19

Rabun Gap, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
13: 25 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, piątek, 25 września 2009

— To jest ta dwudziestka dwójka? — spytała z niedowierzaniem Wendy. Broń wyglądała dziwacznie, przypominała mniejszą wersją tommy guna z talerzowym magazynkiem umieszczonym na górze. Myśl, że to wojownicze dziecko nosi ze sobą dwudziestkę dwójkę, której chłopcy zazwyczaj używają do polowania na szczury, była niedorzeczna. Broń wyglądała jak zabawka, ale Wendy wiedziała, że to niebezpieczne podejście.

Cally chodziła w tę i z powrotem po strzelnicy i udzielała wskazówek. — Nie celować, nie strzelać. Zabezpieczyć broń. — Podniosła pęknięty pustak i niemal bez wysiłku zaniosła go na pieniek, najwyraźniej postawiony w tym celu w połowie drogi do pierwszej tarczy. — To standardowa odległość pokazowa American 180 — rzekła, wracając na pozycje strzeleckie.

Na posesji O’Neala były dwie strzelnice. Pierwsza, na której właśnie przygotowywali się do strzelania, służyła do wyrabiania celności. Na odcinku dwustu czy trzystu metrów rozmieszczono podnoszące się tarcze w kształcie ludzkich i posleeńskich sylwetek. Druga strzelnica, znajdująca się przy drodze dojazdowej, była strzelnicą taktyczną.

Cally popatrzyła na zebranych i zmarszczyła brew.

— Normalnie załatwia to Papa O’Neal, ale tym razem wypadło na mnie. Kto z was był już na strzelnicy?

Żadne ze zgromadzonych wokół niej dzieci nie podniosło ręki.

— Nikt z was nie był nigdy na strzelnicy? To gdzie ćwiczycie z bronią?

— W Podmieściu używanie broni przez osobę poniżej szesnastu lat jest nielegalne — powiedziała Wendy.

— To… bez sensu — zaprotestowała Cally. Wendy wzruszyła ramionami.

— Nie musisz mi tego mówić; w Hitlerjugend chłopcy byli jeszcze młodsi. Ale raczej szybko się poddawali i niewiele z nich było pożytku. Ale brali udział w prawdziwej wojnie.

— A ja nawet tam nie pojadę — powiedziała Cally.

— Zastrzeliłaś kiedyś Posleena? — spytała Shari. — Pytam dlatego, że… nie wyobrażam sobie, żeby ktoś w wieku Billy’ego…

— Był przydatny? Widzisz ten bunkier przy domu? Zabiłam swojego pierwszego Posleena, kiedy byłam w jego wieku. Osłaniałam dziadka z karabinu, a on obsługiwał działko. To było w czasie lądowania pod Fredericksburgiem; posleeńska kompania wylądowała przy wlocie doliny i ruszyła w górę szlaku. Nie uciekł ani jeden; najpierw załatwiliśmy ich claymore’ami, a potem dorżnęliśmy ocalałych. Dlatego uważani, że Billy mógłby być bardzo przydamy, jeśli by mu się pozwoliło.

— To i tak nie ode mnie zależy — powiedziała Shari, wzruszając ramionami.

— Nieważne — odparła Cally. — Masz coś przeciwko temu, żeby sobie tu postrzelał?

— Czy to bezpieczne? — Shari popatrzyła z lękiem na dziwny mały karabin.

— Oczywiście. Pierwsza rzecz, o jakiej mówię, to zasady bezpieczeństwa na strzelnicy.

I opowiedziała dzieciom o ochronie słuchu, podkreśliła, że broń musi być rozładowana i zabezpieczona, jeżeli ktokolwiek jest na torze, że nie trzyma się palca na spuście i że zawsze należy zakładać, że broń jest nabita.

— Najważniejsza rzecz: nigdy, ale to nigdy nie wolno kierować broni, nawet „nie nabitej", w stronę drugiego człowieka. Z punktu widzenia zasad bezpieczeństwa broń jest zawsze naładowana. Broń palna to nie czarna magia, to po prostu narzędzie do zabijania na odległość. Traktujcie ją jak użyteczne, ale niebezpieczne narzędzie, tak jak piłę mechaniczną, a wszystko będzie w porządku.

Podniosła karabin i włączyła laserowy celownik; na pustaku pojawiła się mała czerwona kropka.

— W przeciwnym razie stanie się to.

Trzymając broń u boku — kropka na pustaku była prawie nieruchoma, tylko ledwie dostrzegalnie drżała — nacisnęła spust.

Broń była cicha; seria zabrzmiała jak nie wyregulowany silnik motorówki. I to działający na bardzo wysokich obrotach.

Pustak zniknął. Pojedyncze pociski były maleńkie, kaliber .22 miał średnicę mniej więcej słomki do picia. Ale karabinek wypluwał ich kilkanaście na sekundę, przy niemal niezauważalnym odrzucie. Wendy widziała, jak pociski trafiają w cel w chmurze pyłu, a mimo to laserowy wskaźnik celownika wciąż pozostawał nieruchomy.

Po kilku chwilach iglica szczęknęła w pustej komorze. Cally zdjęła talerz i zastąpiła go nowym, a na ziemię u jej stóp spadł pojedynczy pocisk.

— Strasznie szybko zużywa amunicję — wyjaśniła, opuszczając karabinek. — I nie nadaje się do strzelania na daleki zasięg. Ale na bliski jest niezły, nawet przeciwko Posleenom, poza tym bardzo fajnie się z niego strzela. Jeżeli jednak mamy strzelać z czegoś inne go, musimy założyć ochronne słuchawki.

Cally kazała Wendy podać jej steyra, a potem machnęła na Billy’ego. — Twoja kolej. Zarepetowała broń i ułożyła mu ją na ramieniu.

— Lewa ręka na kolbie, prawa na uchwycie, palec z dala od spustu — powiedziała. — Bezpiecznik masz pod prawym kciukiem. Spójrz przez szczerbinkę, oprzyj policzek na kolbie i znajdź muszkę. Ustaw muszkę na celu. Weź oddech i kiedy będziesz gotów, powoli naci — śnij spust. Lekko, strzał powinien być niespodzianką.

Billy spojrzał na nią, kiwnął głową, po czym mocno przycisnął karabin do ramienia.

— Nie napinaj się tak — powiedziała Cally. — To zaledwie .308, odrzut nie przewróci cię na tyłek.

Billy znów kiwnął głową i powoli nacisnął spust, umieszczając pocisk w środku celu w kształcie człowieka.

— Dobrze — powiedziała Cally, a on szeroko się uśmiechnął. — Teraz podniosę sylwetkę Posleena. Na boku, tuż za barkiem, ma czerwone koło wielkości ludzkiej głowy. Masz go tam trafić. W porządku?

Billy nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale w końcu wzruszył ramionami i kiwnął głową.

Posleen pojawił się dwadzieścia pięć metrów od nich, na przedłużeniu tej samej linii, na której uprzednio była sylwetka człowieka. Billy tak się przestraszył, że pierwszy pocisk posłał za wysoko, szybko jednak uspokoił się i drugi pocisk trafił w cel.

— Nie lubisz Posleenów, co? — spytała Cally. Billy pokręcił głową. — Umierają — powiedziała z szerokim uśmiechem. — Trafiasz ich, a oni umierają. Przewracają się i szlag ich trafia. Chodzi o to, że musisz ich trafić, i to zanim oni trafią ciebie. Jeszcze raz.

Spędzili na strzelnicy kilka godzin. W końcu wrócili do domu, żeby zjeść obiad, nakarmić niemowlaka i zabrać więcej amunicji. Wszystkim dzieciom pozwolono strzelać, choćby nawet z treningowej wiatrówki. Po wystrzeleniu łącznie kilku tysięcy pocisków Cally zarządziła przerwę.

— Myślę, że na dzisiaj wystarczy — powiedziała, zabierając niezadowolonej Kelly sig-sauera. 40; sześciolatka właśnie trafiła w dwie dziesiątki z dwudziestu pięciu metrów i była z siebie bardzo zadowolona. — Może kiedyś wrócicie i jeszcze postrzelamy. Na razie muszę sprawdzić, czy świnia się nie pali.

— To by była wielka szkoda — powiedziała Wendy. — Jestem głodna. Nasi piechurzy na pewno też.

— Skoro już o tym mowa, ciekawe, gdzie oni są? — spytała Shari. Z gór dobiegł ich głośny huk, który poniósł się echem po dolinie.

— Wygląda na to, że gdzieś w okolicy Składu Cztery — powiedziała Cally.

— Co to było? — spytała Wendy.

— Sądzę, że armata dziadka.

— Wszystko tam w porządku? — Shari osłoniła oczy od słońca i bezskutecznie wypatrywała czegoś na wzgórzach.

— O, tak — odparła Cally, zapędzając dzieci do zbierania i czyszczenia łusek. — Gdyby coś mu się stało, pozostali też otworzyliby ogień.


* * *

Papa O’Neal wskazał na krawędź piętnastometrowego urwiska, a potem na rosnącą na jego skraju młodą hikorę.

Przyglądając się uważnie, Mosovich zauważył na pniu drzewa wytartą korę. Kiwnął głową i spojrzał pytająco na farmera.

Papa O’Neal uśmiechnął się, zarzucił karabin na ramię i skoczył. Poleciał w dół jak kamień.

Kiedy wyjrzeli poza krawędź urwiska, okazało się, że biegnie tam wąska półka, na której mężczyzna wylądował, po czym z szerokim uśmiechem przykucnął i zniknął we wnętrzu góry.

Mosovich wzruszył ramionami, chwycił pień drzewa i skoczył w ślad za O’Nealem. Zauważył, że ten kuca u wejścia do jaskini, najwyraźniej gotów chwycić sierżanta, gdyby nie wylądował na półce.

Mosovich pokręcił głową, widząc jego uśmiech, i odsunął się na bok, aby zrobić miejsce Muellerowi. Ten jednak zachował większą ostrożność, znalazł jakiś uchwyt na niemal pionowej skale i powoli opuścił się na półkę. Potem wyminął O’Neala i wsunął się do jaskini.

Elgars spojrzała w dół i wzruszyła ramionami. Złapała za drzewo i skoczyła. Wylądowała trochę nierówno, ale zanim Mosovich czy O’Neal zdążyli zareagować, płynnym, niemal wolnym ruchem wyciągnęła rękę i złapała wystający fragment skały. Potem, gdy już odzyskała równowagę, przykucnęła i weszła do jaskini.

W głąb góry prowadził krótki korytarz, którym mógł przejść kucający człowiek, po czym jaskinia stawał się coraz wyższa i szersza. Po prawej strome sklepienie opadało gwałtownie w dół. Ściekająca po nim woda zbierała się w zagłębieniu, które najwyraźniej było dziełem ludzkich rąk. Po lewej stronie ściana była jeszcze bardziej pionowa. Cała ta strona jaskim zastawiona była pudłami.

Były tam metalowe i drewniane skrzynie z amunicją, plastikowe wodoodporne pojemniki, a nawet kilka galplasowych skrzyń na działka grawitacyjne do pancerzy i granaty. Wśród tego wszystkiego widać było około tuzina opakowań polowych racji żywnościowych.

— To nie tylko amunicja — powiedział Papa O’Neal, wyciągając długą, niską skrzynię z napisem „Amunicja, 81 mm, M256 HE". W środku było kilka starych mundurów polowych, owiniętych w folię i poprzetykanych kulkami na mole. — Pełne komplety, w tym bojowe wyposażenie, dla całej drużyny. I racje na cztery dni. Woda? — Wskazał zagłębienie. — W jednej ze skrzyń są filtry.

— Ile ma pan takich magazynów? — spytał Mosovich, kręcąc głową. — To… Jezu, na samą myśl o kosztach bolą mnie zęby.

— Och, kilka lat trwało, zanim to wszystko zebrałem — zaśmiał się Papa O’Neal, strzykając na podłogę tytoniowym sokiem. — Poza tym zbierałem po trochu, więc nie było aż tak źle. Rząd wprowadził teraz programy, które pozwalają to robić. Przynajmniej na to wychodzi, kiedy czyta się to, co jest napisane drobnym drukiem; BATFby się zesrało, gdyby Kongres powiedział coś takiego wprost. A ostatnio… — Uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. — Powiedzmy, że finansowo mój syn całkiem nieźle wyszedł na tej wojnie.

Mosovich musiał się z tym zgodzić. Flota stosowała coś w rodzaju pryzowego, połączenia galaksjańskich praw z ich ludzką interpretacją. Ponieważ piechota mobilna generalnie była podstawową formacją uderzeniową, odnosiła największe korzyści finansowe ze sprzedaży zdobytej na Posleenach broni i statków oraz pozostawionych podczas odwrotu magazynów. Uwadze sierżanta nie uszło też to, jak Papa O’Neal zgrabnie uniknął odpowiedzi na pytanie, ile jeszcze ma takich magazynów.

Mężczyzna wrócił do wejścia i wskazał w dół, gdzie w oddali widać było farmę. Główna dolina Gap była zasłonięta wzniesieniem, ale widać było wyraźnie Czarną Górę — dominowała nad południowym horyzontem — za nią zaś narożnik muru.

— To w miarę niezły punkt obserwacyjny, ale oczywiście nie ma tu tylnego wyjścia. Nie lubię kryjówek, z których nie ma tylnego wyjścia.

— Tak, ja sam już kilka razy uciekałem na drzewo przed Posleenami — powiedział Mosovich, zerkając w dół zbocza. Można było po nim zejść, ale z dużą trudnością. — Nie podobało mi się to.

— No to miałeś pecha — powiedziała Elgars i zaśmiała się nerwowo.

— Jakiego Pecha? — spytał Mueller, wynurzając się z krótkiego tunelu.

— Miewacie retrospekcje, sierżancie? — zapytała Elgars.

— Czasami. Ale nie za często.

— Mnie przypominają się rzeczy, których nigdy nie robiłam — powiedziała Elgars i znowu zaśmiała się nerwowo. — Na przykład nigdy nie byłam na Barwhon, ale zaczęłam nienawidzić tej zimnej jak cholera, deszczowej planety.

— Taka właśnie jest — powiedział Mosovich. — Byłem tam tylko raz i nie mam najmniejszej ochoty wracać.

— Domyślam się, że występuje tam duże zróżnicowanie gatunków — powiedział ze śmiechem Papa O’Neal. — Opis pasuje do każdego z tych paskudnych miejsc, w których byłem — Wietnam, Laos, Kambodża, Kongo, Biafra.

— Taka właśnie jest — powtórzył Mueller. — Mieszka tam chyba z miliard różnych gatunków gryzących robaków, wszystkie długie na pół palca. Do tego czterdzieści milionów gatunków pnączy, przez które trzeba się przedzierać. I sześćdziesiąt milionów gatunków wysokich jak cholera drzew, które nie przepuszczają słońca.

— I całe mnóstwo Posleenów — zaśmiał się Mosovich. — No, przynajmniej kiedyś.

— Nagle stanęła mi przed oczami wioska Posleenów, kilka piramid i jakieś inne rzeczy — wtrąciła Elgars. — Patrzę prawym okiem przez lunetę, lewym normalnie. Wiero, że za chwilę w drzwiach pojawi się Posleen, a ja muszę go trafić. Potem słyszę kilka wybuchów i widzę kucyka. Zdejmuję go i kilka innych. Potem pojawia się Wszechwładca, ale mam na niego oko, zdejmując kolejne cele. Mam maskowanie podczerwieni, więc nie przejmuję się, że odpowiedzą ogniem. Karabin jest wielki, to pewnie barrett, i muszę kilka razy zmieniać pozycję, bo leżę na wielkiej gałęzi czy czymś takim. Potem drzewo zaczyna dygotać. Patrzę w dół i widzę pnące się w górę ślady trafień, a potem wszystko robi się białe.

— Chce mnie pani sprowokować? — spytał cicho Mosovich.

— Nie, dlaczego?

Mosovich spojrzał na Muellera, który zbladł jak ściana. Przeszło mu przez myśl, czy by jej nie odpowiedzieć. W końcu pokręcił głową.

— Nie tutaj, nie teraz — powiedział. — Później. Może. Muszę się zastanowić.

— To nie jedyne wspomnienie, w którym umieram — powiedziała Elgars i wzruszyła ramionami. — W innym biegną i mam poparzoną dłoń, niosę coś, a potem ziemia skacze mi na spotkanie i umieram. I jeszcze inne, kiedy stoję po pas w wodzie, strzelam z biodra z pistoletu maszynowego. I umieram. I jeszcze takie, że wylatuję w powietrze i umieram.

— Często pani umiera — rzekł Mueller, patrząc na nią dziwnie.

— Aha. Game’s over. Mam to bez przerwy. Praktycznie co noc. Ciężko jest mieć wiarę w siebie, kiedy człowiek bez przerwy umiera.

— Lekarze nic mi o tym nie mówili — stwierdził Mosovich.

— To dlatego, że kiedy zaczęły się te wizje, przestałam do nich chodzić. — Kapitan wzruszyła ramionami.

— Mnie też się śni, że umieram — powiedział Papa O’Neal, spluwając poza krawędź półki. — Ale najczęściej to wybuch, bomba atomowa. Co i rusz ten sen wraca. To się zaczyna robić pojebana rozmowa, a do takiej rozmowy muszę mieć piwo. — Chwycił pień drzewa i wciągnął się na górę. — Pora wracać i sprawdzić, czy Cally spaliła świnię.

Odwrócił się, żeby podać rękę Mosovichowi, kiedy nagle coś zaszeleściło w zaroślach.

Posleeński normals, który najwyraźniej chował się w gęstwinie ostrokrzewu, teraz szarżował w dół zbocza z włócznią na wysokości barku.

Mosovich właśnie zaczął się podciągać i nie mógł nic zrobić.

Papa O’Neal zaś nie zawracał sobie głowy przewieszonym przez plecy karabinem szturmowym. Gładkim ruchem wyciągnął z kabury pistolet. Posleen był już tylko kilka metrów od niego.

Skierował desert eagle’a tuż ponad wystającym podwójnym ramieniem. Kość nad barkiem i sam bark osłaniały Posleena jak pancerz, ale tuż nad nim i pod nim były czułe punkty. Ten wyżej, odpowiadający okolicy obojczyka u ludzi, był mocno ukrwiony i unerwiony.

Papa O’Neal wypalił i odsunął się na bok, blokując włócznię lufą pistoletu. Posleen przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zsunął się po zboczu i spadł z urwiska.

— Już po wszystkim — zawołał spokojnie O’Neal. Potem wyjął z pistoletu magazynek i włożył nowy, pierwszy zaś skrupulatnie uzupełnił.

Mueller potrząsnął głową i otarł z policzka żółty ślad pozostawiony przez normalsa.

— Dobry Boże, jak to dobrze mieć do czynienia z zawodowcami — zaśmiał się.

Elgars była równie zdumiona.

— Ten Posleen miał taką dziurę, że weszłaby w nią na wylot cała moja ręka. Muszę mieć taki pistolet.

— Są fajne — przyznał Mueller, łapiąc za pień drzewa. — Tylko strasznie hałasują.


* * *

— Słyszeliśmy cię na wzgórzach — powiedziała Cally, kiedy cała czwórka pojawiła się przy grillu. — Szkoda, że go nie oskórowałeś i nie przyniosłeś uda…

— Spadł ze wzgórza — powiedział Papa O’Neal, uśmiechając się szeroko. — Duży pech, gdyby ktoś się pytał. Gdzie są wszyscy?

— Większość dzieci poszła się zdrzemnąć — powiedziała trzynastolatka, szturchając hikorowe ognisko. Związała włosy z tyłu głowy i założyła długi fartuch. Miała smugi popiołu na twarzy i rękach, przez co wyglądała jak średniowieczna dziewka służebna. — Wendy i Shari powinny być w środku i szykować nakrycia. Ale powiedziałam im, że jest jeszcze dużo czasu, więc podejrzewam, że też uderzyły w kimę. Jakieś problemy?

— Ci ludzie nieźle poradzili sobie na wzgórzach — powiedział O’Neal. — Prawie tak dobrze jak ty.

— Mam pytanie — odezwał się Mueller. — Słyszałem, że ludzie jedzą Posleenów, ale…

Papa O’Neal zmieszał się, a Cally zaczęła histerycznie rechotać.

— Tak, zjadł jednego — powiedziała. — Właściwie kilku, w kawałkach.

— Smakują jak gówno. — O’Neal wzruszył ramionami. — Są twardzi, żylaści, nie miękną w gotowaniu i są paskudni w smaku, gorsi niż leniwce, a to już o czymś świadczy.

— Jadł pan leniwca? — spytał Mueller. — Cholera, nigdy nie poznałem nikogo, kto by jadł leniwca.

— Poznałeś, poznałeś — skrzywił się Mosovich. — Ja raz zjadłem. Jeśli Posleeni są gorsi, to muszą być naprawdę paskudni. Trudno opisać, jak niedobry jest leniwiec; smakuje trochę tak, jak smakowałby przejechany opos po kilku dniach leżenia na drodze.

— Dobry opis — powiedział Papa O’Neal. — A Posleeni są jeszcze gorsi. Udusiłem go nawet w sosie nam pla, według własnego przepisu z dodatkowymi papryczkami habanero, ale paskudny smak dalej pozostał.

— O Jezu! — zaśmiał się Mosovich. — Paskudztwo!

— W końcu odkryłem, że da się go zjeść po posypaniu grubo berbere — rzekł O’Neal. — To świństwo jest takie ostre, że całkiem zabija smak. Cała tajska kuchnia może się wypchać.

— O rany, pan chyba wszędzie był — powiedział Mueller, śmiejąc się. — Słyszałem o berbere, ale…

— Raz spróbowałem — przerwał mu Mosovich. — Ktoś się ze mną założył, że nie zjem całego talerza czegoś zwanego „wat nar bo". — Pokręcił głową. — Spróbowałem i zapłaciłem. Wolę przełknąć dumę niż umrzeć.

— Berbere jest tylko dla twardzieli — przyznał Papa O’Neal. — Nawet ja nie jestem w stanie zjeść tego dużo, mimo że jadłem tyle naprawdę ostrych rzeczy, że wolę o tym nie myśleć. Dlatego już tego nie jem i nie pozwalam jeść Cally. Można się po tym pochorować, tak jak kanibale, którzy jedzą ludzkie mózgi. Powoduje to powstanie jakiegoś białka, z którym nie umiemy sobie dać rady.

— Kreinsfelter czy jakoś tak? — spytał Mueller. — Generalnie to jest to samo co choroba wściekłych krów. Słyszałem, że można na to zachorować po zjedzeniu Posleena. A więc dlaczego pan ich jadł?

— To draństwo zaczyna działać dopiero po kilkudziesięciu latach. — Papa O’Neal wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Jak by nie było, nie sądzę, żebym miał przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat.

— Głodny jestem. — Mueller wyszczerzył się równie szeroko. — Ale nie chcę umrzeć od tego, co zjem. Jest coś innego?

— Przegapiliście obiad — powiedziała nieco kwaśno Cally. — To będzie gotowe dopiero za godzinę. Ale można też przygotować kilka innych rzeczy.

— Zajmiemy się tym — parsknął śmiechem Mosovich. — Wskaż nam tylko kierunek, księżniczko wikingów!

Cally pogroziła mu płonącą gałęzią, a potem wskazała na dom.

— Jeśli słodka kukurydza jeszcze nie jest schowana, możemy ją zjeść — powiedziała. — Chleb kukurydziany jest w piekarniku. Kazałam dzieciakom zebrać trochę brokuł, można by je posiekać, wrzucić do dużej miski i wstawić do mikrofalówki. Moglibyśmy też zjeść trochę buraków, gdyby ktoś poszedł i ich narwał. Tak samo pomidorów; zawsze są dobre, kiedy trochę dłużej powiszą na krzaku. O czymś zapomniałam?

— O piwie — powiedział Papa O’Neal, biorąc dużą szpilę i dźgając nią płaty mięsa. — I o obracaniu tego. Ile już leży na tej stronie?

— Około godziny. Przedtem miałam do pomocy Wendy i Shari.

— Daj, ja się tym zajmę — powiedział O’Neal. — Niech ktoś przyniesie mi piwo. Ty rządzisz w kuchni. Żadnej litości dla tych pogan! Naucz ich… puszkowania!

— Ach, tylko nie to! — roześmiała się Cally. — Nie mamy nic do puszkowania. Poza tym to goście.

— Wszystko potrafisz — zażartował O’Neal. — Idź, ja zajmę się mięsem.

Kiedy poszła, przetrząsnął stojące obok paleniska pudło i wyjął z niego duży kamionkowy dzban.

— Proszę — powiedział, podając go Muellerowi. — Niech pan spróbuje. Rosną od tego włosy na klacie.

— Zawsze byłem dumny z mojej stosunkowo łysej klaty — powiedział Mueller, przechylając dzban. Pociągnął łyk, zakrztusił się i wypluł. Kiedy płyn prysnął w ogień, płomienie buchnęły w górę.

— Hej, w tych okolicach to jest wysoko cenione!

— Jako co? — wychrypiał Mueller. — Jako rozpuszczalnik?

Papa O’Neal wziął dzban i z niewinną miną powąchał zawartość.

— Ach, przepraszam — zachichotał. Sięgnął do tego samego pudła i wyjął drugi dzban. — Ma pan rację, to był rozpuszczalnik. Niech pan spróbuje tego.


* * *

Tommy wstał i podniósł kufel.

— Panie i panowie. Za nieobecnych.

— Za nieobecnych — mruknęli pozostali.

Major O’Neal wypuścił żołnierzy do niczego nie spodziewających się miast Newry i Hollidaysburg i zarządził oficerską kolację. Oficjalnym powodem była adaptacja dwóch nowych, ale Tommy podejrzewał, że major obawia się, iż jego oficerowie narobią jeszcze więcej szkód niż szeregowcy. Major O’Neal wstał i podniósł piwo.

— Panowie i panie. Za tego, co się śmieje ostatni.

— Co się śmieje ostatni — mruknęła reszta.

— Sir — powiedział trochę zduszonym głosem kapitan Stewart. — Myślę, że nowi oficerowie powinni dowiedzieć się, dlaczego batalion ma takie motto.

— Mike prychnął i rozejrzał się.

— Duncan, ty jesteś naszym oficjalnym batalionowym gawędziarzem. Opowiedz im.

Duncan oderwał się od rozmowy z kapitan Slight, wstał, napił się piwa i odchrząknął.

— Przewodniczący mesy!

— Tak, panie kapitanie? — spytał Tommy.

— Aaa! — krzyknęła kapitan Slight.

— Bluźnierca! — wrzasnął Stewart.

— W mesie nie ma stopni, Tommy — powiedział O’Neal, uciszając wszystkich.

— Przewodniczący mesy! — ciągnął Duncan. — Wprowadzić dudziarzy!

— Nie mamy dudziarzy — rzekł Tommy. — Sprawdziliśmy cały batalion, nikt nie umie grać na dudach. Zresztą i tak żadnych nie mamy.

Stewart nachylił się i wyszeptał mu coś do ucha, wskazując stojące w rogu urządzenie. Tommy podszedł do niego, szepnął coś do swojego przekaźnika i włączył urządzenie.

— Wygląda na to, że jednak mamy piracką wersję Leśnych kwiatów — powiedział. — Ale z nas szczęściarze.

Duncan odchrząknął i napił się piwa, a w tle rozległy się melancholijne dźwięki dud uilleann.

— To był najczarniejszy dzień czwartej fali. Siedemnasty stycznia dwa tysiące osiem, kiedy niebo wciąż jeszcze było pełne spadających niczym meteoryty szczątków Drugiej Floty. Kiedy podniosło się przyłbicę, można było dostrzec resztki sił uderzeniowych przebijających się przez falę Posleenów i odholowujących starty na proch wrak supermonitora Honsiu. Pierwszy batalion 555 pułku piechoty dostał zadanie utrzymania ważnej przełęczy pod Harrisburgiem w Pensylwanii. Z przełączy widać było dymy ostatniego natarcia na Filadelfię, a jeszcze lepiej widać było kolejne miliony Posleenów, którzy dopiero co wylądowali swoimi okrętami. Centrum Obrony Planetarnej na północy, trafiane raz za razem uderzeniami energii kinetycznej, toczyło ciężką walkę z powietrznymi lądownikami, batalion zaś odpierał kolejne fale posleeńskich ataków. Jednostki konwencjonalne na południu musiały mieć wsparcie artylerii, przez co batalion musiał bronić się sam. Powietrze było pełne jęku pocisków z działek grawitacyjnych, a całe niebo pokrywał nuklearny ogień. Wreszcie kompanii Alfa zaczęła się kończyć amunicja; musieli strzelać pojedynczymi nabojami. Tymczasem Posleeni metodą prób i błędów odkryli koncepcję „osłony", i ci, którzy przeżyli, zaczęli kryć się w żlebie. Wychylali się tylko po to, żeby wystrzelić kilka pocisków, a potem znów się chowali. Starcie było w impasie: kompania nie miała granatów, żeby zniszczyć Posleenów, a Posleeni mieli dość ginięcia na otwartym terenie. I właśnie wtedy nasz mężny dowódca przebiegł sprintem przez nawałę ognia, która skosiła już trzech ludzi z uzupełnień. Dobiegł do pozycji kompanii Alfa, zeskoczył do okopu i odszukał dowódcę kompanii…

— Craddocka — podpowiedział Mike i napił się piwa.

— Kapitana Jamesa Craddocka — ciągnął Duncan, unosząc kufel. — Za nieobecnych.

— Za nieobecnych — mruknęli wszyscy.

— Kapitan Craddock opisał ich ciężkie położenie i stwierdził, że jeśli szybko czegoś nie zrobią, Posleeni wzmocnią się liczebnie na tyle, że będą mogli zaatakować ich wręcz. A to by było… nieprzyjemne. Kapitan poprosił, żeby personel zaopatrzeniowy, głównie medycy i technicy, zrobili wszystko, żeby go wesprzeć. Nasz słynny przywódca zrobił wtedy swoją sławną minę sfinksa, rozejrzał się, podniósł wielki głaz i rzucił go w dół zbocza.

— Słychać było chrzęst, kiedy głaz wbił się w Posleenów — wtrącił Stewart. — Był prawie tak wielki jak on sam. Major wyglądał jak mrówka podnosząca bryłkę ziemi.

— Potem odwrócił się do dowódcy kompanii i powiedział…

— Ten, kto się śmieje ostatni, to zazwyczaj ten, kto najszybciej myśli w biegu — powiedział Mike, popijając piwo.

— Potem — ciągnął Duncan — używając okolicznych głazów, kompania Alfa przez kilka godzin grała w „posleeńskie kręgle". A później znowu dostaliśmy wsparcie artyleryjskie i wszystko od razu po szło z górki — powiedział Mike. — To artyleria uratowała tę wojnę. Ale zauważyłem, że przeżycie takich drobnych niedogodności generalnie jest kwestią tego, kto wymyśli zwycięską taktykę w ostatnim momencie. Zaczynasz realizować jakiś plan i wiesz, że… nic z tego nie będzie, więc się dostosowujesz. Ten, kto najlepiej, najszybciej potrafi się dostosować, zazwyczaj wygrywa.

— A my jesteśmy w tym bardzo szybcy — dodała zduszonym głosem Slight. — „My" to weterani zgromadzeni w tej sali. Dlatego tu jesteśmy.

Stewart podniósł kufel.

— Za tych, co myślą najszybciej. Obyto zawsze byli ludzie!

Загрузка...