Mosovich zaklął pod nosem i dodał po cichu:
— Robię się na to za stary.
— Akurat — rzekł Mueller. — Mów mi jeszcze.
Droga Oakey Mountain przypominała cienką nić rozciągniętą wzdłuż linii kolejowej Rabun/Habersham. Tory biegły wzdłuż wzniesień, wijąc się to w jedną, to w drugą stronę. To na ich zboczach oddział szukał osłony. Szosa, zbiegająca się w niektórych miejscach z linią kolejową, prowadziła przez gęsty las. Po raz pierwszy od dawna przystanęli w miejscu, z którego mogli obejrzeć się za siebie. To, co zobaczyli, przeraziło ich: na drodze aż roiło się od Posleenów.
— Tu trzeba by kilku brygad, żeby wybić to robactwo, Jake — wyszeptał Mueller.
— Dokładnie. Jeśli mamy znaleźć jakąś pomoc, to pewnie dopiero po drodze do Low Gap. Posleeni drażnią się z nami.
— Co ty gadasz, Jake? Posleeni nigdy tak się nie zachowywali — odparł Mueller, w którego oczach widać było taką samą troskę jak u Mosovicha.
— No to ci właśnie zaczęli — odburknął. — Siostro Mary, czy jesteśmy bezpieczni?
— Tak. Na drugim brzegu jeziora Rabun są skrzynki, a ja zostawiłam po drodze kilka własnych. Chronimy korpusowi tyłki.
— Dobrze. Obudźcie kogoś, chcę, żeby pilnował nas człowiek, a nie maszyna. Misja chyba się powiodła, ale będziemy musieli wyrąbać sobie drogę odwrotu.
Oficer przetarł zaspane oczy i założył na głowę słuchawki, które podał mu łącznościowiec.
— Major Ryan, FSO. Co się dzieje?
Bywały takie chwile, kiedy Ryan uważał, iż lepiej przysłużyłby się korpusowi i krajowi, gdyby należał do Dziesięciu Tysięcy; taki przydział gwarantowała mu niewielka naszywka „Sześciuset" umieszczona na prawej piersi munduru. Krótka, ale pamiętna „konsultacja" z szefem sztabu korpusu saperów przekonała go, że podjął dobrą decyzję i że jest wiele takich miejsc, w których lepiej przysłuży się Armii.
Dziesięć Tysięcy bazowało na współpracy technicznej między oddziałami, a starszy inżynier miał jedynie doradzać dowódcom. Sierżant Leon, którego niedawno awansowano na chorążego, doskonale wykonywał to zadanie, choć nie wiedział, że dla jego kariery to ślepa uliczka. Ale lubił swoją pracę i chyba czerpał z niej satysfakcję.
Dla Ryana, który pozostał w korpusie saperów, rozpoczął się okres znaczony ważnymi i odpowiedzialnymi zadaniami. Zaczynał jako asystent inżyniera, jednak każdy rozkaz, jaki otrzymywał, okazywał się wyzwaniem dla jego umiejętności i kolejnym stopniem w karierze. Nawet ostatnie zadanie — przeprojektowanie umocnień Rabun Gap — okazało się ważniejsze niż wykonywane do tej pory misje. Choć zasadniczo był jedynie asystentem głównego inżyniera, w rzeczywistości zawiadywał brygadą saperów i techników dywizji, którzy przebudowywali umocnienia.
Forteca Rabun Gap była tego rodzaju przydziałem, którego nie można było pokpić. Nisko położona przełęcz, przez którą biegła jedna z głównych dróg przecinających Stany Zjednoczone, okazała się ważnym punktem strategicznym. Nie szczędzono środków na jej ufortyfikowanie, jako że pewne było, iż wcześniej lub później Posleeni ją zaatakują. Głównym miejscem obrony miał być Mur, który wzniesiono w jednym z najwęższych punktów doliny, tam, gdzie kiedyś było Mountain City. Przypominał tamę Hoovera, choć zbudowano go na mniejszą skalę, i spinał zbocza gór jak ogromna betonowa klamra. „Długi Mur", jak wkrótce zaczęto nazywać tę konstrukcję, ciągle ulepszano i rozbudowywano, aż wreszcie przyćmił nawet Wielki Mur Chiński jako najbardziej widoczna z kosmosu budowla wzniesiona ludzkimi rękami.
Plan obrony zakładał także, iż przed i za ścianą z betonu zostaną zbudowane umocnienia obejmujące całe Rabun Gap i ciągnące się aż do Clayton. Mur, centralny punkt obrony, miał być wspomagany przez pięć kilometrów kwadratowych okopów i bunkrów.
Wcześniejsze ładowania Posleenów i różne cele wojskowych spowodowały, że większości tych planów wcale nie wprowadzono w życie albo wykonano je tylko częściowo. Wszystkie umocnienia stojące przed Murem zostały zmiecione z powierzchni ziemi przez kolejne fale atakujących obcych. Bunkry i okopy za Murem albo nie zostały wybudowane, albo uległy zniszczeniu w wyniku działań ludzi.
W trakcie inspekcji, w wyniku której zaliczono Rabun Gap do obiektów o niewielkim znaczeniu strategicznym, naczelny dowódca korpusu saperów omal nie dostała zawału serca na widok środków, jakie zaangażowano w ufortyfikowanie przełęczy. Ludzie tracili i odzyskiwali pod Harrisburgiem i Roanoke umocnienia nawet o trzy czy cztery klasy lepsze, kiedy dochodziło do walk ze szczególnie zdeterminowanymi hordami Posleenów.
Z początku rozważała wezwanie Johna Keene’a, cywilnego inżyniera i specjalisty od szczególnie trudnych projektów, którego korpus saperów trzymał w rezerwie. Szybko jednak okazało się, że był on po uszy zakopany w pracach nad odbudową umocnień Roanoke, prowadzonych pod komendą generała Bernarda z niesławnej dwudziestej dziewiątej dywizji piechoty.
To właśnie z jego rozkazu wbrew wszelkim radom artyleria ostrzelała hordę Posleenów ucztujących na gruzach Fredericksburga. Nie stanowiący żadnego zagrożenia obcy, którzy znaleźli się pod obstrzałem, zareagowali tak, jak zachowuje się rój os, którym ktoś wsadził w gniazdo kij.
John Keene był człowiekiem, który stworzył i w ostatniej chwili wprowadził w życie plan obrony Richmond. Zdołał przeforsować swoje propozycje pomimo obiekcji generała Bernarda, choć nie obyło się bez trudności spowodowanych fatalnymi posunięciami nieudolnego wojskowego.
Wojska na północ od Fredericksburga zostały rozbite, a to za sprawą kiepskiego wyszkolenia, błędnych rozkazów polityków i ataku komputerowych hakerów — renegatów. W wyniku tej tragedii jedynymi dostępnymi technikami byli słuchacze drugiego roku kursu Akademii Technicznej, czyli William Ryan i jego koledzy z grupy, Z niewielką pomocą USS Missouri zdołali przedostać się do pomnika Lincolna, gdzie stawili opór siłom przeciwnika i utrzymali pomnik aż do przybycia pancerzy wspomaganych które wykopały ich spod stosu trupów.
To właśnie przypomniało dowódcy korpusu saperów o Williamie Ryanie, teraz już majorze. To idealna osoba, która dopilnuje wykonania rozkazów. Ryan ma same zalety: jest wykształcony, zdolny i ambitny, a co najważniejsze, znajduje się na miejscu. Kilka zamienionych na osobności słów sprawiło, że generał Bernard tym razem nie ingerował już w decyzje sapera. Wzmianka o sądzie potowym, który miałby zająć się jego niepowodzeniami w Wirginii, skutecznie zapewniła jego współpracę.
I tak oto major Ryan rozmawiał teraz z oficerem liniowym.
Jake skrzywił się. Ten bufon, który pełni służbę w czyściutkim biurze z dala od linii frontu, pewnie nie ma pojęcia, z której strony lufy wylatuje kula. I od takiego urzędasa będą zależeć losy jego i jego podkomendnych.
— Majorze, tutaj starszy sierżant sztabowy Jake Mosovich ze zwiadu Floty. Mamy poważny problem.
Ryan odgarnął niesforny kosmyk włosów, który ciągle opadał mu na czoło, i spróbował przypomnieć sobie, skąd, u licha, zna to nazwisko.
— Niech pan mówi, sierżancie. Słucham uważnie.
Jake przesunął zbliżenie noktowizora i westchnął.
— Sir, jesteśmy otoczeni przez Posleenów. Nasze pozycje znajdują się na południowy wschód od jeziora Seed, i obcy się zorientowali, gdzie jesteśmy. Patrolują cały teren i wszystkie drogi. Naszym celem był rekonesans w okolicach Clarksville, ale nie damy rady go dokończyć; jeśli w ogóle wydostaniemy się stąd, będziemy mieli sporo szczęścia. Słyszy mnie pan?
Ryan wzdrygnął się, przypominając sobie wstyd, ale i ulgę, z jaką jego pluton przyjął pozwolenie opuszczenia oblężonego Occoquan. Doskonale wiedział, co w tej chwili czuje Mosovich. A może tylko mu się zdaje? Przecież sierżant nie ma widoków na udany odwrót.
Rzuciwszy okiem na ekran artylerii, zrozumiał, że Mosovich nie ucieszy się z przekazanych mu wieści. Być może wcale nie uwierzy w to, co usłyszy.
— Mosovich? Mam bardzo kiepskie wieści. Walki na północy spowodowały, że przeniesiono tam całą dostępną artylerię. Dwa dodatkowe oddziały diabli wzięli, a oddziały specjalnego wsparcia, które miały do nas dołączyć, skierowano w okolice Chattanooga i Asheville. Połowa mojego korpusu jest gdzieś w polu. Nie mamy żadnych dział oprócz SheVa, ale im brakuje amunicji. Jesteście poza zasięgiem wszystkich dział, oprócz stopięćdziesiątekpiątek, ale połowa z nich została oddelegowana do obrony. Nie mogę niczego zrobić bez zezwolenia dowódcy.
Do uszu Ryana doszło siarczyste przekleństwo i wtedy mu się przypomniało.
— Sierżant Jake Mosovich? Z Richmond?
Przez chwilę w eterze panowała cisza, a potem zwiadowca odpowiedział:
— Tak, a co to ma do rzeczy?
Ryan pogładził wąsy, które zapuścił, uznawszy, że wygląda zbyt młodo jak na kapitana. Większość ludzi uważała, że nie ma jeszcze trzydziestu lat.
— Znam pana Keene’a. Można powiedzieć, że dość dobrze. — Studiował pod jego okiem w Chattanooga, podczas odbudowy tamtej szych umocnień. Keene okazał się doskonałym kompanem, znającym wiele anegdot i opowieści. Jego historyjki kończyły się lepiej od tych opowiadanych przez Ryana. Rzadko miewały zakończenie inne niż „… a potem znowu uciekliśmy" czy „… no i umarł". — Lepiej niż Barwhon.
Uświadomił sobie, że w ten sposób może nakłonić sierżanta do współpracy. Jeśli Mosovich przekona się, że nie ma do czynienia z kanapowym oficerkiem, będą mieli szansę wyciągnąć cało jego oddział.
— Lepiej niż Barwhon, ale nie tak dobrze jak Occoąuan — dodał. — Tam miałem po swojej stronie Missouri. — Wcisnął kilka klawiszy i zaznaczył poszczególne ikony. — Może pan korzystać ze wszystkich środków, jakimi dysponuję. Wyślę gońca do dowódcy korpusu z żądaniem oddelegowania do pana wszelkich dostępnych jednostek szybkiego reagowania. Za chwilę będziecie mieli na każde skinienie niemal dwie pełne brygady artylerii.
Mosovich uśmiechnął się pod nosem, widząc, jak poszczególne kompanie artylerii są oddawane pod jego komendę. Stłumił chichot i powiedział:
— A więc to pan, sir. Chciałbym, żebyśmy mieli Missouri albo któreś z dział kolejowych, ale poradzimy sobie i z tym, co mamy.
Ryan machnął na stojącego najbliżej podoficera i wysłał go do kwatery dowódcy. Budynek znajdował się na szczycie wzgórza pośrodku Rabun i kiedyś był szkołą.
Teraz w internacie mieściły się kwatery żołnierzy, a domek rektora objął w posiadanie dowódca jednostki. Oficer nie lubił, kiedy zakłócało mu się nocny odpoczynek, ale jedno spojrzenie majora wystarczyło, aby sierżant sztabowy w te pędy pomknął z rozkazem. Wiedział, że nie ma po co wracać bez zgody na użycie artylerii.
— Zobaczę, czy da się coś jeszcze zorganizować. Ma pan jakieś własne pomysły?
— Tak, sir — odparł Mosovich. — Można by obudzić majora Stevericha z wywiadu. Ci goście, którzy nas ścigają, nie zachowują się jak zwykli Posleeni. Są dobrze zorganizowani i postępują według jakiegoś planu. Wydaje mi się, że próbują przewidywać nasze posunięcia, a to wcale mi się nie podoba. Działają zbyt logicznie.
— Czy to możliwe, że nas podsłuchują? — spytał Ryan, spoglądając na status szyfrowania. — Łącze jest zabezpieczone, prawda?
— Tak. Używamy systemu laserowego, nie ufamy nawet falom ultrakrótkim. Dlatego nas tutaj skierowano, bo wszystkie sensory po tej stronie góry przestały działać. Co oni z nimi zrobili?
Tulo’stenaloor spoglądał ponad ramieniem Wszechwładcy i próbował opanować zniecierpliwienie. Goloswina ciężko było znaleźć, a wyciągnięcie go z wygodnego leża w Dodan graniczyło z cudem. Z punktu widzenia młodych zapaleńców, którzy stanowili większość Hordy, kessentaiowie pokroju Goloswina nie mieli prawie żadnego autorytetu. Być może kiedyś walczyli i zdobyli trochę bogactw, fabrykę czy dwie, ale teraz przestali już wojować i przekazali pałeczkę lepszym, poza tym mieli dziwne,… upodobania. Choć takiego słowa nie było w języku Posleenów, pasowało ono jak ulał.
Goloswin okazywał żywe zainteresowanie… różnymi urządzeniami. Zdawał się rozumieć działanie urządzeń Alldn’t lepiej niż ich dawno nieżyjący twórcy czy posleeńscy inżynierowie. Potrafił przekonstruować lub „usprawnić", jak mawiali ludzie, tenar, tak by był szybszy i bardziej zwrotny, a jego systemy celownicze były lepiej skoordynowane z działkami. Jego kombinezony sensoryczne obrosły w legendę, i wielu nawet bogatych kessentai czekało latami na swój zamówiony egzemplarz. Każdy z nich kosztował więcej niż w pełni wyekwipowany oolt.
Jednak prawdziwą miłością technika były nowe odkrycia, technologie i urządzenia, które mógł zbudować i z którymi miał okazję eksperymentować, takie jak skrzynki sensoryczne lewitujące w polu statycznym.
— Ci ludzie są tacy pomysłowi — wyszeptał Wszechwładca. — Popatrz. To nie tylko komunikator, czujnik i transmiter, ale wszystko w jednym. W niektórych funkcjach jest prymitywny i wydaje mi się, że pewne części pochodzą z innych urządzeń, ale jest bardzo, bardzo pomysłowy.
— Ponadto jest wyposażony w systemy obronne — dodał Tulo’stenaloor. — Ostami, który próbowaliśmy ruszyć z miejsca, wybuchł.
Strata całego oolt i prowadzącego go kessentaia nie wydawała się warta wspominania.
— Potrzebuję takiego urządzenia do badań — powiedział Goloswin. — Mam chyba oolt’os, którzy będą w stanie bezpiecznie je przetransportować.
— Jak rozwiążemy ten niewielki problem, wszystko pójdzie jak z płatka — powiedział Tulo’stenaloor. — Ludzie korzystają z metod niewykrywalnej komunikacji. Chciałbym usunąć tę przeszkodę, jeśli będzie można.
— Nie ma czegoś takiego jak niewykrywalność — powiedział Goloswin. Musnął pazurami kilka wiszących w przestrzeni przycisków, a następnie otworzył i skonfigurował nowe okno holograficzne. Była to mapa okolicy; Tulo’stenaloor natychmiast pojął, że obszary zaznaczone na jasno to strefy działania ludzkich sensorów.
— Włamałeś się do sieci sensorycznej?
— Tak. To było dziecinnie proste, a nawet banalne zadanie. A oto jego najlepsza część.
Jeden ruch jego dłoni sprawił, że cztery punkty zabłysły na purpurowo.
— Oto wasze cele, idźcie i przynieście mi je. A następnym razem zanim zjecie człowieka, spytajcie go, na czym polegają zastawiane przez nich pułapki.
Mosovich spojrzał na mapę i poczuł dziwny ucisk w żołądku. Nieważne, jak silne wsparcie artylerii otrzymają, i tak są w potrzasku. Tylko trzy miejsca nadawały się do przeprawienia przez rzekę Tallulah. Jak słusznie zauważył Mueller, gdyby mieli wyposażenie płetwonurków, mogliby przepłynąć przez rzekę gdzie tylko by chcieli. Bez niezbędnego sprzętu pozostawało im niewiele możliwości. Każde z miejsc przeprawy było odsłonięte i pokonując je, narażali się na ostrzał nieprzyjaciela. Poza tym przekraczanie rzeki wymagało rozpinania lin, które miałyby zabezpieczyć ich przed porwaniem przez wartki nurt, a to było czasochłonne i w ich obecnej sytuacji nieopłacalne.
Co gorsza, Posleeni działali na ludzką modłę. Zdawali się przewidywać wszystkie ich ruchy i tropić oddział tak, jak się ściga zwierzynę. A to oznaczało, że wszystkie trzy mosty zostaną obsadzone i Posleeni zrobią wszystko, aby dopaść oddział zwiadowców.
Gdyby tylko udało im się przedrzeć na zachód i zgubić pościg… Wtedy byliby w stanie dotrzeć do linii kolejowej w okolicach Tray Mountain. Tamtejsze tereny były dzikie, gęsto zalesione i poprzecinane rzadką siecią dróg, co znacznie zwiększyłoby szanse oddziału na przetrwanie.
Zapowiadał się cholernie długi spacer z żałośnie marnym wsparciem. Artyleria, a w zasadzie jej dostępne szczątki, była w stanie osłaniać ich odwrót. Grunt to nie dać się wykryć po ostrzale wsparcia.
Mosovich zachichotał pod nosem i pomyślał, że sytuacja jest równie kiepska, jak w starciach z ludźmi.
— Powodem, dla którego walki z ludźmi są tak ciężkie, jest to, że oni musieli walczyć ze sobą przez całą historię swojej rasy — mówił cicho Orostan. — Nie dość, że przeżyli bratobójcze wojny, to wyciągnęli z nich naukę. Teraz stosują przeciwko nam cały arsenał sztuczek i wybiegów gromadzonych przez tysiąclecia. My, Posleeni, prowadziliśmy dotąd wojny z wrogami, którzy albo nie znali takich sztuczek, albo wcale nie mieli doświadczenia w walce, oraz z ornaldath. Ci jednak byli bardzo chaotyczni w swoich posunięciach i krótko stawiali opór, dlatego niczego nie można było od nich się nauczyć.
— Walki z ludźmi to tak, jakby codziennie potykać się z ornaldath — wtrącił rozgoryczony Cholosta’an. — Oni… oszukują.
— Tak, masz rację — przytaknął rozbawiony Orostan. — Ale nie można ludzi porównywać z ornaldath. Nie nadużywają swojej najmocniejszej broni. Wywiad Tulo’stenaloora dowiedział się, że niechętnie sięgają po inny oręż niż chemiczny czy fuzyjny bądź oparty na antymaterii. Dlatego porównanie z ornaldath jest nie na miejscu. No chyba że się ich zapędzi w kozi róg, ale wtedy też nie ma pewności, Że użyją najpotężniejszej broni.
— A czy teraz nie zapędziliśmy ich w kozi róg? — spytał Cholosta’an. — Został im tylko fragment jednego kontynentu. Ci na północy nie mają środków do walki, a plemiona w górach są rozproszone. Wszystkich pozostałych pokonaliśmy. Po co więc zbierać Hordę?
— Nie można nie doceniać ludzi. Póki choć jeden z nich jest na wolności, nadal są niebezpieczni. Należy zachować czujność do chwili, aż przeszukamy wszystkie trupy i je pożremy. Wielu z nich odleciało z planety przed naszym lądowaniem, a plemiona, które się rozproszyły, są jeszcze na tyle silne, żeby rzucić nam wyzwanie. Choć zdobyliśmy ich ziemie i zniewoliliśmy ich rasę, flota cały czas się odbudowuje. A ludzie bez ustanku znajdują sposoby, żeby nam przeszkadzać. Każdego dnia wymyślają setki sposobów, żeby uprzykrzyć nam życie.
Zupełnie jak na zawołanie przestworza wypełnił ryk.
— Trafiony, zatopiony — powiedział Mosovich, nasłuchując trzasków eksplozji. Drużyna zeszła w dół zbocza; teraz pozostało im tylko dwieście metrów do drogi Oakey Mountain. Największym problemem było to, że Wszech władcy ukrywali się pomiędzy normalnymi żołnierzami. Ciężko było dostrzec ich latające spodki, ale ilekroć któryś z nich został zauważony, oddział zamierał w bezruchu, czekając, aż przeleci. Jak dotąd, taka taktyka skutkowała.
Teraz zasypywani ogniem artylerii Posleeni powinni ruszyć do przodu, spodziewając się, że oddział będzie chciał przekroczyć most. I tak właśnie się stało. Żołnierze rzucili się przed siebie, i niemal dokładnie w tej samej chwili zaczęły spadać na ich pozycje pociski z dział. Przy odrobinie szczęścia zwiadowcy będą mogli zaraz ruszyć w stronę drogi.
Znajdowali się nieopodal szczytu górującego ponad drogą, która biegła w usianej białymi skałkami dolince. Dawniej musiała tutaj być farma, bowiem ślady zarośniętego chwastami sadu widoczne były nawet z dużej odległości. Otwarty pas terenu miał niewiele ponad pięćdziesiąt metrów długości, wliczając w to samą drogę.
Po drugiej stronie drogi znajdował się ich cel: dość strome zbocze prowadzące do rzeki Soque. Choć bieg przez otwartą przestrzeń będzie bardzo niebezpieczny, była niewielka szansa, że koniopodobni Posleeni będą przedzierać się przez gęste chaszcze. Kiedy oddział pokona już zbocze, znajdzie się na autostradzie 197. Zakładając, że nie ma tam Posleenów, ucieczka powinna pójść gładko. Tereny wokół szosy zarosły, co pozwoli im pozostawać poza zasięgiem wzroku wrogów.
Po przekroczeniu Soąue mieli skręcić ku Batesville. Gdyby i tu nikt ich nie zauważył, artyleria miała ostrzeliwać pościg w okolicach Tallulah. Przy odrobinie szczęścia posleeński dowódca dopiero po jakimś czasie zorientuje się, że zgubił swoje ofiary. A wtedy oni będą już daleko poza zagrożonym obszarem.
Bardzo dużo było w tym planie niewiadomych. Będą potrzebowali sporo szczęścia.
W krótkim czasie Posleeni zniknęli im z oczu. W pierwszych promieniach przedświtu droga była cicha i pusta.
— Czas w drogę — powiedział Mosovich. Przed nimi było strome zbocze, znowu będą musieli zjeżdżać.
— Cóż, przynajmniej dostają inni — powiedział Cholosta’an. Sensory tenara ustawił tak, aby przeczesywały odległe górskie zbocze.
Główna droga Oakey Mountain została zniszczona, a dwie odnogi, które przypominały leśne wycinki, prowadziły donikąd. Druga szosa, Gap Road, która przecinała miasteczko Seed, prowadziła prosto do jeziora o tej samej nazwie.
Z osady nic nie pozostało. Jedynymi śladami jej istnienia były porośnięte chwastami pola i ogrody oraz kratery w miejscach, gdzie stały domki wyposażone w system samozniszczenia „Spalona Ziemia". Tereny te zalała horda Posleenów służących Orostanowi oraz kilka nowo przybyłych oddziałów, odpowiedzialnych za patrolowanie okolicy. Orostan nakazał odbudować drogę i teraz trwały tu pierwsze od czasu inwazji prace. Większość sił zgromadzono w okolicach jeziora Seed; spodziewano się, że ludzie będą próbowali przebić się w tym miejscu. Jednak okazało się, że to oddziały pościgowe były bliżej zdobyczy, i to właśnie one ginęły teraz pod ostrzałem artylerii.
— Racja — przyznał Orostan. — Lardola zachowuje się tak, jakby niczego się nie nauczył. Największe straty ponieśliśmy wśród nowo przybyłych oddziałów, zwłaszcza tych, na których nam nie zależało.
— Cieszę się, że do nich nie należę — powiedział ponurym tonem kessentai.
— I powinieneś dalej tak czynić, w przeciwnym wypadku byłbyś już thresh, podobnie jak inni.
Zabrzęczał komunikator i Orostan dotknął jednej z błyszczących kropek, aby odebrać połączenie.
— Orostanie, mówi Tulo. Ludzie nas oszukali. Wydaje mi się, że będą przebijać się na zachód. Jeszcze raz przekroczą drogę. Patrole, które tam stacjonowały, rozproszyły się w trakcie bombardowania. Spróbujcie odciąć ludziom drogę, jeśli możecie; w przeciwnym razie ścigajcie ich.
Przed oczami Posleenów pojawiła się holograficzna mapa przedstawiająca przypuszczalne pozycje ludzi.
— Rozumiem — odparł oolt’ondai. — Zrobimy, co w naszej mocy.
— Nie muszę ci chyba przypominać o zachowaniu należytej ostrożności, prawda? — dobiegł ich syczący głos dowódcy.
— Nie, panie.
— Poprowadzę mój oolt na północ — powiedział Cholosta’an, obracając tenar.
— Nie tak szybko, młody kessentai — sprzeciwił się Orostan, poruszając grzebieniem. — Mówiłem, że nie chciałbym cię stracić.
Przesunął dłonią po kontrolkach i mruknął z zadowoleniem.
— Oldoman — rzucił do komunikatora. Przez chwilę panowała cisza, a z gardła zirytowanego wodza dobiegał warkot. Wreszcie lampka zapaliła się i usłyszeli chropowaty glos.
— Czego?
— Ludzie starają się przedrzeć przez szosę. Ruszaj na północ i zagrodź im drogę, a my ruszymy za tobą z wszystkimi siłami.
— Natychmiast! Dość bezczynnego siedzenia po ciemku!
— Czy możemy ich stracić?
— Chyba tak. Jego oolt ledwo zipie z głodu. Cierpią nie dlatego, że nie ma kredytów najedzenie, ale dlatego, iż Oldoman uważa, że sami powinni go sobie szukać. Poza tym są kiepsko wyekwipowani i mają żałosne geny. Łatwo ich zastąpić. Nie są warci powietrza, którym oddychają.
— Ale czy rzeczywiście zamierzamy ruszyć za nimi z wszystkimi naszymi siłami?
— Tak, oczywiście. Musimy jednak zachować pełną ostrożność i za bardzo się nie spieszyć. Niech nic niewarci zwiadowcy wezmą ciężar uderzenia na siebie. Po co tracić tysiąc oolt, skoro przy mniejszych stratach można pochwycić tak niewielką grupę wrogów?
— Nie widzę powodu, aby dawać taką pomoc jednemu małemu oddziałowi — powiedział dowódca artylerii.
Każdy, kto zostałby wyrwany z łóżka bladym świtem, miałby zły humor i narzekał. Ale wieść o niezwykłym wydarzeniu obiegła lotem błyskawicy cały sztab i gniew pryncypała skupił się na majorze.
A ten nie miał żadnego wsparcia.
— Tak samo ja nie widzę powodu, aby pana tutaj trzymać, pułkowniku. — Ryan miał już dosyć wiecznych utyskiwań i marudzenia przełożonego. Prowadzenie ostrzału równiny z gderającym idiotą za plecami nie wpływało dobrze na jego nerwy.
— Wystarczy — przerwał mu niskim basem generał Bernard. Był postawnym mężczyzną, na którym mundur nieomal pękał w szwach. Kiedyś uważano go nawet za geniusza militarnego, ale ten osąd nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością. Przed inwazją generał był głównodowodzącym Gwardii Narodowej w Wirginii. Po wcieleniu wszystkich sił do armii Stanów Zjednoczonych zachował zwierzchność nad dwudziestą dziewiątą dywizją piechoty. Jego kariera załamała się nagle po rzezi, którą oficjalnie nazywano bitwą o hrabstwo Spotsylvania. Podczas pierwszych lądowań Posleenów dywizja dzielnie walczyła, a generał wykazywał się czasem przebłyskami geniuszu. Jednak prawdziwe oblicze jego zmysłu wojskowego dało o sobie znać, kiedy wbrew jasnym rozkazom nakazał artylerii dywizji otworzyć ogień do Posleenów, rozpoczynając tym samym bitwę, która zakończyła się masakrą dziewiątego i dziesiątego korpusu piechoty.
Talenty wojskowe generała ustępowały, i to znacznie, jego zmysłowi politycznemu, który uchronił go przed konsekwencjami tego czynu. Kiedy minął pierwszy szok, zaczęło się szukanie winnych, i choć Bernard doskonale nadawał się na kozła ofiarnego, w jakiś sposób zdołał wywinąć się od odpowiedzialności. Kariery wielu generałów raptownie się zakończyły, prezydent zginął, ale Bernard i kilku innych, zarówno tych zasługujących na karę, jak i nie, uniknęło przykrych konsekwencji. W przypadku Bernarda jego sytuacja nawet stale się poprawiała. Generał Simmosin, jego główny oskarżyciel, sam stał się ofiarą rozgrywek politycznych. Fakt, że bitwa rozegrała sie w najbardziej niekorzystnym miejscu i w najgorszym czasie, a stało się tak z winy Bernarda, umknął uwadze wszystkich. Efekt był taki, że generała przywrócono do służby, a później promowano. Wszyscy, którzy choć odrobinę orientowali się w sprawach wojskowych, wiedzieli, że Bernard jest całkowicie niekompetentny i stanowi zagrożenie głównie dla własnych żołnierzy. Stąd przeniesiono go do stosunkowo mało ważnej strefy ochronnej Rabun Gap. Większość decydentów zdawała sobie sprawę, że nie można mu powierzyć obrony Chattanooga, Roanoke czy Harrisburga.
Generał Bernard być może wykazywał się niekompetencją, ale nie był głupi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stąpa po kruchym lodzie. Dlatego nie zaczął z miejsca bronić dowódcy artylerii.
— Jesteśmy tutaj po to, aby zadecydować, ile wsparcia ci chłopcy potrzebują. To ja zezwoliłem na ostrzał.
— Najprawdopodobniej wcale nie potrzebują osłony artyleryjskiej — powiedział pułkownik Jorgensen. — Cała uwaga wroga zwrócona jest na zwiad. Jeśli podażą za nim wzdłuż drogi, co jest mało prawdopodobne, dopiero wtedy będziemy mieli czym się przejmować.
— Wszystko wskazuje na to, że zwiad ma związane ręce — rzekł pułkownik McDonald. Zasadniczo grupa znajdowała się pod jegokomendą. Co ważniejsze, nie miał żadnej innej grupy o podobnym doświadczeniu, i w przypadku jej utraty nie zanosiło się na uzupełnienia. Dysponował co prawda domorosłymi zwiadowcami, ale żaden z nich nie mógł poszczycić się sprzętem i umiejętnościami, które dorównywałyby zwiadowi Floty. Grupy te były standardowo wyposażone, między innymi w radia, a ponieważ Posleeni nauczyli się podsłuchiwać ich, możliwość porozumiewania się drużyn była mocno ograniczona.
Zatem było kilka powodów, nie wyłączając zwykłej ludzkiej serdeczności i żołnierskiej solidarności, dla których pułkownik McDonald nie zamierzał pozwolić tym dwóm palantom zostawić Mosovicha na pewną śmierć.
— Czujniki z tamtej okolicy wskazują na spore poruszenie; nawet jeśli grupa opuści ich zasięg, to i tak będziemy w stanie ostrzelać ścigających ich Posleenów. To tylko amunicja, nie zapominajcie o tym — dodał.
— Może to dla pana pestka, ale to moi ludzie ładują działa, wymieniają lufy i remontują sprzęt. To ja będę się tłumaczył z ubytków amunicji i przeprowadzanych napraw. Sam pan wie, jak wygląda sytuacja. Co będzie, jeśli nagle Posleeni zaatakują Mur? Skąd ja wtedy wytrzasnę amunicję?
— Pułkowniku, ma pan wystarczającą ilość amunicji w składach — odparł Ryan. — Może pan prowadzić stały ogień przez pięć dni, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę oddziały, które straciliśmy z Dziesiątą Armią. Ale niech mi pan wierzy, te umocnienia nie wytrzymają pięciu dni, jeśli Posleeni uderzana nie z całą siłą.
Tymczasem Bernardowi przyszła do głowy niepokojąca myśl. Jeśli artyleria zużyje lufy, to prędzej dostanie nowe, ale ten młodzik może napisać jakiś nieprzyjemny raport o stanie ducha bojowego. — Mamy odpowiednią ilość amunicji — rzekł. — Wystrzel ją, Red, wal, gdzie trzeba, na każde wezwanie.
Dziękuję, sir — powiedział Ryan. — Byłem w takiej sytuacji jak oni i wiem, co muszą czuć. Myślę, że powinien pan skontaktować się z dowództwem Armii i odzyskać jakoś swoją artylerię. Mogę poprzeć pańską prośbę przez korpus saperów. Ci Posleeni nie zachowują się normalnie.
Zgadzam się z tą opinią — wtrącił McDonald. — Obserwowałem ich poruszenia przez sensory i muszę przyznać, że działają w bardziej skoordynowany niż zwykle sposób. Wystarczy popatrzeć na grupę przy jeziorze Seed lub tę, która obsadziła mosty 411 i Low Gap. Zwykle kiedy znajdziemy się w zasięgu strzału, Posleeni ruszają do ataku. Ci zaś siedzą na miejscu i kontrolują przyczółek. Moim zdaniem, czeka nas niezły koszmar.
Generał Bernard siedział w milczeniu, pocierając prawie łysą czaszkę. Sytuacja nie była wesoła. Zażarcie protestował, kiedy odbierano mu artylerię, ale gdyby teraz zażądał jej z powrotem, donosząc o dziwnym zachowaniu Posleenów, a potem nic by się nie stało, byłby to gwóźdź do trumny jego wojskowej kariery. Pamięć o oficerach wojny secesyjnej, którzy gnani własnymi obawami, działali zbyt pochopnie, była nadal żywa.
— Proszę o pełny raport wywiadu, panie pułkowniku — powiedział w końcu. — Chcę mieć dokładne i wiarygodne wyliczenia. Chcę dostać opis ich dziwnych zachowań oraz wnioski, jak to może wpłynąć na ich skuteczność w walce. Wygląda na to, że zagrożenie ze strony Posleenów znacznie wzrosło. Skontaktuję się z dowództwem i przekażę raport DowArKonowi, jeśli będzie taka potrzeba. Muszę mieć coś więcej niż tylko suche stwierdzenie, że Posleeni dziwnie się zachowują.
— Chciałbym mieć tutaj oddział Mike’a — powiedział McDonald. — Nie podoba mi się zostawianie zwiadu samemu sobie.
— Słyszałem już wcześniej o Mosovichu — wtrącił Ryan, odgarniając opadający na czoło kosmyk włosów. — To nie jest typ faceta, który łatwo by się poddał.
— Ja naprawdę jestem już na to za stary — wysapał Mosovich, kiedy przebiegli przez drogę.
— Nie zaczynaj znowu — odpowiedział zdyszany Mueller. Już od dawna dźwigał na własnych plecach barretta razem ze swoim ekwipunkiem. Amunicje, pozostawił jednak Nicholsowi. Zbieganie po zboczu z całym tym obciążeniem było… ciekawym doświadczeniem. — Musisz po prostu odmłodzić się i będziesz chodzić na gwarancji przez cały wiek.
— Tu nie chodzi o lata, złotko, ale o przebieg — odparł Jake. Pole było na szczęście w miarę równe, a teraz prowadził oddział w stronę drzew. — Zaczyna mnie nudzić bieganie od lasu do lasu, zanim ktoś mnie ustrzeli.
— No to zacznij latać spodkiem. Słyszałem, że to całkiem zabawne. — Nichols, choć był zdyszany i spocony, nie poddawał się ponuremu nastrojowi.
Kiedy dobiegli do drzew, na chwilę przystanęli i Mueller wysapał:
— Chyba znowu udało nam się wymknąć grabarzowi spod łopaty.
Zbocze było stosunkowo rzadko porośnięte i pozbawione ściółki. Do połowy jego wysokości, gdzie zaczynały rosnąć rododendrony, nie można było liczyć na osłonę. Nichols odebrał swój karabin i zaczął wspinać się po stoku.
— Dzięki, kolego — powiedział zawstydzony. — Po raz pierwszy w życiu ktoś pomógł mi nieść graty.
Mueller pokiwał w milczeniu głową. On i Nichols byli podobnej budowy — krępi i barczyści, ale snajper był niższy o dobre osiem cali.
— Nie zapoć broni — powiedział i spojrzał przez ramię. — O cholera.
Południowo-wschodnie zbocze schodziło ku niewielkiej wsi, za którą widniała następna przełęcz. Zaczynali już przyzwyczajać się do widoku kolejnych wzniesień i spadków terenu, przez które musieli się przeprawiać.
Zza szczytu wyłonił się oddział Posleenów, prowadzony przez spodek Wszechwładcy. Obcy nie zauważyli jeszcze drużyny, ale widać było, że zdążają w stronę zajmowanego przez nią wzgórza.
Retransmiter laserowy zostawili na poprzednim wzniesieniu, ale nie było czasu, żeby siostra Mary szukała go teraz mikrofonem kierunkowym. Mosovich nacisnął przycisk transmitera oznaczony jako „kontrolka ostrzału".
— Skoncentrować ogień na Juliet Cztery. Powtarzam, Juliet Cztery. Teraz. Teraz. Teraz.
System oparty na ultraszerokim paśmie był trudny do wykrycia, zlokalizowania i zagłuszenia. Przy odrobinie wysiłku Posleeni byliby w stanie tego dokonać, ale tak krótka transmisja była w miarę bezpieczna. Mimo wszystko ryzykowali wykrycie oddziału i jego zniszczenie.
Ale teraz to i tak nie miało większego znaczenia, bowiem oddział nie był w stanie w inny sposób wezwać wsparcia. A gdyby tego nie zrobił, nie zdążyłby nawet spisać ostatniej woli syna pani Mosovich.
Jedyny Wszechwładca grupy znajdował się w odległości około czterystu metrów od nich. Sensory jego spodka były w stanie wykryć obecność ludzi, ale dopóki nie strzelali, nie mogły dokładnie określić ich pozycji. Gdyby oddział Posleenów zwyczajnie maszerował przez wzgórza, zwiadowcy zaszyliby się w krzakach i przeczekali nie zauważeni. Ale ze sposobu, w jaki kolumna się zbliżała, było jasne, iż Posleeni dokładnie wiedzą, kogo i gdzie mają szukać. Przybyli tutaj, aby wybić ich co do nogi.
Pozostawała tylko jedna możliwość: zabić Wszechwładcę i pozbawić gromadę dowództwa. Strzelanie mogło zdradzić ich pozycje, mimo że karabiny wyposażono w tłumiki i pochłaniacze światła, ale trzeba było zaryzykować. Wszechwładca musi zginąć, i to jako pierwszy i od jednego strzału.
Nichols położył się na ziemi i przygotował stojak karabinu. Ledwie żył ze zmęczenia po kilkugodzinnym biegu, ale udało mu się uspokoić łomotanie serca na ten jeden strzał. Tego właśnie uczyli na kursie snajperskim: takiego czerpania powietrza, aby momentalnie uspokoić organizm. Cel był oddalony o kilkaset metrów, co oznaczało, że Nichols nie musi przejmować się biciem serca. Gdyby ofiara znajdowała się dalej, musiałby strzelać w czasie między kolejnymi uderzeniami serca.
Zaczerpnął jeszcze kilka oddechów i przytknął oko do lunety. Zacisnął dłoń na rękojeści, a palec położył na spuście.
Orostan pokręcił głową, kiedy ikona oznaczająca Oldomana zamigotała i zniknęła.
— Ten głupiec nawet nie próbował robić uników.
Większość sił Posleenów kierowała się ku Oakey Mountain, ostatniej zarejestrowanej pozycji oddziału ludzi. Na tyłach pozostawiono tylko kilka oolt, które miały baczyć, aby ludzie nie wymknęli się z zasadzki, ale znaczna część sześciu tysięcy Posleenów maszerowała za Orostanem i wybranymi przez niego kessentaiami. Kolumnę otwierali, rzecz jasna, niezbyt wartościowi wojownicy, na których stratę można było sobie pozwolić.
Nagle szpica stała się celem niespodziewanego ataku z powietrza. Wojownicy zareagowali jak prawdziwi Posleeni i ruszyli do przodu, przebijając się przez kurtynę spadającego z nieba ognia i żelaza. Główna część artylerii, którą oddano pod komendę Mosovicha, nie była w stanie ostrzeliwać rejonów wokół jeziora Rabun. Tylko jedna bateria stopięćdziesiątekpiątek miała te okolice w swoim zasięgu, i jej właśnie przypadło zadanie odciągnięcia uwagi Posleenów od usiłującego się wymknąć oddziału zwiadu. Resztę haubic i armat przygotowano do położenia zasłony ogniowej, która miała chronić trasę ucieczki ludzi. Niektóre baterie naprowadzono na cele rzeczywiste, inne zaś na dodatkowe obiekty.
Po pierwszym wezwaniu o pomoc szybko przygotowano działa, i teraz wystarczyło tylko nacisnąć klawisz spustu, aby pociski spadały fala za falą. Pozostałe armaty, zaprogramowane wcześniej na ostrzał strategicznych punktów obrony Muru, zostały przemieszczone i wprowadzono do ich pamięci nowe koordynaty. System celowniczy w piętnaście sekund wyliczył nowe trajektorie i odpalił pociski.
Czas lotu pocisku wynosił czterdzieści sekund, dlatego nawała ognia spadła na obcych dopiero minutę po wezwaniu wsparcia. Czterdzieści sekund później kolejne baterie przyłączyły się do ostrzału.
Potem sprawy potoczyły się gorzej.
— Ta artyleria nas wykończy — mruknął Cholosta’an. — Jak zwykle. Skierował tenar w bok, z dala od pola obstrzału. Pochylił się i skurczył, pamiętając doskonale, jakie spustoszenie potrafią siać ludzcy snajperzy. To był dobry nawyk, zwłaszcza że nigdy nie można było mieć pewności, czy jakiś nie kręci się w pobliżu. Wielu jego rówieśników, którzy nie wykształcili w sobie tego odruchu, już dawno nie żyło.
— Hmmm — mruknął Orostan. — Być może nalot zabił niektórych z nas, ale dzięki temu zlokalizowaliśmy ludzi. Kryją się na tamtym wzgórzu. Odebrałem pochodzące stamtąd dwie transmisje. Kiedy tylko przekroczymy linię szczytu, będą zupełnie odkryci.
— Doskonale, oolt’ondai — powiedział Cholosta’an — ale my też. Poza tym zauważyłem, że ty sam nie robisz uników.
— I co z tego? — Orostan poruszył z ożywieniem grzebieniem, kiedy ikona oznaczająca kolejnego kessentaia zamigotała i zniknęła. — Jeżeli się nie pospieszymy, wymkną się z okrążenia. Musimy na nich napierać, wtedy nie wezwą artylerii w obawie, że pociski mogą także ich zranić.
— A może spróbujemy odciąć im drogę? — zastanawiał się Cholosta’an. — Jak sądzisz, dokąd zmierzają?
— Uważam, że powinniśmy ich raczej ścigać. To wzgórze nie jest zbyt gęsto porośnięte drzewami, więc kiedy przedrzemy się przez zasłonę ognia artyleryjskiego, będziemy mogli zaszarżować w dół stoku. Ludzie biegną wolniej niż my, więc szybko ich dopadniemy.
— To wygląda na bardzo łatwy plan — powiedział wolno Cholosta’an, przypominając sobie nagle, że Orostan nigdy wcześniej nie walczył z ludźmi. — Zamierzasz posłać przez ogień artylerii tylko szpicę czy także cenniejszych wojowników?
Orostan zamarł na chwilę; pogrążony w myślach.
— To celna uwaga — przyznał, spoglądając na trójwymiarowy obraz okolicy. — Uważam, że nasze główne siły powinny iść tą drogą, którą obrały, bo duża liczba wojowników nie pozwala na przeprawę przez las. My dwaj skręcimy na wschód, aby uniknąć ognia artylerii. — Przez chwilę wodził palcem po mapie, zastanawiając się. — Na wschód stąd znajdują się doskonałe pozycje na szczycie pasma wzgórz. To w dalszym ciągu daleko od ludzi, ale będziemy mieli widok na całą okolicę i jednocześnie unikniemy ostrzału.
Zamilkł, obserwując, jak kolejny oolt przedziera się przez nawałę ognia. Prowadzący go kessentai przeżył, ale czytniki pokazywały, że połowa jego oddziału zginęła.
— Chyba trzeba wysłać naokoło większą część wojska.
— Sierżancie, tu major Ryan.
Mosovich nie odpowiedział, zdając sobie sprawę, że transmisja ultraszerokim pasmem może być z łatwością wykryta. Wystarczy, że wysłucha tego, co major ma do powiedzenia.
— Opuszczacie strefę czujników, więc nie będziemy wiedzieć, gdzie jesteście. Z naszych odczytów wynika, że waszym tropem podąża pięć tysięcy obcych. Ale nie bójcie się, będziemy was osłaniać, ostrzeliwując wzgórza. Powodzenia.
Mosovich popatrzył na ciemną linię wzniesień; spadający na nie grad pocisków rozkwitł płomieniami eksplozji. Dym przesłonił widok, ale Jake siedział i spoglądał jak oniemiały na piękny obraz zniszczenia. Na jego oczach szyk Posleenów rozpierzchł się, zdmuchnięty siłą wybuchów.
Zza kurtyny płomieni wyłonił się kolejny Wszechwładca, a za nim jeszcze jeden. Czas uciekać, pomyślał Mosovich.
Nichols ponownie wymierzył i nacisnął spust. Kopnięcie karabinu odrzuciło jego krępe ciało o dobre dziesięć centymetrów w tył. Żołnierz załadował kolejny magazynek i zaczął szukać następnego celu. Już dawno temu stwierdzono, że ostrzał artyleryjski w jakiś sposób zakłóca systemy czujników Wszechwładców, dlatego Nichols nie musiał strzelać z taką precyzją, jak za pierwszym razem. Każdy wystrzelony pocisk zwiększał szanse bezpiecznej ucieczki. Mosovich zaklął cicho pod nosem, wybierając kolejny cel. Pozycje, jakie zajął oddział, nie były tak dobre, jakby sobie tego życzył. Pomimo ognia artyleryjskiego niektórzy Posleeni przedostali się do podnóża wzniesienia i zaczęli ostrzeliwać zwiadowców. Ich ogień był co prawda niecelny, ale po wschodzie słońca sytuacja miała się zmienić.
Póki co Mosovich widział atakujących wyraźnie jak w dzień. Kombinezon Land Warrior spisywał się doskonale, pomagając mu w kierowaniu ogniem, przesyłaniu komend i wyznaczaniu celów sobie oraz podwładnym. Wojna zawsze opiera się na trzech czynnikach: mobilności, celnym strzelaniu i sprawnej łączności. W przypadku niewielkich oddziałów zachowanie między nimi równowagi ma szczególnie duże znaczenie.
Kombinezony nie były, niestety, idealne. Prace, jakie nad nimi prowadzono, zostały wstrzymane przez wybuch wojny, a podzespoły pochodzenia galaktycznego nie usprawniły zbytnio systemów. Głównym problemem nadal była ocena odległości za pomocą noktowizora, bez pomocy pozaziemskich mikrosensorów.
Nie ma co narzekać, pomyślał Jake, mierząc do kolejnego Posleena. Poczekał, aż celownik obejmie sylwetkę wroga, a potem nacisnął spust. Broń miała wbudowany cały zestaw czujników, które określały trajektorię lotu pocisków oraz ich skuteczność. W przypadku „pudła" to na nich spoczywał ciężar określenia, z czyjej winy nie doszło do trafienia, i przeprowadzenia należnych modyfikacji. Jeżeli wina leżała po stronie warunków (temperatury lufy czy wiatru), system korygował trajektorię kolejnego strzału. Jeżeli błąd popełnił strzelec, broń informowała go o tym błyskiem wyświetlacza. W rym przypadku komputer ocenił, że błąd może wynosić trzy centymetry na każde czterysta metrów, co mieściło sie w dopuszczalnych granicach, dlatego Jake nie dokonał żadnych modyfikacji strzału.
Mosovich doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale nie przejmował się tym zbytnio. System okazał się w miarę niezawodny i udowodnił swoją skuteczność, dlatego żołnierze polegali na nim bardziej niż na własnym doświadczeniu. Czasem komputerowi zdarzało się „zmarnować" strzał, ale i tak skuteczność ognia prowadzonego z jego pomocą była niesamowita. Zwłaszcza w takim półmroku, jaki teraz panował.
System odnotował też pewną niepokojącą rzecz: przez nawałę ognia przedostało się wielu Posleenów, a od strony jeziora Seed nadciągało ich jeszcze więcej. Obcy zbili się na zboczu w gromadę i czekali na sygnał, a po prawej stronie przemykała kolejna grupa. Widząc to, Mosovich skierował na nią część ognia artylerii.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niewesoła.
Musimy stąd znikać! — krzyknął. — Nichols, chcę, żebyś nas osłaniał, aż dotrzemy do kolejnego zbocza. Potem my zajmiemy się Wszechwładcami, a ty dasz nogę. Wezwę stamtąd artylerię, żeby rozprawiła się z tą grupą na dole. Zrozumiano?
— Jasne, szefie! — W każdym innym oddziale żołnierz osłaniający odwrót uznałby, że wybrano go na ofiarę. Jednak Nichols miał pewność, że Mosovich powiedziałby prosto z mostu: „Nichols, my wiejemy, a ty chwalebnie giniesz".
— Mueller, siostro, ruszamy! — krzyknął, zrywając się na nogi i biegnąc w dół zbocza. — Czas na ślizg!