby zdać egzamin, musisz uzyskać osiemset punktów. Czy to jasne?

— Tak.

— Dodatkowo istnieje kilka sytuacji, które mogą cię zdyskwalifikować. Jeżeli upuścisz ciężar, nie wyłamiesz drzwi, trafisz na zapadnię w labiryncie lub upuścisz manekina, wtedy automatycznie oblewasz test. Rozumiesz?

— Tak.

— Pojęłaś wszystkie wymagania dotyczące zaliczenia testu?

— Tak.

— Doskonale — powiedziała Connolly i rozejrzała się dookoła, a potem szepnęła jej na ucho: — Nie upuść manekina.

Spojrzała na zegarek, uruchomiła stoper i krzyknęła:

— Ruszaj!

Wendy ruszyła biegiem w stronę drabin. Nie musiała biec sprintem, ważne było utrzymanie jednostajnego tempa. Kobiety nawet w fantastycznej formie opadały z sił w połowie zadania, jeśli tylko nierównomiernie je rozłożyły.

Na ścianie wisiały trzy drabiny, a po lewej stronie każdej z nich znajdował się hak. Zadanie było proste. Musiała zamocować wszystkie drabiny na hakach. Był to sprawdzian górnych partii mięśni. Każda drabina ważyła około dwudziestu kilo i jej zawieszenie było nie lada wyczynem dla przeciętnie zbudowanej kobiety.

Szczęście jej sprzyjało i w krótkim czasie uporała się z zadaniem. Podobnie poszło z drugim, kiedy musiała balansować na drabinie, a potem ponownie ją zawiesić. Zadanie było trudniejsze niż przypuszczała, jeden nieuważny ruch mógł bowiem zakończyć się zawaleniem całej konstrukcji, a to automatycznie oznaczało oblanie testu.

Trzecie ćwiczenie — przeniesienie ciężkiego ładunku wąskimi schodkami na górę — dało jej się mocno we znaki. Miała wnieść na piąte piętro dwa dwudziestopięciometrowe odcinki węża, wylot wody i zaczep do hydrantu. Dodatkowo wnętrze budynku zasnute było gęstym czarnym dymem, który utrudniał widzenie. Wendy ledwie dźwignęła ciężar, który musiał ważyć przynajmniej pięćdziesiąt kilo, i pociągnęła go na górę. Zasadniczo powinna była utrzymywać szybkie tempo wspinaczki, ale jeszcze nikt nie zdołał tego zrobić. Z trudem gramoliła się po stopniach, a każdy kolejny krok okupiony był silnym bólem. W okolicach trzeciego piętra zdała sobie sprawę, że jeśli przystanie, to już więcej nie ruszy. Zacisnęła zęby i spływając potem, wdrapała się na ostatni poziom. Kiedy zobaczyła czekającego tam strażaka, omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Pomimo gęstego dymu i zmęczenia, wdrapała się w końcu na szczyt. Ostrożnie położyła pakunek na podłodze, aby wykorzystać krótką chwilę na odpoczynek. Potem zbiegła na dół, gdzie strażak skierował ją do labiryntu.

Labirynt znajdował się na trzecim piętrze. Był to istny szczurzy tor wyścigów: wiele łączących się i przecinających ze sobą korytarzy, przejść i śluz; niektóre były otwarte, inne zamknięte, zależnie od woli testujących. Przez większość tuneli można było przeczołgać się albo przejść na czworakach, ale czasem trzeba też było wyginać się w chińskie dziewięć.

Wendy nigdy nie miała problemów z poruszaniem się po labiryncie, nawet jeśli cały zasnuty był dymem. Być może był to wynik doświadczeń z Fredericksburga, a może po prostu nie miała klaustrofobii. To samo można było powiedzieć o Shari, która przez kilka tygodni czekała na odkopanie jej spod gruzów. Gdyby poddała się atakowi lęku, skończyłaby jak strażak, która nie przetrwała wspólnego z nią uwięzienia.

Brak obaw przed zamknięciem nie oznaczał, że zadanie pójdzie jak z płatka. Poruszanie się po labiryncie nie było łatwe. Wendy pamiętała o pułapkach, jakie tam zastawiono. Jeden z tuneli pokryty był smarem i prowadził wprost do otworu znajdującego się przy stanowisku sędziego.

Śpiewająco przebyła labirynt i jak nowo narodzona wyskoczyła zza ostatniego zakrętu. Wiedziała, że ten etap testu poszedł jej gładko, a następny — wyważanie drzwi — także nie powinien sprawić jej kłopotu. Wbiegła z powrotem na dach i chwyciła narzędzia: pojemnik z płynnym azotem oraz napędzany dwutlenkiem węgla taran. Drzwi znajdowały się pośrodku dachu. Wykonano je plastiku pamięciowego i zabezpieczono, żeby rozpędzony kandydat nie wypadł przez uchylone drzwi na zewnątrz, kilka pięter w dół. Z początku strażacy nie potrafili ich sforsować. Był twarde i odporne na jakikolwiek atak fizyczny, dopiero później, z pomocą byłego marinę, opracowano metodę ich wyważania. Okazało się, że po schłodzeniu drzwi poddawały się naciskowi i bez trudu można było je sforsować.

Strażak skinęła głową, nacisnęła przycisk startera i krzyknęła:

— Ruszaj!

Wendy pokonała kilka schodków i zbliżyła się do drzwi. Zdjęła rękawicę i przesunęła gołą ręką po framudze drzwi. Kiedy dojechała do lewego dolnego rogu, poczuła, że drzwi zaczynają się nagrzewać. Dranie.

Odsunęła się do tyłu i krzyknęła:

— Rozgrzane drzwi!

Testująca ją kobieta zatrzymała stoper i zanotowała coś na kartce. Wendy ponownie założyła rękawicę, kiedy usłyszała:

— Drzwi są rozgrzane, ale można je wyłamać. — Kobieta nawet słowem nie wspomniała, że gdyby Wendy nie wykryła wysokiej temperatury, zostałaby zdyskwalifikowana. — Kontynuować — poleciła i ponownie włączyła stoper.

Wendy spojrzała na ciśnieniomierz butli. Siłę wytryskującego z niej strumienia można było regulować obracanym pierścieniem. Najważniejsze było to, aby płyn jak najmniej się rozprysnął.

Biały strumień cieczy wystrzelił z butli i natychmiast pod wpływem rozgrzanego powietrza zmienił się w kłąb białego gazu. Jednym z powodów, dla którego ten test przeprowadzano na wysokościach, była bliskość systemu wentylacyjnego, który odprowadzał niebezpieczne substancje do odciągających powietrze szybów.

Niewielka ilość płynu skapnęła na podłogę i szybko wyparowała. Nim zdążyła całkowicie zniknąć, Wendy zbliżyła się do drzwi i przytknęła do nich dłoń. Normalnie zaczęłaby wyważanie od lewego dolnego rogu, jednak właśnie tam zarejestrowała wzrost temperatury. Plastik pamięciowy bardzo dobrze przewodził ciepło, dlatego obawiała się, że pomimo schłodzenia ten róg drzwi może jeszcze być rozgrzany.

Potem przyłożyła do drzwi taran i schodząc z linii odbicia, nacisnęła spust. Urządzenie wyglądało niczym wielki pistolet na wodę. W zbiorniku mieścił się dwutlenek węgla, który po naciśnięciu spustu zwabiał dwudziestocentymetrowy stalowy bolec. Wystrzelony z ogromną prędkością pocisk był w stanie przebić drzwi i polecieć na odległość kilkuset metrów. Jeżeli plastik był odpowiednio schłodzony, pod wpływem uderzenia bolca rozpadał się na kilkadziesiąt kawałków.

I teraz także pod wpływem uderzenia drzwi rozpadły się na kawałki. We framudze pozostał jedynie fragment lewego dolnego rogu.

A więc Wendy podjęła właściwą decyzję, nie uderzając właśnie w to miejsce.

Spojrzała na osobę w srebrnym uniformie, która stała po drugiej stronie drzwi. Poprzez płomień z palnika acetylenowego ledwie zobaczyła jej uśmiech.

— Dziwka — mruknęła pod nosem. Kobieta musiała wiedzieć, że Wendy jest praworęczna i naturalnie będzie próbowała wyłamywać i drzwi po lewej stronie. Poza tym drzwi rzadko kiedy nagrzewały się od dołu.

Strażak pokazała na kołyszącą się za nią linę.

Boże, pomyślała Wendy, to będzie długi dzień.

Jakimś cudem przetrwała wciąganie ekwipunku i ćwiczenia na linie. W pierwszym przypadku był to zwykły test siłowy, a w drugim sprawdzian działania na wysokości. Choć Wendy nie była najsilniejszą osobą na kursie ani miłośniczką wysokości, jednak dała sobie radę.

Ostatnim testem było taszczenie manekina. Zeskoczywszy z liny, Wendy próbowała zmusić się do biegu, ale nie była w stanie. Gdzie podziała się adrenalina, która ma dawać przypływ sił? Przenoszenie ciężaru będzie piekłem.

Skórzany „człowiek" ważył sto piętnaście kilo. Manekin leżał na plecach na podłodze i ubrany był w kombinezon strażaka. Trzeba było podnieść go do góry i trzymając w ramionach, przebiec sto metrów.

— Nie upuść go, Cummings — powiedziała do siebie przez zaciśnięte zęby. Podniosła manekina do pozycji siedzącej; jego głowa opadała, ekwipunek dyndał, a ramiona wyślizgiwały się z jej rąk. W końcu jednak zdołała wślizgnąć się pod „ciało" i razem z nim podnieść się na równe nogi. Wstając, aż jęknęła. Pociemniało jej przed oczami i musiała na chwilę przystanąć, żeby nie upaść. Manekin był od niej wyższy i cięższy, uniesienie go było aktem heroizmu. W końcu jednak Wendy pochyliła się lekko do przodu i ruszyła przed siebie.

Każdy krok był okupiony bólem i cierpieniem, a ziemska grawitacja wybrała właśnie ten moment, żeby o osobie przypomnieć. Jeden krok, dwa, trzy… Manekin zaczął jej się wyślizgiwać, ale jakimś cudem zdołała go podrzucić i lepiej chwycić. Jej rękawice były, mokre od potu i manekin ponownie zaczął wysuwać się z jej rąk. Ale była już prawie na miejscu.

I wtedy doszło do katastrofy. Od mety dzieliły Wendy tylko trzy metry, kiedy kukła zaczęła się rozpadać. Zawsze noszono ją w ten sam sposób, nadwyrężając te same partie materiału. Jak na złość, właśnie w tej chwili kombinezon strażaka pękł.

Jeszcze raz desperacko próbowała go pochwycić, ale złapała za płaszcz, który też się rozdarł. Przez chwilę manekin balansował na jej barku, a potem spadł.

Wendy stała nieruchomo, spoglądając na leżącą na ziemi kukłę. Po tym wszystkim, co przeszła, zaledwie kilka kroków od sukcesu przegrała.

Chciało jej się wyć. Po tylu staraniach i cierpieniach taki pech. Chciała błagać o kolejną szansę, ale wiedziała, że to na nic. Nikt nie pozwoli jej ponownie podejść do testu. Stała jak skamieniała, łzy spływały jej po twarzy. Jeden z egzaminatorów podszedł, zebrał manekina i zarzuciwszy go na ramię, odniósł na miejsce.

W końcu Connolly wzięła ją pod rękę i wyprowadziła z placu ćwiczeń. Pomogła jej zdjąć hełm i rękawice, po czym poklepała ją po ramieniu.

— Nie martw się, następnym razem ci się uda — powiedziała cichym głosem. — Musisz powtórzyć to, co zrobiłaś do tej pory, i nie upuścić manekina.

Connolly włączyła stoper, gdyż już następny kandydat zaczynał egzamin. — Widziałam, jak dajesz sobie radę na linie i jak zabierasz się do manekina. To nie twoja wina, ale wiesz, jakie są zasady. Po prostu miałaś pecha.

— Jak w całym moim życiu.

— Nie podoba mi się twoje podejście. Wszystko traktujesz jak zabawę, jak jedną wielką grę. A ja nie chcę, żeby ktoś szedł za mną w ogień tylko dlatego, że uważa to za fajne albo lubi mundur strażaka. Jedyne, co ma cię motywować, to chęć ugaszenia płomieni i uratowania ludzi.

Spojrzała na nią tak, jakby podejmowała ważną decyzję, i dodała:

— Wendy, ty cały czas udajesz. Grasz twardą dziewczynę. Tak mówi twój profil psychologiczny: boisz się, że nie podołasz zadaniu, i nie jesteś siebie pewna, dlatego udajesz, żeby sprawdzić, coz tego wyjdzie. A ja chcę, aby towarzyszyli mi ludzie, którzy są pewni siebie, przekonani o słuszności swoich wyborów, zdecydowani i kompetentni. Spoczywa na mnie zbyt wielka odpowiedzialność.

Wendy zmierzyła ją wzrokiem i pokiwała głową.

— Odpierdol się — powiedziała i pokazała jej wyprostowany środkowy palec. — Jeśli powiesz choć jeszcze jedno słowo, skopię ci tyłek.

Zachwiała się, a potem spojrzała szefowej strażaków prosto w oczy.

— Pozwól mi coś powiedzieć o pechu, pani „boska" Connolly — syknęła, ostrożnie zdejmując kombinezon. — Pech to świadomość, nie przypuszczenie albo przeczucie, ale pewność, że Posleeni po ciebie idą i zamierzają cię zeżreć. Pech to stracić całą rodzinę, przyjaciół, wrogów w jeden dzień. Pech to życie, które w jednej chwili wali się w gruzy. Przyjechałaś tutaj z Baltimore, zanim to wszystko się zaczęło. Wojnę widziałaś tylko w telewizji. Nie walczyłaś przeciwko ich hordom atakującym fala za falą, nie widziałaś, jak zalewają wzgórza i miasta, nie słyszałaś kul gwiżdżących ci tuż nad głową, nie widziałaś jak rozwalają twój dom. Masz rację, nie chcębyć pieprzonym strażakiem, chcę zabijać Posleenów. Rzygam bieganiem po schodach i sikaniem wodą z węża. Mówisz, że nienawidzisz ognia, ale to bzdura. Jak większość strażaków, ty go kochasz. Ja nienawidzę Posleenów, gardzę nimi i nie uważam, że są fascynujący. Chcę ich po prosty niszczyć.

Po chwili, nadal ciężko dysząc, dodała:

— Masz rację, udaję strażaka. Porównując to do zabijania Posleenów, to dziecinada. Tak więc odpierdol się. Ty i twoje głupie testy. Pieprzyć ten departament. Do widzenia.

— Dobrze — powiedział chłodno Connolly. — Jesteś nadal w rezerwie, ale nie składaj już podań o sprawdzian. Przynajmniej do chwili, dopóki nie poukładasz sobie wszystkiego pod sufitem.

— Jasne — syknęła Wendy. — Ale lepiej z moją głową już nie będzie.

— Cummings? — zagadnęła Connolly.

— Czego?

— Nie zrób niczego… głupiego. Nie mam ochoty wyciągać cię z jakiegoś dziwnego miejsca.

— Och, nie musisz się o to martwić. Dam sobie radę, byleby niktmi nie wchodził w drogę. Wtedy będziesz musiała się na sprzątać.

Загрузка...