12

Okolice Seed, Georgia Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
08:25 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 14 września 2009

Leżenie w zimnym strumieniu nie było ulubioną rozrywką Mosovicha. Na dodatek towarzystwo kompana, który złamał obydwie kostki, nie poprawiało mu humoru.

— Jezus Maria, tak mi głupio, sierżancie — wyjęczał Nichols. Siostra Mary zaaplikowała mu dawkę blokerów zakończeń nerwowych, ale i tak widać było po nim oznaki bólu i wyziębienia organizmu w lodowatej wodzie strumienia. Snajper był blady i wstrząsały nim drgawki.

— Przecież nie twierdzę, że zrobiłeś to specjalnie — odparł Mosovich. — Takie rzeczy się zdarzają.

Jak dotąd nie dostrzegli żadnych śladów Posleenów, ale przejście w dół strumienia i dźwiganie rannego Nicholsa i jego ekwipunku nie było łatwym zadaniem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji: albo mogli iść naprzód, korzystając z osłony wzgórz i jak najszybciej przebywając odsłonięte fragmenty terenu, albo mogli znaleźć jakąś kryjówkę i w niej przeczekać do chwili, aż Posleeni zrezygnują z poszukiwań, uważając, że ofiary im się wymknęły.

Jest też trzecie wyjście, uznał po chwili Mosovich.

— Dobra, zmieniamy plany. Mueller, ruszaj w górę strumienia i znajdź jakieś miejsce, gdzie ty, Nichols i siostra Mary będziecie mogli spokojnie się ukryć. Nichols, dostaniesz hiberzynę. Taszczenie cię tylko pogarsza stan twoich kostek. Mary je unieruchomi i jakoś to przetrzymasz.

— Dam radę, sierżancie — zapewnił snajper pomimo wstrząsających nim drgawek.

— Zamknij się, durniu — odparł Mueller, marszcząc brwi. — Jeżeli cię nie uśpimy, twój własny organizm załatwi cię jeszcze przed zachodem słońca i nie dożyjesz późnej starości, Jake.

Tymczasem Mosovich zaczął rozpinać karabińczyki munduru Nicholsa.

— Żarty się pana trzymają, sierżancie? — spytał snajper, przewracając się na brzuch, aby Mosovich mógł wyciągnąć spod niego magazynki do karabinu. Nichols nie był tak zwalisty jak Mueller, ale i przy nim Mosovich wyglądał na drobnego faceta.

— Ani trochę — odparł, zabierając barretta i amunicję. — Nosiłem takie zabawki, kiedy ciebie nie było jeszcze w planach. Kryjcie się, kiedy wezwę ostrzał, a potem zanieście go w bezpieczne miejsce. Kierujcie się w stronę Unicoi, a ja odciągnę ich na południowy zachód.

— Jasne — rzekł Mueller. — Miłej zabawy.

— Taaa — odparł sierżant, zanurzając się w wodzie aż po szczękę. — O niczym innym nie marzyłem.


* * *

Mosovich trząsł się z zimna, ale nie zwracał na to uwagi. Prąd był silny i ciągnął go w dół strumienia. Leżąc płasko na brzuchu, tyłem do kierunku nurtu, uderzał o kamienie i występy. Barrett, którego ciągnął za sobą, trochę spowalniał tempo przemieszczania się, za co w tej chwili sierżant był niezmiernie wdzięczny. Rzeczka pełna była głazów, konarów, zwalonych drzew i naturalnie utworzonych tam, więc mógł wybrać sobie odpowiednią kryjówkę. Co więcej, strumień przepływał pod drogą, dzięki czemu mógł bez trudu uniknąć wykrycia przez wrogie patrole.

Leżał właśnie w cieniu dawno obalonego odłamu skalnego, kiedy dostrzegł pierwszych Posleenów. Byli jakieś trzy kilometry od miejsca, gdzie oddział wszedł do rzeki, i zmierzali właśnie w tamtym kierunku. Mosovich zamarł, widząc, że na czele grupy znajduje się Wszechwładca. Według danych wywiadu, systemy czujników jego tenara były w stanie wykryć człowieka w odległości stu metrów, bez względu na to, jakich środków zapobiegawczych używał. Mosovich odczuł działanie sensorów na własnej skórze na Barwhon. Teraz jednak grupa minęła jego kryjówkę, zupełnie nieświadoma obecności człowieka.

Po tym spotkaniu Mosovich zaczął poruszać się już z mniejszą ostrożnością, jako że miał do wykonania zadanie, a czasu było coraz mniej. Jak dotąd oddział nie został wykryty, ale to tylko kwestia czasu, kiedy obcy na niego wpadną. Chyba że sami będą mieli kłopoty, które odwrócą ich uwagę.

W końcu Mosovich dotarł do miejsca, którego szukał. Tam, gdzie strumień ostro skręcał na wschód, biegła leśna dróżka. Ktoś najwyraźniej o nią dbał, ponieważ nie była zarośnięta chaszczami. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że coraz bardziej kręta ścieżka prowadzi w kierunku góry Ochamp.

Mosovich uważnie rozejrzał się na boki, a potem ruszył truchtem przed siebie. Nie mógł szybko biec, gdyż potwornie ciężki karabin snajperski aż przyginał go do ziemi. Jakby tego było mało, dźwigał też zapas amunicji. Starając się pozostawiać za sobą jak najmniej śladów, przemykał przez las. Ścieżka była coraz bardziej zarośnięta krzewami i pnączami, Mosovich przez chwilę myślał nawet, żeby je rozrywać gołymi rękami, ale zdecydował, że lepiej nadłożyć trochę drogi i ominąć najgorszą gęstwinę. Opóźnienie wyszło mu tylko na dobre, gdyż w miejscu, do którego zmierzał, słychać było głosy Posleenów.

Ułamek sekundy wystarczył mu, aby zawrócić, przypaść do ziemi i okryć się siatką maskującą. Był dobre siedemdziesiąt metrów od drogi i nie obawiałby się wykrycia przez ludzi, ale Posleeni przyprawiali go o dreszcze.

Kolumna obcych zdawała się nie mieć końca. Mosovich automatycznie zaczął ich liczyć, ale po dojściu do czterech tysięcy dał sobie spokój. To musi być cała brygada. Czy i oni wiedzą, gdzie jest zwiad, i tylko się z nim bawią?

Kiedy ostatni Posleeni zniknęli, Mosovich przez chwilę chciał wezwać ostrzał, ale zrezygnował z tego pomysłu, uważając, że powinien być dalej od kolumny, zanim zacznie się bawić ogniem.

Przykucnął i powoli zaczął skradać się przez las. Kiedy znalazł się za zakrętem, zwinął siatkę i ruszył pędem w górę.

Trzydzieści minut później, ledwie dysząc ze zmęczenia, wspiął się na szczyt góry Ochamp, mierzącej ponad sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Rozciągał się z niej doskonały widok na dolinę Soque, a zalesione zbocza dawały schronienie.

Szybko odlazł niewielką przecinkę — pozostałość po jakimś domu, sądząc z resztek ogrodu i murków — i wyjął lornetkę, aby uważnie przyjrzeć się okolicy. Nie miał kłopotów ze zlokalizowaniem kolumny Posleenów, która go minęła. Obcy kierowali się drogą ku Batesville. Najgorsze było to, że znajdowali się w okolicy, w której powinien być oddział.

Na południu dostrzegł kolejny patrol z Wszechwładcą, tym razem dość daleko od przypuszczalnych pozycji drużyny. Prawdę mówiąc, obaj wodzowie byli w zasięgu strzału. Gdyby miał elektroniczny celownik, trafienie ich byłoby dziecinnie prostym zadaniem…

A gdyby spudłował, byłoby po prostu zabawniej.


* * *

Lakom’set zaczynał się zastanawiać, czy towarzyszenie Tulo’stenaloorowi na wojnie było dobrym pomysłem. Jak dotąd „wielkie starcie" ograniczało się do biegania po drogach, a tymczasem on wolałby zabijać ludzi. I żeby oni do niego strzelali. Wszystko byłoby lepsze od tego nie kończącego się łażenia w tę i z powrotem.

— To takie nudne, nudne, nudne — powiedział, ale naturalnie żaden z jego podwładnych nie zareagował. Byli na tyle pojętni, żeby wykonywać proste rozkazy, ale konwersacja przekraczała ich możliwości.

Jakby w odpowiedzi na te słowa tuż nad jego ramieniem zagwizdała kula kalibru .50, rozrywając pierś idącego obok cosslaina.

— A może nuda wcale nie jest taka zła? — powiedział sam do siebie Lakom’set, odwracając tenar w stronę snajpera.


* * *

Mosovich skulił się za skałą, kiedy wokół niego zaczął uderzać grad pocisków, a potem mocno przywierając do ziemi, zsunął się ze wzgórza. Posleeni nie mają poczucia humoru i na jego niewinny żart odpowiedzieli z całą powagą.

Czas znowu pobiegać.


* * *

Mueller widział, jak horda wrzeszczących Posleenów nagle zawróciła i pognała na południe. Mimo że mijali kryjówkę ludzi w odległości jakichś trzydziestu metrów, sensory Wszechwładcy nie wykryły obecności zwiadu. Mueller podejrzewał, że powinien wyciągnąć z tego jakieś wnioski, ale na razie zajęty był dygotaniem z zimna.

Przejście obok kryjówki zwiadu zajęło hordzie prawie pół godziny. Całe szczęście, że nie było ich więcej, bo inaczej ludzie popadliby w tej lodowatej wodzie w hipotermię.

Plan drużyny był prosty. Mosovich miał kierować się na zachód i odciągać uwagę Posleenów, a reszta oddziału miała iść na północ, ku własnym pozycjom w okolicach jeziora Burton Linę. Ukształtowanie Appalachów w tamtym rejonie pozwalało na obsadzenie przełęczy stosunkowo niewielkimi siłami. Gdyby Posleeni zaatakowali, bez trudu zostaliby stamtąd odparci, nawet mimo znacznej przewagi liczebnej. Drogi i mosty w tamtych okolicach zostały zerwane, a zabudowania wysadzone w powietrze przez patrolujące oddziały. Mueller spojrzał na zesztywniałe ciało Nicholsa. Snajper nie musiał już o nic się martwić. Galaksjańska hiberzyna, czyli kombinacja leków spowalniających metabolizm i nanitów, sprawiała, że organizm prawie zamierał. Nanity dbały o to, aby nie doszło do żadnych trwałych uszkodzeń. Jeśli ranny nie wykrwawiał się, można było przez trzy miesiące, niezależnie od warunków, nie martwić się o jego zdrowie. Po wstrzyknięciu do krwioobiegu stymulantu lub po wyczerpaniu się zapasów energii nanitów pacjent budził się w miarę dobrej kondycji, choć nie pamiętał, co się z nim działo w czasie snu.

Ale problem polegał na tym, że Nichols nie był lekki.

— Ruszamy, siostro. — Mueller wskazał podbródkiem na zachód. — Znajdziemy nową kryjówkę i w niej przeczekamy do zmierzchu — dodał, szczękając zębami. — Spróbujmy nie zostawiać żadnych śladów, kiedy będziemy wychodzić z wody.

— Kto go niesie jako pierwszy?

Mueller spojrzał na strumień. Woda szumiała, pędząc jak na złamanie karku i co chwila rozpryskując fontanny kropel o śliskie kamienie.

— Niech to diabli. Lepiej go ciągnąć i nie ryzykować — powiedział, chwytając snajpera za ręce.


* * *

Sporych rozmiarów ściernisko w okolicach drogi Lon Lyons sprawiło Mosovichowi sporo kłopotów. Miał do wyboru albo przebiec je, ryzykując wykrycie, albo nadłożyć drogi i zmarnować dziesięć minut. Wybrał to drugie rozwiązanie, i ucieszył się ze swojej przezorności, kiedy zobaczył patrol Poslcenów przeczesujący okolicę w poszukiwaniu snajpera.

Patrol zatrzymał się, czekając na Wszechwładcę, a potem ruszył na zachód przez gęsty las. W takim terenie Mosovich nie obawiał się Posleenów. Gęsta ściółka umożliwiała mu szybkie i sprawne poruszanie. Biegł po śladach zwierzyny, przedzierając się przez krzaki, i zastanawiał, co powinien teraz zrobić. Mógł albo skręcić na zachód, do Amy Creek, albo dalej krążyć wokół Clarkesville, albo wreszcie ruszyć na zachód w stronę Unicoi Gap. Po krótkim namyśle zdecydował, że pójdzie na zachód.

Przed sobą miał drogę 255. Samo przecięcie drogi było niebezpieczne, ale mapa wskazywała, że lasy po obu stronach szosy są młode i dosyć gęste. Jeżeli dopisze mu szczęście, może przemknąć się nie zauważony.

Pogrążony w rozmyślaniach, wybiegł na otwartą przestrzeń.

Okazało się, że las, który powinien tutaj rosnąć, został jakiś czas temu wykarczowany. Z miejsca, w którym stał Mosovich, wyglądało na to, że ktoś założył tutaj tartak. Co prawda budynki zniknęły, ale pozostały fragmenty narzędzi i maszyn. Po prawej stronie widać było pozostałości drogi do niedalekiej farmy. Najzabawniejsze było to, że w pobliżu znajdowały się pozostałości ujeżdżalni koni. Mosovich uśmiechnął się pod wpływem nagłej fali czarnego humoru.

Jeden rzut oka na mapę wyświetlaną przez przekaźnik powiedział mu, że sytuacja nie jest wesoła. Jak do tej pory on i Posleeni bawili się w ciuciubabkę. Mosovich chciał przemknąć przez drogę, a potem wezwać ostrzał artyleryjski. Jego tropem podążali młodsi Wszechwładcy, podczas gdy reszta brygady usiłowała zajść go to z jednej, to z drugiej strony. Zakładając, że teraz robią to samo, przekroczenie drogi oznaczało wpadnięcie wprost na Posleenów.

Po chwili namysłu postanowił zaryzykować i ruszył biegiem w stronę drogi.


* * *

Cholosta’an podniósł wzrok znad instrumentów tenara i spojrzał w kierunku wskazywanym przez krzyczącego zwiadowcę. Dostrzegł na tle zbocza jakąś postać; to musi być człowiek, którego tak długo ścigają. Uniósł broń gotową do strzału, ale automatyczny system celowniczy jak zwykle zignorował człowieka. Nim Cholosta’an zdołał porządnie wymierzyć, człowiek zniknął z pola widzenia. Wściekły Posleen chwycił manetkę, aby unieść tenar do góry, jednak Orostan położył mu doń na ramieniu.

— Spokojnie, młody kessentai. — Spojrzał na trójwymiarową mapę. — Wydaje mi się, że schwytaliśmy go w pułapkę.

Nacisnął kilka klawiszy, przesyłając do wszystkich oddziałów rozkaz otoczenia samotnego zbiega. Ten manewr spowoduje, że oddziały będą wystawione na ogień przeciwnika, pomyślał Cholosta’an.

— Jakim cudem? Przecież oni poruszają się po górach bezszelestnie i nie zostawiają śladów, zupełnie jak Duchy Przestworzy.

— Ale nie potrafią latać — stwierdził z cynicznym rozbawieniem oolt’ondai, pokazując na mapę.

Po chwili młodszy kessentai także się roześmiał.


* * *

Jake oparł się o drzewo i z trudem oddychał. Z pewnością był już kiedyś tak zmęczony, tyle tylko, że nie wiedział, kiedy.

Znajdował się na wzniesieniu u podnóża góry Lynch, ścigany przez wszystkie ogary piekieł. Las był rzadki, głównie dębowy i bukowy, i nosił ślady dużej populacji jeleni.

Na północ i południe wznosiły się strome urwiska, tworząc z tego miejsca doskonały punkt do rozpaczliwej walki, gdyby Jake Mosovich postanowił popełnić samobójstwo. Ale sierżant nie zamierzał ginąć, chciał tylko zatrzymać się na krótki odpoczynek przed dalszym marszem. Studwudziestometrowej wysokości góra Lynch rzucała cień na wąską ścieżkę, która biegła pod osłoną drzew i znikała gdzieś na zboczu. Był to drobny przebłysk szczęścia w tej kiepskiej sytuacji, Mosovich bowiem zdawał sobie sprawę, że Posleeni schwytali go w pułapkę, otaczając górę. Jego tropem podążała cała brygada wojowników.

Spojrzał w dół zbocza i pokręcił głową. Trzeba przyznać, że jak się uprą, to potrafią być nieznośni. Wezwał ostrzał artylerii, który miał spore szanse zdziesiątkować całą brygadę, a przynajmniej jej forpocztę. W okolicy znajdowało się kilka nie zburzonych domów, jednak nie warto było szukać w nich schronienia. Własna artyleria mogła je zrównać z ziemią, tak samo jak Posleeni.

Czas ruszać dalej. Wyciągnął z plecaka Nicholsa niewielkie urządzenie, nastawił stoper i wcisnął przycisk aktywacji. To będzie dla ścigających go Posleenów mała niespodzianka. Choć jej siła jest nieporównywalna z ostrzałem artylerii, będzie mogła zwiększyć jego szanse przeżycia. Zarzucił barretta na ramię i ruszył w dół ścieżki. Miała szerokość półtora metra, ale na wielu odcinkach robiła się wąska jak nitka. Z daleka widać było ślady szalejących tutaj niegdyś pożarów.

Potem Mosovich zaczął wspinać się po zboczu, chwytając się krzewów, drzewek i wystających spod ziemi odłamków skalnych. Poruszał się tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to drżące ze zmęczenia nogi. Czterdzieści pięć sekund po aktywacji urządzenie zadziałało. Plastikowe jajko podskoczyło i obróciło się w powietrzu, a następnie wyrzuciło z siebie trzy zakończone haczykami żyłki. Potem opadło na ziemię i zaczęło ciągnąć je do siebie. Kiedy haczyki zaczepiły się o podłoże, zadowolone urządzenie zamarło.


* * *

Orostan poruszył grzebieniem, parząc z niecierpliwością na przenośny tenaral. Otoczeni ludzie nie mieli innego wyjścia, jak tylko biec w stronę szczytu góry. Oolt’ondai rozdzielił swoje siły, aby uniknąć ognia artylerii i oszczędzić swoich podwładnych, ale przejście przez górski grzbiet było nieuniknione i zapewne tam poniosą poważne straty.

— Zapowiada się nieciekawie — powiedział Cholosta’an.

— Co ty powiesz? — odparł zjadliwie Orostan. — Jeśli chcemy dopaść tego lurpa, musimy cały czas podążać za nim.

— Moglibyśmy siedzieć tutaj na miejscu i zagłodzić go na śmierć. — Cholosta’an spojrzał na wodza i zobaczył dziwny wyraz malujący się na jego krokodylim pysku. — Pewnie nie zgadzasz się ze mną.

Oolt’ondai odetchnął głęboko kilka razy, ignorując jego słowa.

— Fuscirto uut! — zaklął i wydał rozkaz: — Napizód!


* * *

Jake zeskoczył do niewielkiej pieczary utworzonej przez dwa opierające się o siebie głazy. To było doskonałe miejsce do obrony, zwłaszcza że nogi odmawiały mu już posłuszeństwa. Obydwa bloki kamienia, każdy wielkości ciężarówki, stoczyły się kiedyś ze szczytu i znieruchomiały w tej pozycji. Szczelina między nimi od zachodu była dość szeroka, ale potem zwężała się i przy wschodnim krańcu nie można było wcisnąć w nią nawet ramienia. Jaskinia znajdowała się prawie u samego szczytu; mógł stąd obserwować nadciągających Posleenów i w razie czego ich ostrzeliwać, sam będąc chronionym przed ogniem nawet ich najcięższej broni. Tylko bunkier ze zbrojonego betonu byłby wytrzymalszy i mógłby zapewnić lepszą ochronę. Na dodatek Mosovich dysponował „tylnym wyjściem", czyli studwudziestometrowym stromym klifem.

Owiewane wichrami zbocze było kiedyś popularną trasą wspinaczkową. Jeszcze teraz widać było ślady po ogniskach i trasach alpinistów. Miejsca, w których rozbijali obozy, były osłonięte drzewami i skalnymi załomami. Nietrudno się domyślić, czemu — lekki wiaterek w dolinie tutaj był prawie huraganem, który targał drzewami i wzbijał z ziemi tumany kurzu.

Zbocza tu i ówdzie pokryte były wapiennymi skałkami, jednak dominowały krzewy i karłowate drzewka. Jedynym wyjątkiem był klif, który w większej części pozostawał nagi. Gdzieniegdzie widoczne były ślady erozji i wykruszających się kamieni. Krawędź klifu przechodziła w gładką ścianę o wysokości stu dwudziestu metrów; u podnóża rósł las, który ciągnął się niemal na kilometr.

Jake położył się na kamieniach, rozstawił nóżki karabinu i cisnął w kąt starą butelkę Jacka Danielsa. Potem nałożył lunetę i obrzucił wzrokiem grzbiet poniżej. Dzieliło go od niego jakieś osiemset metrów, pozbawionych przeszkód i osłony. Określenie dystansu w górach zawsze jest problematyczne, jednak Jake’owi pomagał elektroniczny wyświetlacz i mapa transmitowana przez przekaźnik.

Jedyną rzeczą, jakiej jego urządzenie nie mogło przeliczyć, była siła wiatru. Przy strzelaniu na taką odległość kule miały prawo schodzić z linii prawie o piętnaście centymetrów.

Nie widząc żadnych śladów nadciągających wrogów, Jake zaczął przeszukiwać plecak Nicholsa. Choć znacznie opróżnił go w trakcie wspinaczki, po raz pierwszy od wielu godzin zdjął go z ramion. Natychmiast poczuł ulgę, a zaraz potem uzmysłowił sobie, jak bardzo jest głodny. Nie miał niczego w ustach od poprzedniej nocy, dlatego z rozkoszą połknął kilka orzechów, które zebrał w trakcie wspinaczki.

Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczął dalej grzebać w worku. Wydobył z niego stupociskowy magazynek nabojów, paczkę, kandyzowanych orzeszków, dwie paczki tytoniu Red Man, trzy kawałki pieczonej polędwicy, pojemniki próżniowe i kilka tabliczek czekolady. Nichols najwidoczniej lubił sobie podjadać w trakcie misji. Żadnych chrupków, chipsów, popcornu czy innego tego typu jedzenia. Czego oni uczą tych dzieciaków w szkołach? W pojemnikach znalazł spaghetti, pulpeciki i lazanię. Albo Nichols wyjadł wszystko inne, albo zabrał ze sobą tylko specjały włoskiej kuchni. Mosovich jeszcze raz zajrzał do plecaka, ale nie znalazł w nim niczego godnego uwagi, oprócz kilku par skarpetek.

— Nawet ostrego sosu nie wziął… Co to za żołnierz, który rusza na misje, bez ostrego sosu? — Włoskie jedzenie było całkiem znośne, ale tylko po przyprawieniu ostrym sosem. Bez niego przypominało w smaku przypaloną jaszczurkę. Na liście upodobań Mosovicha wojskowe jedzenie nie plasowało się wysoko, ale jadał w życiu gorsze rzeczy. Na przykład pieczonego kreta albo zetlałe koreańskie leczo. Po krótkim namyśle zdecydował się na polędwicę. Powąchał ją ostrożnie, ugryzł kawałek i uniósł ze zdziwienia brwi.

— Skąd, u licha, Nichols wytrzasnął takie żarcie? — spytał sam siebie. — I dlaczego ja nic o nim nie wiedziałem?

Po kilku kęsach uznał, że musi poważnie porozmawiać ze snajperem na temat jego metody doboru racji żywnościowych.

Nagle jego uwagę przyciągnął odgłos dudnienia. Wychylił się poza półkę i nadstawił ucha. Z oddali dochodził łoskot artylerii bombardującej jakiś cel. Mosovich rozejrzał się dookoła; z tego miejsca widać było przedmieścia Clarkesville. Miasto było oddalone praktycznie o rzut kamieniem, można rzec, było na wyciągnięcie ręki.

Mosovich wyciągnął zza pazuchy lornetkę i przełknął kolejny kawałek mięsa. Choć ciągnęło się jak sparciała guma, smakowało doskonale. Jak na jego gust było odrobinę nie dosolone oraz za słabo przyprawione, ale przecież doskonałość istnieje tylko w wyobraźni Allacha.

— No proszę — mruknął do siebie. — Tutaj mamy drogę 114, a tam Demorest. Chyba…

Miasto, w którym kiedyś tętniło życie, było zrównane z ziemią.

Wstawał piękny i słoneczny dzień, jakby stworzony po to, aby wspiąć się na górę i podziwiać z niej boże dzieło. W takich warunkach można było dostrzec przez lornetkę autostradę międzystanową 85, która kiedyś przebiegała przez miasteczko.

Całą okolicę z wolna zasnuwał dym. Posteeni umieścili „kadzidła" na szczytach wzgórz, dlatego u ich podnóży można było jeszcze to i owo dostrzec. Bez mała tysiąc postaci przemykało pod osłoną gryzących oparów. Mosovich dokładnie tego się spodziewał, nie przewidział natomiast wielkiej dziury widocznej w zboczu jednego ze wzgórz otaczających Demorest.

— O cholera, kopią…

Chociaż posleeńscy Wszechwładcy żyli głównie nad powierzchnią ziemi, w metalowych lub kamiennych piramidach, większość należących do nich zakładów i fabryk mieściła się w podziemiach.

Według danych wywiadu, po pozbyciu się na danym obszarze ludzkiej populacji Posleeni zakładali własne osady. Zwykle kultywowali lokalne uprawy, ponieważ nie mieli własnych, a w tym czasie wznosili piramidę dla swojego pana. Przedmioty codziennego użytku wytwarzane były w fabrykach mieszczących się na pokładach statków, przy zastosowaniu technologii nanitów. Kiedy obszar nadawał się już do zamieszkania, fabryki przenoszono. Statki kosmiczne ruszały na podbój innych planet lub kolejnych regionów tej samej planety, jeszcze nie zasiedlonych przez Posleenów. Po krótkim czasie każda osada zaczynała konstruować własny statek i szykować go do nowej wyprawy.

Patrząc na krzątaninę wokół jaskini oraz wwożone i wywożone towary, Mosovich zachodził w głowę, co tam naprawdę się dzieje. To samo musiało mieć miejsce na Barwhon, gdzie nie było możliwości wznoszenia wysokich budynków. Na Diess, która niedawno została odzyskana przez ludzi, nie odnaleziono żadnych podziemnych posleeńskich budowli, ale cała powierzchnia planety została zamieniona w jedno wielkie miasto, gdyż obcy po prostu zajęli wszystkie megawieżowce Indowy. Wykopanie ich stamtąd było ciekawym doświadczeniem…

Większa część Ziemi znajdowała się teraz we władaniu Posleenów, i na jej powierzchni, a także pod nią było tysiące ich fabryk. Kiedy nadejdzie pora odbicia kolebki ludzkości, wyplenienie centaurów będzie nie lada zadaniem. Zapewne większość fabryk zostanie przejęta przez ludzi, którzy zrobią użytek z nowych technologii i możliwości produkcyjnych. Zwykle takie obiekty usytuowane były poza strefami konfliktów, w dobrze zaopatrzonych w surowce materialne rejonach. Dlatego dziwne było to, że Posleeni zaczęli budować swój nowy dom właśnie w Clarkesville, leżącym w zasięgu ostrzału artylerii.

Równie niezwykły był widok kolumny centaurów wlewających się do wnętrza jamy.

— A więc to nie jest fabryka — mruknął Mosovich, przeżuwając kolejny kęs mięsa.

Ciekawe, do czego te żółte dranie dążą i co im chodzi po głowach… Posleeni ryli ziemię jak krety i znali się na drążeniu skał jak mało kto, co potwierdzali galaksjańscy górnicy. Zwykle jednak pozostawiali normalne osobniki na powierzchni ziemi, żeby uprawiały pola, zbierały plony i poszukiwały surowców.

Kiedy Mosovich zobaczył, co znika wraz z posleeńskimi wojownikami w wydrążonej w zboczu dziurze, o mało się nie udławił.


* * *

Ryan popatrzył na monitor i postukał w niego palcem.

— Wyślijcie pocisk zwiadowczy wraz z następną salwą.

Dzień upływał pracowicie i coraz więcej osób było zaangażowanych w osłonę grupy zwiadu. Na szczęście współpraca układała się gładko. Do pracy zabrał się też sztab specjalistów wywiadu, którzy wałkowali każdy szczegół informacji, jakie udało się zebrać o Posleenach.

Jak dotąd ustalono ponad wszelką wątpliwość, że Posleeni działają w bardziej niż dotąd zorganizowany i przemyślany sposób. Nie oznaczało to jednak, że stanowią większe zagrożenie. Oprócz pojedynczego przypadku zastosowania pocisków elektromagnetycznych, nie użyli żadnego nowego rodzaju broni. Choć ich taktyka była lepsza, nie zdołali dotąd schwytać Mosovicha ani nikogo z jego oddziału.

Od czasu wysłania prośby o ogień artyleryjski minęło sporo czasu, i teraz tylko pojedyncza bateria sporadycznie ostrzeliwała wyznaczone pozycje. Z doświadczenia wiedziano, że niedługo nadejdą kolejne wezwania.

— Kula czujnikowa załadowana, sir! — krzyknął znad monitora porucznik.

Pocisk bazował na konstrukcji zwykłego naboju 155 milimetrów, ale zamiast materiałów wybuchowych przenosił znacznie groźniejszy ładunek: kamerę i radio.

Kiedy pocisk spadał na ziemię, jego skorupa rozszczepiała się, uwalniając urządzenia szpiegowskie. System czujników i żyroskopów kierował kamerę na wyznaczony cel, którym była w tym przypadku ziemia. Jej zadaniem było wychwytywanie i transmitowanie nawet najmniejszych emisji fal, jakie powstawały w wyniku przebywania w okolicy Wszechwładcy czy lądownika. Inteligentny system filtrowania obrazu był w stanie wychwycić z tła sylwetki Posleenów, a potem przesłać krótki zakodowany raport do centrum dowódczego.

Jednak Posleeni potrafili przechwycić sygnał, zlokalizować nadajnik i zniszczyć go. Tak stało się i teraz, kiedy kamera przelatująca nad jeziorem Burton została trafiona i rozbita. Inne pociski, niosące śmiercionośny ładunek materiałów wybuchowych, pozostały nienaruszone i spadły na Posleenów zgodnie z ich przeznaczeniem.

Ryan pokręcił głową. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób Posleeni radzili sobie z pociskami szpiegującymi i dlaczego nie trudzili się strącaniem zwykłych ładunków wybuchowych. Rzucił okiem na radar, który sprzężony był z komputerem celowniczym, i upewnił się, że pozostałe pociski trafiły w cel.

Obraz, który zdołał przekazać nadajnik, był bardzo ciekawy. Pociski leciały po paraboli i osiągały pułap czterech tysięcy dwustu metrów. Przekazywany obraz pokazywał okolice od Dahlobega do jeziora Hartwell. Na zdjęciach widać było wiele śladów Posleenów, jednak większość koncentrowała się w rejonie wokół Clarkesville i góry Lynch. Na pozostałych obszarach populacja obcych była rozproszona. Miasto i jego bezpośrednie sąsiedztwo nie było wyraźnie widoczne. Kąt kamery i zasłona dymna uniemożliwiały dostrzeżenie szczegółów.

— Prześlijcie to do wywiadu i niech wyciągną z tego tyle informacji, ile tylko się da — powiedział Ryan, przewijając obraz do miejsca, gdzie znajdował się Mosovich. — W następnych salwach kamera ma się uaktywniać nie od razu, ale dopiero na kilka sekund przed celem. Może nie będziemy mieli całego obrazu sytuacji, ale przynajmniej zorientujemy się, w co strzelamy. Albo pudłujemy. To jasne jak słońce, że Posleeni są poza naszym zasięgiem.

— Mamy zmienić kąt nachylenia, sir? — spytał działonowy.

— Nie — odparł Ryan. — Kiedy Mosovich uzna za stosowne, powie nam o tym.

Dostosował mapę i jej rozdzielczość do obecnego terenu działań, a potem podrapał się po szczęce.

— Wydajcie rozkaz wszystkim bateriom, które nie prowadzą ognia, żeby obrały za cel to miejsce — powiedział, wskazując na grzbiet górski. — Posleeni będą tędy szli, dlatego możemy im zgotować małą niespodziankę.

— Sądzi pan, że sierżant jest tam, na górze? — spytał artylerzysta. — Nie widzę go nigdzie na zdjęciu.

— Na pewno tam jest. Nie wiem tylko, dokąd zmierza…

Загрузка...