— Kiedy tylko pojawi się artyleria, zetrzemy tych Posleenów z powierzchni ziemi.
Mike nawet się nie obejrzał; mulista woda i tak nie pozwoliłaby mu zobaczyć dwóch kucających obok siebie dowódców kompanii. Poza tym całą uwagę skupił na przesuwających się przed jego oczami symbolach.
Wnętrze pancerza GalTechu było wypełnione symbiotycznym żelem przeciwwstrząsowym, chroniącym przed skutkami uderzeń pocisków. W srebrzystej mazi zawieszone były także miliardy nanitów, które karmiły żołnierza i opiekowały się nim. Ponieważ głowa była narażona na obrażenia w takim samym — albo większym — stopniu jak reszta ciała, żel wypełniał cały hełm, pozostawiając tylko niewielkie otwory na oczy, nos i usta. Zewnętrzna warstwa hełmu była nieprzezroczysta, ale to, co widział tkwiący w pancerzu System Inteligencji Protoplazmatycznej, było w pełni wiarygodnym obrazem rzeczywistości. Obraz ten był przekazywany do oczu patrzącego kanałami wizualnymi. Podobnie system audio przekazywał dźwięki wprost do kanalików usznych, powietrze zaś było pompowane do otworu wokół ust.
Ta właśnie kombinacja — według niektórych przekombinowana — uratowała O’Nealowi życie na Diess. Kiedy wszystko wzięło w łeb, bo posleeński krążownik przyszedł najeźdźcom z pomocą, O’Neal wybrał jedyną drogę do zwycięstwa, jaką widział, a mianowicie wykorzystał resztkę energii pancerza, żeby dolecieć do okrętu i zdetonować tam ręcznie pęk min z antymaterią.
Myślał wtedy, że popełnia samobójstwo; wysłał nawet pożegnalny list do żony. Ale właśnie dzięki owemu „przekombinowaniu” pancerza przeżył. Od tamtej pory wielu żołnierzy wychodziło cało z trudnych sytuacji, chociaż żaden z nich z równie niebezpiecznej, dlatego nikt już nie używał określenia „przekombinowany”. Mówiono za to, że pancerz dowódcy jest „obrzydliwie drogi”. To prawda, kosztował niemal tyle samo co mała fregata.
Zbroja pozwalała na dokonywanie kontroli, co było błogosławieństwem i jednocześnie koszmarem. Dowódca mógł kontrolować każde najdrobniejsze posunięcie swojego podwładnego, i to właśnie był koszmar. Ale mógł też układać bardzo szczegółowe plany, a potem monitorować przebieg wydarzeń i interweniować, jeśli coś szło nie tak.
Teraz zaś zbroja umożliwiała majorowi stojącemu na dnie rzeki Genesee omówienie z dowódcami kompanii i sztabem wprowadzonych w ostatniej chwili zmian.
— Mówią, że mamy dodatkowy batalion artylerii — ciągnął O’Neal, update’ując swój schemat ikoną jednostki dział. — To cały czas nie to, co chciałbym mieć w czasie szturmu. Ale myślę, że w ciągu najbliższych pięciu do dziesięciu dni nic więcej nie dostaniemy. A jeśli będziemy tak długo czekać, to przybędzie tylko więcej Posleenów. Mamy więc prawie dwie brygady, ale tylko jedna z nich jest w pełni zwarta i gotowa do działania. Ta brygada zacznie koordynowaną salwą. Przy odrobinie szczęścia zmiecie Posleenów z naszej drogi i będziemy mieli spokój.
— Akurat — mruknęła kapitan Slight, a kilku innych dowódców parsknęło śmiechem. Kapitan dołączyła do kompanii Mike’a przed pierwszym lądowaniem Posleenów jako niedoświadczony porucznik; teraz była szanowana przez swoich żołnierzy, dawniej kompanię O’Neala, i cieszyła się zaufaniem dowódcy batalionu.
— Kiedy ruszymy do przodu, po prawej stronie będziemy mieli kanał — ciągnął Mike. — A więc z tej strony będziemy kryci. Ale lewa flanka będzie odsłonięta jak bebechy patroszonego wieloryba.
— Myślałem, że z tej strony osłoni nas ostrzał zaporowy — powiedział kapitan Holder. Dowódca kompanii Charlie był odpowiedzialny za lewą stronę.
— Tak będzie — powiedział Mike z niewidocznym grymasem. Przeżuł kawałek tytoniu i splunął do kieszonki, którą zawczasu uformował przewidujący wszystko żel. — Ale Duncan określił stan batalionu odpowiedzialnego za ostrzał jako „niepewny”.
— Od kogo tego się dowiedział? — spytała Slight. Ikona koordynatora artylerii tkwiła twardo na wzgórzu zajmowanym poprzednio przez dowódcę batalionu. Rozciągał się stamtąd wspaniały widok na pole bitwy. Co więcej, wspaniały widok na pole bitwy miała również sieć czujników pancerza, a to, co pancerze potrafiły zrobić z takimi informacjami, wciąż wprawiało wszystkich w osłupienie. W tym od czasu do czasu również sztuczną inteligencję, która kierowała pancerzami.
— Rozumiem, że współpracuje z koordynatorem artylerii Dziesięciu Tysięcy — odparł Mike lekkim tonem.
Oficerowie zaśmiali się ponuro.
— Pułkowniku, zapytam po raz ostatni — powiedział kapitan z ponurym uśmiechem. Miał poszarzałą twarz i był wściekły.
— Kapitanie, nic więcej nie da się zrobić — odparł poważnie starszy oficer. — Działa zajmują pozycje najszybciej jak się da. Wiem, że to poniżej standardów, ale to wszystko, do czego jest zdolna ta jednostka. Musi pan zrozumieć, że nie jesteśmy jakąś superformacją…
— Nie, pułkowniku, nie jesteście — odparował kapitan. Dla większości oficerów byłoby to samobójstwo, ale Keren, tak jak każdy inny członek Sześciuset, już wiedział, co to jest samobójstwo. Samobójstwem było kulenie się wokół pomnika Waszyngtona prawie bez amunicji i zupełnie bez nadziei, po to, by raczej usypać wał z ciał zabitych niż cofnąć się o kolejny metr. A jedyna rzecz, której Sześciuset nigdy, ale to nigdy nie tolerowało, to były wymówki. — Jesteście batalionem artylerii sił lądowych Stanów Zjednoczonych. I macie stosownie do tego się zachowywać. Jeżeli pana oddział za trzy minuty nie będzie stał na pozycjach, gotów do otwarcia ognia, poproszę, żeby pana odwołano. A generał Homer wyda taki rozkaz. Wtedy ja obejmę dowodzenie tym batalionem. Jeśli będę musiał zabić każdego członka tego oddziału, żeby dotrzeć do ostatnich dziesięciu rozsądnych, kompetentnych ludzi, zrobię to. Czy wyrażam się jasno?
— Kapitanie, nie obchodzi mnie, kim pan jest — powiedział szorstko pułkownik. — Nie zamierzam tolerować takiego tonu u niższego stopniem oficera.
— Pułkowniku — odparł zimno kapitan. — Zdarzało mi się zastrzelić przełożonych, którzy nie spełniali moich oczekiwań. Mam bardzo głęboko w dupie, co pan sobie myśli, kiedy opieprza pana kapitan; nie mamy już czasu na niekompetencję. Ma pan do wyboru jedną z trzech rzeczy: dowodzić, słuchać albo zginąć. Proszę wybierać.
Pułkownik zamilkł na chwilę, zdając sobie sprawę, że kapitan mówi śmiertelnie poważnie. To bardzo prawdopodobne, że jeśli kapitan Sześciuset poprosi o jego odwołanie, jego prośba zostanie spełniona. Armia schodzi na psy, niech to szlag.
— Kapitanie, nie uda nam się rozstawić przez trzy minuty — powiedział.
— Pułkowniku, słyszał pan kiedyś o hiszpańskiej inkwizycji? — zapytał krótko Keren.
— Tak. — Oficer pobladł. — Jestem… pewien, że uda nam się rozstawić w żądanym przez pana czasie, kapitanie.
— Proszę się postarać — zachrypiał Keren. — Starajcie się tak, jakby Posleeni mieli zaraz pożreć wasze dupska. Bo jeśli utkniecie między nimi a Sześciuset, lepiej będzie dla was wybrać Posleenów. Czy wyrażam się jasno?
— Tak jest — odparł pułkownik i zasalutował, zanim się odwrócił.
Keren odprowadził go spojrzeniem zimnych, martwych oczu, a potem upewniwszy się, że nikt nie patrzy, ukradkiem zwymiotował.
Przepłukał usta łykiem wody z manierki i pokręcił głową. Nie chodzi o to, że nie jest gotów zastrzelić tego aroganckiego, niekompetentnego drania dowodzącego artylerią. Chodzi o to, że to by nic nie dało. Jednostka była dyżurnym wsparciem w Forcie Monmoth od tak dawna, że nie potrafiła już robić niczego innego, jak tylko dzień po dniu strzelać z tych samych pozycji, na ten sam azymut i z tym samym kątem nachylenia luf.
Na ich nieszczęście wyciągnięto ich z wygodnych okopów jako „nadliczbowych” i wysłano do wsparcia szturmu w Rochester. „Nadliczbowi” zawsze okazywali się „nadzwyczaj niekompetentni”. Był to znany problem: kiedy jednostka dostawała wezwanie „potrzebujemy waszych najlepszych ludzi do trudnej operacji”, zupełnie naturalne było, że nie chciała owych najlepszych tracić. Dowódca wysyłał więc tych, których strata była dla niego najmniej dotkliwa.
A każdy dowódca przy zdrowych zmysłach zrobiłby wszystko, żeby pozbyć się tego batalionu artylerii. Keren wolał nie zgadywać, ile razy ostrzelał on własne jednostki.
Pokręcił jeszcze raz głową i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Wciąż jeszcze było sporo przekaźników, i dopóki Posleeni nie zakłócali linii, komórki pozostawały dobrym środkiem łączności. Poza tym nie były monitorowane przez większość formacji, co czasami naprawdę było dużym plusem.
— Cześć, Duncan. Stary, chyba przyszła pora na hiszpańską inkwizycję…
Mike zobaczył, że znacznik jakości nowej baterii artylerii zmienia się z dwójki na czwórkę. Uśmiechnął się.
— Wygląda na to, że Keren właśnie postawił ich do pionu — powiedział, kiedy dokładnie o czasie rozległ się grzmot koordynowanej salwy brygady artylerii.
— Och, jak się cieszę — powiedziała kapitan Slight z lekko histerycznym śmiechem. — Wejdziemy tam, świecąc gołym tyłkiem, sir.
— A taki mamy ładny — powiedział Mike nieobecnym tonem. Przeglądał ikony, które zmieniały się w tę i z powrotem, i wiedział, że Duncan robi to samo. — Mamy do wyboru ogień zaporowy albo ostrzał na wezwanie. Możemy postawić ścianę ognia z moździerzy albo zostawić je na później. Jak sobie życzycie. Chcę przestawić kompanie, puścić Bravo lewą flanką. Waszym zadaniem będzie rozproszyć się wzdłuż lewej flanki i utrzymać tamtą strefę do przybycia Dziesięciu Tysięcy albo innych podobnych oddziałów. Ponieważ będziecie najbardziej rozproszeni, dam wam większość wsparcia ogniowego. Chociaż to i tak niewiele, gdyż taka ilość moździerzy nie postawi zbyt dużej zapory.
— Według rozkazu, sir — powiedziała kapitan. — Będę chciała rozstawić kompanię jeszcze bardziej w kształcie litery L. Ale oni w końcu i tak nas obejdą.
— Będziemy martwić się o to, kiedy przyjdzie pora — odparł Mike. — Kapitanie Holder, czy może pan objąć środek?
— Tak jest, majorze — odpowiedział dowódca. — Rozjedziemy ich jak walec.
— W porządku — powiedział Mike, przestawiając znaczniki trzech kompanii. Wszystkie trzy już w tej chwili miały niedobory ludzi, i przesunięcie Bravo na lewą flankę zmniejszało gęstość ognia, którym pancerze mogłyby zdziesiątkować posleeńskie roje. Jedyną rezerwą pozostawały pancerze wyposażone w ciężką broń, zwane Ponurymi Żniwiarzami. Ponieważ były skonfigurowane do ognia pośredniego, gdyby w linii powstał wyłom, mogłoby go załatać tylko dowództwo batalionu i sztab. Nie była to przyjemna myśl, ale takie rzeczy już się zdarzały. Mike przekonfigurował kompanie, podczas gdy SI pancerzy wytyczyły linie natarcia dla każdego żołnierza z osobna. Były to jednak tylko linie zalecane, i żołnierze wiedzieli, że jeśli coś się zmieni, mają myśleć i działać samodzielnie. Podstawowa zasada ich działania była prosta: „maksimum agresji”. Cytując powiedzenie używane przez ich dowódcę aż nazbyt często, żołnierze nazywali to „tańcem z diabłem”.
— Artyleria jest gotowa do udzielenia wsparcia. Zmiana szyku, szybko.
Dowódcy zajęli się tym, nie ruszając się nawet z miejsca, tak że z brzegu można było zauważyć zaledwie kilka zmarszczek na powierzchni wody. Żołnierze zaakceptowali zmianę zadań bez żadnych uwag; systemy ich pancerzy dostarczyły im dość danych, by mogli zrozumieć powód tych działań, a poza tym wszyscy oni zostali wybrani do służby nie tylko z powodu ich agresywności. Było jasne, że stracą wsparcie zapory ogniowej. Bez niej główne zagrożenie przesuwało się na lewą flankę. A to naturalnie oznaczało, że kompania Bravo zostanie przeniesiona. Chociaż Mike starał się nie obarczać nadmiernie jednej kompanii, wszyscy byli zgodni co do tego, że kiedy robi się naprawdę gorąco, wzywa się Bravo.
Rekonfiguracja wymagała przemieszczenia prawie dwustu pancerzy pod wodą, na głębokości trzech metrów, ale to też nie stanowiło żadnego problemu. SI pokazywało drogę, a żołnierze musieli tylko zastosować się do wskazań, „oblatując” się nawzajem na napędach pancerzy, aż wreszcie zajęli wyznaczone pozycje.
O’Neal nie sprawdził nawet, czy wszystko poszło jak trzeba. Pancerze powstawały w kuźni walki tak długo, aż został sam metal; potrafiły przeprowadzić taki manewr nawet we śnie.
Spojrzał na zegar i skrzywił się. Miał nadzieję ruszyć w ostatniej fazie przygotowania artyleryjskiego, ale zmasowana ściana ognia już zaczynała słabnąć, a oni dopiero zajmowali pozycje. Nie mogli jednak liczyć na nic więcej.
— Ruszamy.
Karen Slight mruknęła coś pod nosem, kiedy zobaczyła, jak w rzeczywistości wygląda brzeg. Dopóki pancerze nie wynurzyły się z wody, wszystko sprowadzało się tylko do słupków danych i ikon. Czujniki nie mogły pokazać porozdzieranego pociskami piekła, w jakie zamieniło się centrum Rochester.
Zmasowany ostrzał pociskami z opóźnionym zapłonem, zbliżeniowymi i kasetowymi skierowano na kwadrat o boku kilometra, wyznaczony od południa kanałem, Castleman Avenue od wschodu, rzeką na zachodzie i Elmwood Avenue na północy. Posleeni przebywający wewnątrz tego obszaru zostali dosłownie zmasakrowani. Co najmniej kilkadziesiąt tysięcy z nich przygotowywało się do przejścia przez rzekę, i większość została natychmiast zabita. Trupy wielkości koni arabskiej krwi leżały w gruzach miasta w trzech czy czterech warstwach.
Ale w zawiesinie gazów, dymu i kurzu poruszały się jeszcze jakieś postacie.
Część Posleenów przeżyła pierwszy ostrzał, i teraz na widok przesuwającej się kurtyny ognia niektórzy z nich uciekali, a inni stali w miejscu i czekali. Jeszcze inni nauczyli się od ludzi szukać osłony. Nie było to łatwe pod ostrzałem pociskami zbliżeniowymi, a na dodatek po trwającej kilka tygodni bitwie pozostało niewiele stojących budynków. Część Posleenów rzuciła się więc do ocalałych piwnic i bunkrów, aby wyjść z nich dopiero po przejściu nawały ognia.
Batalion ruszył na pierwszą ustaloną pozycję i żołnierze jak jeden mąż padli na ziemię. Pancerze uaktywniły hologramy maskujące, więc jedynym świadectwem ich obecności było kilkaset równoczesnych rozbryzgów błota. Wśród ocalałych z ostrzału byli jednak Wszechwładcy, którzy za pomocą sensorów namierzyli zamaskowane pancerze i otworzyli ogień.
Ludzie natychmiast odpowiedzieli tym samym. Zmasowany ostrzał całego batalionu wyszukiwał lepiej uzbrojonych Wszechwładców ze śmiertelną skutecznością, przez to jednak normalsi zorientowali się, że na flance mają wroga, więc odwrócili się w tę stronę i otworzyli dosyć chaotyczny ogień.
Poszedł głównie górą, część jednak trafiała w ziemię, a nawet w żołnierzy batalionu. To w takich właśnie sytuacjach pancerze wspomagane udowadniały swoją przydatność. Większość trafiających w nie pocisków, które normalnie rozprułyby transporter bradley, odbijała się od pancerzy, nie wyrządzając żadnych szkód.
Ale nie wszystkie; Slight warknęła, widząc pierwszego zabitego ze swojej kompanii. Pozycja i nazwisko żołnierza, Garzelliego z trzeciego plutonu, rozbłysły na krótko na jej wyświetlaczu i zgasły, a ona szybko zanotowała miejsce, by móc później odzyskać zwłoki i pancerz.
Spojrzała na wzgórza wznoszące się nad polem bitwy. Zbocze było dość strome i zasłaniało batalion przed ogniem stłoczonych w górze Posleenów. Gdyby ruszyli do ataku, zrobiłoby się gorąco, a najgoręcej byłoby kompanii Bravo.
Tymczasem ogień na płaskim terenie udało się już prawie przydusić i Slight przekazała dalej rozkaz dowódcy, by przejść na następne wyznaczone pozycje.
Wtedy właśnie sytuacja trochę się skomplikowała. Tylko jeden z plutonów Slight, trzeci, miał zachowywać styczność z resztą batalionu, a pozostałe dwa miały zostać przesunięte eszelonem na lewą flankę. Slight zaczekała, aż batalion ruszy do przodu, rozciągając się jak paciorki na sznurku, a potem sama ruszyła. Po kilku krokach potknęła się. Kiedy spojrzała w dół, okazało się, że wpadła na ciało Posleena. Nie dało się stwierdzić, czy był to Wszechwładca, czy normals; całą przednią połowę jego ciała rozerwały pociski uderzeniowe 155 mm. Im dalej szła, tym było gorzej. Musiała pilnować całej kompanii i jednocześnie patrzeć pod nogi; czasami zastanawiała się, jak to, do cholery, udawało się O’Nealowi.
Mike zignorował ikonę wskazującą miękki grunt; stanął na klatce piersiowej jakiegoś kessentaia, po czym odsunął go kopnięciem i poszedł dalej. Jako jedyny posiadał hiperskompresowany schemat ukazujący warunki terenowe. Oryginalny wykres zastąpił widok na niższym ekranie, którego O’Neal zaczął używać po tym, jak kilka razy zapadł się pod lód. Potem połowa ekranu została ściśnięta w poziomie, aż zostało tylko podłużne, trzycentymetrowej szerokości okno, po którym przewijały się komunikaty.
„Widok” bitwy O’Neala był więc tylko jedną wielką masą ikon i wykresów. Z zadowoleniem przebiegł wzrokiem po odczytach. Wszystkie kompanie posuwały się we właściwym szyku, a kapitan Slight spisywała się doskonale, ustawiając swoją Bravo wzdłuż Elmwood Avenue. Prędzej czy później masa Po’oslena’ar ukrytych za szpitalem Strong Memorial, a raczej za tym, co z niego zostało, runie na Bravo jak lawina. Ale dopóki czekają, aż kompania się rozkręci, nie powinno to mieć znaczenia. Tak więc jak na razie wszystko szło gładko.
Kilka mostów system określał jako niepewne; ich ikony otaczały żółte obwódki. Mike nie próbował nawet sprawdzać, dlaczego. SI przetwarzała dane z tysięcy źródeł i w ciągu ostatnich kilku lat Shelly nabrała zadziwiającej wprawy w ocenianiu przydatności jednostek. Jeśli twierdziła, że przejście przez mosty do strefy walki może potrwać dłużej niż przewidywano, prawdopodobnie miała rację. Na następnym ekranie widać było symbole Dziesięciu Tysięcy zajmujących swoje pozycje.
Po jakimś czasie Mike zauważył, że kessentaiowie na wzgórzach zaczynają padać. Najwyraźniej snajperzy Dziesięciu Tysięcy włączyli się do gry, używając zarówno własnej broni, jak i montowanych na trójnogach systemów „teleoperowanych”. Z takiej odległości nie mogli jednak liczyć na przebicie pancerza zasilania tenara, a szkoda, bo snajperski pocisk kalibru .50, trafiający w kryształy mocy niestabilnej matrycy, zazwyczaj zamieniał ją w odpowiednik ćwierćtonowej bomby.
Batalion dotarł do linii Conrail i Mike zarządził krótki postój. Żniwiarze, którzy cały czas reagowali na ogień przeciwnika, wyciągnęli z olbrzymich koszy amunicyjnych dźwiganych na plecach rury zasilające, a regularni żołnierze zaczęli sprawdzać stan amunicji i w razie potrzeby zmieniać pozycje. Standardowy pancerz był wyposażony w setki tysięcy łezek ze zubożonego uranu, ale działka grawitacyjne wystrzeliwały ich prawie pięćset na sekundę. Oznaczało to, że raz na jakiś czas żołnierze musieli martwić się o amunicję, co przed wojną było nie do pomyślenia.
Medycy i saperzy w pękatych zbrojach ruszyli do przodu, dostarczając walczącym amunicji i sprawdzając wszystkie przypadki zerwania łączności. Uszkodzenie komunikacji najczęściej oznaczało, że żołnierz jest w stanie krytycznym albo TNM — Trup na Miejscu, jak to określali w swoim bitewnym slangu medycy.
Czasami, chociaż bardzo rzadko, zdarzało się, że człowiek przeżył rozległe uszkodzenia pancerza. Wtedy zbroja utrzymywała go przy życiu do chwili przybycia ekipy ratunkowej, zasklepiając i odkażając rany, atakując infekcje i zależnie od sytuacji usypiając rannego bądź odcinając zakończenia nerwowe. Nawet tak ciężkie obrażenia jak utrata kończyny były jedynie niedogodnością, o czym O’Neal osobiście się przekonał, gdy wrócił z Diess z zaledwie jednym sprawnym członkiem. Regeneracja i hiberzyna były chyba najbardziej pożytecznymi darami, jakie ludzie dostali od Galaksjan, i żołnierze jednostek pancerzy wspomaganych dobrze o tym wiedzieli; większość weteranów miała za sobą utratę przynajmniej jednej kończyny.
Mike splunął tytoniem do kieszeni żelu. Ikony Posleenów wskazywały, że obcy zaczynają gromadzić się na wzgórzach, a kessentaiowie zsiadają na ziemię. Jeśli będą wystarczająco cwani, by nie stroszyć swoich grzebieni, snajperzy mogą mieć poważne trudności z wyłowieniem ich z tłumu. A nawet gdyby nie mieli, to i tak był to zły znak, świadczący o tym, że gdzieś tam jest Wszechwładca, który wie, co robić, i umie zdobyć posłuch u innych. Nadeszła pora, aby batalion zarobił na swój żołd. Czas zatańczyć.
Duncan żałował, że nie może zapalić w pancerzu marlboro. Robił to już kilka razy, ale zbroja miała potem cholerne problemy z dymem. Przez parę następnych dni żel zachowywał się… co najmniej dziwnie. Duncan nie wiedział, czy był to toksyczny wstrząs po dymie, czy wyściółka po prostu się wściekała, bo wyściółki po jakimś czasie wytwarzały „osobowości”, które wciąż pozostawały tajemnicą. Jakkolwiek było, uznał, że to zły pomysł, i więcej tego nie robił.
Dlatego w tej chwili musiał kierować niemal dywizją artylerii, męcząc się z atakiem nikotynowego głodu.
Popatrzył na te same ikony, co dowódca batalionu, i dzięki umiejętności instynktownego rozumienia zachowań Posleenów uznał, że szykują się do ataku. Wezwał wsparcie ogniowe dwóch batalionów 155, wyznaczonych właśnie do tego celu, ale nie było z nich za wiele pożytku. W końcu przerzucił się na moździerze czekających dywizji i Dziesięciu Tysięcy. Spora część z nich nie działała albo była cholernie niecelna, ale przynajmniej było ich dwa razy więcej niż artylerii. Koordynowanie ich ognia okazało się koszmarnym zajęciem: niektóre nie odpowiadały na elektronicznie wydawane komendy, a inne działały, tyle że… w nieodpowiedni sposób. Kiedy główne siły ludzi zaczęły zbliżać się do pozycji Posleenów, artyleria wreszcie wstrzeliła się w cel i zaczęła odnosić pewne sukcesy.
Duncan spojrzał na pędzące przed jego oczami ikony, żałując, że nie może podrapać się w głowę. Wyglądało na to, że obcy zamierzają zejść w dół bocznymi uliczkami, które otaczały PS 49. Większość z nich miała zapewne skierować się ku alejom West Brighton i Elmwood, aby dotrzeć do zrujnowanego skrzyżowania. Gdyby rzeczywiście obrali tę trasę, weszliby dokładnie na róg formacji batalionu i przebili się przez linie Bravo.
Posleeni poruszali się podobnie jak konie i osiągali porównywalną prędkość. Duncan musiał zadecydować, gdzie obcy mogą się znaleźć za jakieś cztery, może pięć minut. Tyle bowiem trwało wysłanie rozkazu i ustalenie koordynatów ognia, według których miały strzelać relokowane moździerze i artyleria.
Po raz kolejny sprawa okazała się grząska. Na szczęście dzięki swoim umiejętnościom tkwił na tyłach, dobrze opłacany, i nie musiał nadstawiać karku na pierwszej linii.
Obcy zdawali się kierować w stronę Elmwood Avenue. Życząc szczęścia każdemu, kto go słyszał, Duncan skierował ogień na PS 49.
Mike spostrzegł ikonki oznaczające wsparcie artyleryjskie. To dobry znak, że ostrzał obejmuje sporą ilość szturmujących obcych. Jednak jakiejś części napastników udało się przedrzeć mimo rażącej ich od przodu i z boków nawały pocisków. Rozprawienie się z niedobitkami leżało w gestii kapitan Slight. Nadszedł czas, aby ponownie ruszyć do przodu. Ogień zaporowy prawie ustał i nadeszła pora na działania piechoty.
Kapitan Slight wydała rozkaz wymarszu i spojrzała na północ. Zmasowany ostrzał z moździerzy wreszcie trafił w cel, ale gdzieś w okolicy szpitala był Wszechwładca lub Wszechwładcy, którzy okazali się bystrzejsi od innych. Gnali swoje wojsko w stronę ludzi, ale przodem posłali nie zorganizowaną, chaotyczną masę Posleenów, którzy stracili swoich wodzów. Obcy, którzy nie zostali zdominowani tuż po śmierci swych władców, stawali się nieobliczalni i nieposłuszni. W tej sytuacji nie mieli innego wyjścia, jak przeć w stronę kompanii Bravo.
Większość zdziczałych Posleenów uzbrojona była w broń ciężką, jednak porzuciła ją i strzelała jedynie z karabinów 1 mm i strzelb, które nie były w stanie uszkodzić pancerzy. Niestety w tłumie zdarzali się też strzelcy uzbrojeni w broń kalibru 3 mm, która przy odrobinie szczęścia mogła, podobnie jak wyrzutnie rakiet, przebić się przez pancerz. Ukryci w tłumie pobratymców, byli niełatwym celem i przekaźniki miały trudności z wyłowieniem ich spomiędzy morza ciał.
Problem stanowiła też ogromna liczba centauroidów uzbrojonych w miecz monomolekularny. Kilka ciosów klingą wystarczyło, aby pancerz utracił swoją integralność, co równało się śmierci przez stratowanie kopytami obcych. Tego żołnierze obawiali się najbardziej.
Wyprodukowane przez Indowy działka grawitacyjne plunęły trzymilimetrowymi łezkami zubożonego uranu, przyspieszonymi do ułamka prędkości światła. Kiedy naukowcy odkryli, że amunicja topi się po dziesięciu kilometrach lotu przez normalną atmosferę, zaczęto ją okrywać płaszczem z węgla. Nie zapobiegał on jednak słynnemu efektowi „srebrnej błyskawicy”, jaki towarzyszył wyładowaniom plazmowym. Dodatkowym atutem amunicji był fakt, że energia kinetyczna uwalniana przy zderzeniu z celem powodowała niewielkie eksplozje.
Posleeni z pierwszej fali napotkali nawałę huraganowego ognia, która zmieniła się w ciąg miniaturowych eksplozji uranowych. Pierwsze szeregi obcych zostały dosłownie rozdarte na strzępy, a pociski, które ich ominęły, wbiły się w kolejne rzędy Posleenów.
Walkę taką jak ta określano jako powstrzymywanie lawiny miotaczem ognia. Dopóki kompania Bravo strzelała, żaden obcy nie był w stanie zbliżyć się na odległość strzału z własnej broni. W tym samym czasie z niebios spadały kolejne salwy z moździerzy, które rozrywały tych idących z tyłu.
Niestety batalion nie mógł czekać, aż Bravo pozabija wszystkich obcych w okolicy szpitala. Nawet gdyby to było możliwe — a nie było — musieli wykonać postawione im zadanie: przechwycić most i utrzymać go z pomocą Dziesięciu Tysięcy.
Oddział Bravo musiał ruszać do przodu. A kiedy to uczynił, otworzył swoją flankę na wrogi ogień.