Major John Mansfield skulił się, korzystając z cienia, jaki rzucał dach ciągnika. Słyszał chrzęst żwiru pod stopami swojej ofiary. Tym razem się nie wyniknie, nie ucieknie. Tropił ją od czterech dni, i oto nadchodził moment wyrównania rachunków. Skulił się i podciągnął nogi, szykując się do skoku. Zacisnął dłonie na piórze i stercie papierów. Bycie adiutantem sztabowym Dziesięciu Tysięcy to nie jest zajęcie dla słabeuszy.
Praca oficera kadrowego jedenastu tysięcy ośmiuset czterdziestu trzech żołnierzy, z których każdy jest groźny jak bengalski tygrys, nie jest zabawna. Ale najgorsze ze wszystkiego było zapędzenie pułkownika do papierkowej roboty.
Dla Mansfielda współpraca z Cutpricem była niczym wieczne podchody. Pułkownik celował w piętrzeniu trudności na linii on — jego adiutant, a Mansfield je pokonywał, zmuszając przełożonego do wykonywania przypisanych mu obowiązków. Kiedy Cutprice miał już w ręce pióro i papiery przed nosem, skrupulatnie wywiązywał się ze swoich zadań.
Pułkownik Cutprice zawsze chadzał tymi samymi ścieżkami, a Mansfield skrupulatnie to wykorzystywał. Na jego pryczy leżała teraz kukła, a on sam czaił się w mroku. Nikt nie widział, jak przemykał przez plac, więc nikt nie mógł ostrzec dowódcy, którego upijała w kantynie pewna żołnierz, aby zdobyć podpis pułkownika na rozkazie jej przeniesienia. Rozkaz był już podpisany przez jej dowódcę kompanii, starszego sierżanta sztabowego i adiutanta.
Mansfield skulił się jeszcze bardziej, przytulając się do znaku informującego, że w pojeździe mieści się kwatera główna dowódcy Dziesięciu Tysięcy. Spojrzał na tarczę zegarka. Dokładnie o tej godzinie pułkownik powinien wracać do siebie. Nagle za jego plecami rozległ się głos.
— To na mnie tak pan się czai, Mansfield?
Mansfield poderwał się na równe nogi i obejrzał za siebie. W świetle zauważył, że stojąca tam postać jest niższa od pułkownika. Mężczyzna miał też insygnia niższego stopnia.
— Sierżancie Wacleva, jestem zaskoczony, że za moimi plecami pomaga pan temu młodocianemu unikać obowiązków.
— Niech pan nie bierze tego do siebie — odparł śmiertelnie poważnie sierżant. — To odwieczna dychotomia wojownika i liczykrupy.
— Od kiedy to używa pan takich słów jak „dychotomia"? — zaśmiał się adiutant.
— Odkąd pułkownik przez połowę nocy chla z Brockendorf — odparł ponuro Wacleva, wyciągając paczkę Pall Maili.
— A czy pan wie, że ona przed poborem skończyła filozofię? — odezwał się nagle Cutprice.
— Tak, sir. — Zaskoczony Mansfield odwrócił się do przełożonego. — Dlatego właśnie ona jak mało kto potrafi zrozumieć, co kluje się w głowie Posleena. Potrzeba pańskiego podpisu, żeby awansować ją na starszego plutonowego.
— Wiem, wiem. Czy z jakiegoś innego powodu marzłbym na dachu własnej kwatery? — Wziął pióro z ręki asystenta. — Który to papierek?
— O nie, nie, pułkowniku. Nie wywinie się pan tak łatwo. Mam tutaj jeszcze coś dziwnego… Być może będziemy musieli wysłać oddział do Północnej Karoliny w sprawie jednego z naszych oficerów.
— A kto jest w Północnej Karolinie? — spytał Cutprice, zeskakując na dół. Coś strzyknęło mu w kolanie i pułkownik skrzywił się. — Jak to dobrze być młodym i sprawnym człowiekiem…
— No to ma pan szczęście, pułkowniku — rzekł major. — Ja ostatni raz skakałem z dachu, nie ryzykując nagłą śmiercią, w siedemdziesiątym trzecim.
— Z całym szacunkiem, panowie, ale jesteście mięczakami. Ja w siedemdziesiątym trzecim już byłem stary, ale trzymałem fason na randkach z waszymi matkami — roześmiał się Wacleva.
— Cutprice uśmiechnął się i sięgnął po papiery.
— Da mi pan 3420, a obiecuję, że zrobię wszystko jak należy.
Mansfield i starszy sierżant ruszyli za pułkownikiem do jego kwatery. Adiutant wyciągnął ze stosu jedną kartkę i powiedział:
— Skoro jesteśmy przy 3420, to jeden kompletny egzemplarz, gotowy do podpisania.
— Hmmm. — Pułkownik zaczął przeglądać dokument. Kilkakrotnie Mansfield podsunął mu do podpisania papiery dotyczące rezygnacji z funkcji głównodowodzącego i mianowania na to stanowiska adiutanta. Od tej pory Cutprice czytał wszystko, a szczególnie to, co napisano małym drukiem.
— Dobra, wygląda na koszerne — powiedział i przystawił parafkę.
— A teraz to… — Adiutant wyciągnął kolejne dokumenty. — List od Annie Elgars i drugi od jej psychiatry.
— Elgars… Nic mi to nie mówi, może mam sklerozę? — Cutprice wziął do ręki wydruk e-maila.
— Nie jest w naszym oddziale — wyjaśnił Mansfield — ale walczyła u naszego boku. Ona jest tym snajperem, przez którego pomnik ma zupełnie nowy czubek z aluminium.
— Poczekaj moment… Rude włosy, złamała rękę. Co się z nią dzieje i dlaczego jest kapitanem?
— Wszyscy, którzy tam byli, otrzymali awans — wyjaśnił Mansfield. — Chyba że go odrzucili — dodał z chrząknięciem.
— Ja swojego wcale nie odrzuciłem, jedynie zawiesiłem, aby móc działać zgodnie z moim faktycznym stopniem — powiedział sierżant. — Dzięki temu dostanę emeryturę majora. I nikt nie wpieprzy mnie w adiutanturę.
— Elgars zapadła w śpiączkę, dlatego nie mogła odrzucić awansu na porucznika. Ponieważ ze względu na odniesione ciężkie obrażenia przebywała w szpitalu, została awansowana kolejny raz, tym ra2em na kapitana.
— To najgłupsza rzecz, o jakiej w życiu słyszałem. — Sierżant nalał sobie drinka i usiadł przy stole. — Odwołuję to. Słyszałem bardziej idiotyczne historie, ale ta należy do czołówki.
Cutprice szybko przejrzał oba listy. Choć nie ukończył szkoły wyższej, a do stopnia pułkownika doszedł własnymi siłami, czytanie nie sprawiało mu trudności. Pismo sygnowane przez psychiatrą było zwykłym urzędowym bełkotem. Pacjent odmawiał poddania się terapii i dziwnie się zachowywał — Konował próbował ubrać to w słowa, których jego zdaniem pułkownik nie zna. Ale pomylił się, Cutprice bowiem miał wcześniej do czynienia z lekarzami, zwłaszcza kiedy wystawiali o nim opinie. List od pani kapitan utrzymany był w zupełnie innym tonie. Był prosto napisany i pełen błędów, co nikogo nie mogło dziwić, za to jasno wykładał, czego chce: spotkania z innym lekarzem, ten bowiem już dawno uznał ją za wariatkę.
— Czy ona twierdzi, że pamięta siebie w dwóch osobach? — Na to wygląda, sir — odparł Mansfield.
— Nic dziwnego, że jej lekarz ma ją za wariatkę — powiedział pułkownik. — Ona uważa, że to Kraby tak ją urządziły.
— Jej leczenie było prowadzone… eksperymentalnymi metodami. Zresztą ona nie chce go przerywać, pragnie tylko, żeby zajął się nią lekarz, który nie zakłada z góry, że zwariowała.
— Aha, pod warunkiem, że jej uwierzymy — mruknął niezbyt przekonany Cutprice.
— Mamy kilku ludzi, którym brakuje paru klepek pod sufitem — przypomniał Wacleva. — Weźmy na przykład takiego Solona. Człowiek, który przez cały czas nosi przy sobie grzebień Wszechwładcy, nie może być całkiem normalny.
— Doskonale rozumiem, ale… — Cutprice zasępił się. Kapitan była wyborowym strzelcem i z pewnością byłaby cennym nabytkiem dla oddziału. — Ona pisze, że zna Kerena, a jej list został przesiany przez plutonowego Sundaya. Dla mnie te rekomendacje są wystarczające. Mówią mi o niej więcej niż jakikolwiek psychiatra.
— No i właśnie dlatego tutaj jestem — powiedział Mansfield. — Keren nie wiedział, że ona wybudziła się ze śpiączki i kiedy o tym usłyszał, kompletnie mu odbiło. Powiedział, że musi się z nią zobaczyć. Natychmiast. Udało mi się wyciągnąć z niego kilka faktów. Twierdzi, że dziewczyna jest najlepszym snajperem na ziemi, urodzonym przywódcą i miewa ciekawe, acz szalone pomysły.
— Nie mogę pozwolić sobie na wysłanie go do Karoliny Północnej, żeby się z nią spotkał. — Cutprice wziął butelkę burbona i nalał sobie do szklanki. — Sam z nim porozmawiam i wszystko mu wyjaśnię. Coś jeszcze?
— Nichols. Nie jest co prawda oficerem, ale porównałem jego zeznania z innymi z Dziesięciu Kawałków i wszystkie się zgadzają. Oboje przeszli kurs snajperski w trzydziestej trzeciej dywizji, jeszcze przed lądowaniem we Fredericksburgu. Byli w tej samej grupie. On został przeniesiony do LRRP i stacjonuje w Georgii albo w Północnej Karolinie. Jeżeli wydamy mu odpowiednie rozkazy, może wpaść do Elgars i zobaczyć, co u niej słychać. Tyle tylko, że potrzebujemy na to papierka. Do Podmieścia nie wpuszczają ot tak sobie każdego.
— Nichols? — spytał zdziwiony Wacleva. — Bez obrazy, ale to zwykły trep. Nie mam nic do niego, ale on nie jest od myślenia.
— Cóż, znam jego dowódcę — tłumaczył Mansfield. — Jake Mosovich nie jest trepem, a jeśli ładnie go poproszę, wyświadczy nam przysługę.
— Ja też go znam — powiedział ze śmiechem Cutprice. — Zagroź mu, że jeżeli nam nie pomoże, to pokażę komu trzeba zdjęcia z pewnej konwencji sił specjalnych, których nie chciałby oglądać. Albo że prześlę nagranie z pewnej windy w trakcie zjazdu AUSA. Wyślijcie Nicholsa i Jake’a. Niech snajper po prostu z nią pogada, a Mosovich ją poobserwuje. I niech przyśle nam później raport. Niech skumają się z Kerenem, i jeżeli okaże się, że dziewczyna jest przy zdrowych zmysłach, niech wyrzucą psychiatrę za okno. Jeśli okaże się, że Elgars odbiło w stopniu uniemożliwiającym dalszą służbę, chcę, żeby usunęli ją z zapisków. Zawsze będzie należała do Sześciuset, ale nie życzę sobie, żeby mi paskudziła papiery Dziesięciu Tysięcy. Jasne?
— Jak słońce — odparł ze złośliwym uśmieszkiem Mansfield. — Jestem pewien, że Mosovich z radością zrobi coś, co nie jest rutynowym klepaniem w klawiaturę.
Mosovich przełknął ostatni kęs mięsa i popił go wodą z manierki. W chwili, gdy zakręcał korek, do jego uszu dobiegł odgłos cichego wybuchu, a górski grzbiet spowiła chmura dymu.
Urządzenie, które zostawił po drodze, było niewielką przenośną miną. Zwykle wpychano je w pociski artyleryjskie, które po eksplozji rozrzucały miny na dużych obszarach, stwarzając wrogom spore problemy.
Posleeni rozwiązywali je zwykle w ten sposób, że przepędzali przez zagrożony teren stada szeregowców. Z ich punktu widzenia była to metoda mająca same plusy: oczyszczali pole minowe, zdobywali sporą ilość darmowej broni i mieli zapasy mięsa, którym mogli wykarmić całą kolonią.
Z tych powodów ludzie przestali używać Barbie. Choć „każdy zabity Posleen to krok do zwycięstwa", taka taktyka stawała się nieopłacalna.
Podkładanie pojedynczych przenośnych min było już inną sprawą. Dawniej Mosovich podłożyłby minę claymore, ale jej przygotowanie zajęłoby zbyt dużo czasu, choć zapewne byłaby bardziej efektywna. Mógłby też zostawić niewielką minę obszarową, która wybuchała po jej nadepnięciu, ale była ona łatwa do wykrycia, a on nie miał czasu jej zamaskować. Poza tym eksplozja nie byłaby na tyle silna, aby zabić Posleena, co najwyżej mogła go ciężko poranić.
Przenośna mina, którą pozostawił, była doskonałym wynalazkiem. Wyrzucała z siebie linki zakończone haczykami, które wczepiały się w grunt, zakotwiczając ją w jednym miejscu. Jeżeli któraś z linek została naruszona albo przecięta, ładunek wybuchał.
Podskakiwał wtedy metr w górę i wyrzucał z siebie kule. Tak stało się i teraz, kiedy pierwszy oolt ścigających go Posleenów dotarł do grzbietu góry. „Skacząca Betty" pourywała im głowy i rozrzuciła je po ścieżce. Nieźle jak na początek.
— Ryan, niech mnie pan uważnie słucha — powiedział Mosovich do swojego przekaźnika.
Ryan pochylił się nad komunikatorem, słuchając relacji Mosovicha. Posleeni wkraczali na grzbiet góry, na której sierżant się zaczaił.
— Będziesz w stanie wymknąć się stamtąd? — spytał major.
— O mnie się nie martw, dam sobie radę — odpowiedział zwiadowca. — Potrzebuję tylko wsparcia ogniowego.
— Jest już w drodze — powiedział Ryan, wydając bateriom rozkaz strzelania. — Za dwadzieścia siedem sekund rozpętamy tam piekło. Tak mi się wydawało, że zaczaisz się na tej górze.
— Dobra — odparł Mosovich, biorąc na cel pierwszego Posleena i strzelając. — Dopóki nie skończymy tej zabawy, strzelaj na sygnał mojego przekaźnika. Bombarduj przesmyk i nie ścigaj uciekających. I przekaż dalej mój raport: Posleeni drążą ziemię pod Clarkesville, ale nie będzie tam fabryki, tylko wylęgarnia albo koszary. Dlatego tak zaciekle niszczą wszelkie formy zwiadu elektronicznego.
— Nic dziwnego — odparł Ryan. — Mam na myśli to, że z grubsza znamy ich liczebność, a oni nie mogą jej przed nami ukryć.
— Powinienem powiedzieć inaczej. To koszary i garaże dla jakichś dziwnych pojazdów — dodał Mosovich. Zdawał sobie sprawę, że strzał z karabinu snajperskiego zdradza jego pozycję, ale Wszechwładcy kryli się jeszcze w lesie. Kula plazmy trafiła w sosnę, która momentalnie stanęła w płomieniach.
— Garaże? — spytał zaskoczony Ryan.
— Tak, sir. Dla jakichś latających czołgów. Bez odbioru.
— A kenal flak, senra fuscirto uut! — krzyczał Orostan. — Pożrę tego człowieka!
— Być może — odparł Cholosta’an, dotrzymując kroku siłom swego zwierzchnika. — Pod warunkiem, że nie ściągnie na nas ognia tej przeklętej artylerii.
Dwóch kessentaiów pierwszych oolt tylko przypadkiem znalazło się poza strefą rażenia pierwszych pocisków, które spadły z nieba. Zza ich pleców dobiegały odgłosy łamania drzew, detonacje i ryki umierających cosslainów. Resztki oolt Cholosta’ana zginęły w jednych chwili, ale on nie zamierzał przejmować się tym.
Normals idący przed młodym kessentaiem chrząknął nerwowo, złapał się za bok i z wrzaskiem runął w dół zbocza.
— Artyleria maskuje fuscirto ogień — warknął Orostan, celując z karabinu plazmowego w szczyt góry. Wcześniej widział tam przez chwilę snajpera, ale te przeklęte drzewa uniemożliwiły mu strzał. Grzebień po lewej stronie miał tak przypalony, że najprawdopodobniej trzeba będzie go odciąć.
Orostan strzelił, mierząc tam, gdzie powinien znajdować się snajper. Reszta cosslainów zrobiła to samo, co ich przywódca.
— Oolt’ondai, może lepiej się schowaj?
Orostan nie zareagował na te słowa, tylko wydał z siebie ryk wściekłości.
— Niech demony przestworzy porwą twoją duszę! Pokaż się, ty tchórzliwy bydlaku! Wyjdź, pokaż się i walcz jak wojownik! — krzyknął ile sił w płucach i wycofał się głębiej w las, raz po raz strzelając w kierunku dymiącego szczytu.
— Drań bez krzty odwagi! — warknął na koniec.
Jake odgarnął liście i jeszcze raz wystrzelił. Jak do tej pory sprzyjało mu szczęście i Wszechwładca był pewien, że jego kryjówka mieści się pięćdziesiąt metrów wyżej. Niestety jedyny strzał, jaki Mosovich ku niemu oddał, chybił celu. Z tej odległości trudno było odróżnić zwykłego Posleena od dowódcy, chyba że chwalili się swymi grzebieniami, ci jednak kryli się za plecami szeregowców. Wszechwładcy byli masywniejsi od zwykłych Posleenów i dysponowali lepszą bronią, ale Jake nie miał czasu rozglądać się i wypatrywać dobrego uzbrojenia. Oddziały, które szturmowały wzgórze, miały głównie ciężkie karabiny, broń plazmową i kilka wyrzutni granatów. Mosovich zauważył, że jeden z centaurów szczególnie upodobał sobie strzelanie plazmą, a reszta chętnie go naśladowała.
Na szczęście dla niego wszyscy Posleeni źle celowali, choć rozchodzące się fale cieplne i drżenie skał nie było zbyt przyjemne. W ciągu kilku sekund szczyt góry został ogołocony z całej roślinności i podpalony. Drzewa, krzewy i trawa znikły bez śladu, pozostały jedynie żarzące się skały. Gdyby Posleeni potrafili wycelować we właściwe miejsce, do byłej pani Mosovich właśnie szedłby telegram z kondolencjami i czek z zapomogą dla wdowy.
Jake’a najbardziej zastanawiało, co była żona zrobiłaby z pieniędzmi. I czy na nie zasługiwała.
— Chyba muszę spisać porządny testament — mruknął, celując do kolejnego Posleena.
Cholosta’an położył dłoń na ramieniu Orostana.
— Niech oolt idzie pierwszy, panie.
— Chcę osobiście wyrwać serce tego thresh! — ryknął wódz. — Muszę tego dopilnować.
Idący tuż przed nimi cosslain zrobił jedyny w swoim życiu fałszywy krok… Nadepnął na minę i eksplozja posłała go w przepaść.
— Masz rację, oolt’ondai, ale nie uczynisz tego, będąc martwym!
Oolt’ondai uniósł w górę grzebień; jego widok przyciągnął jeszcze większą liczbę cosslainów. Ogromny ich strumień przedostawał się przez zaporę ognia artyleryjskiego. To niemożliwe, aby ten człowiek ponownie nam zbiegł, pomyślał. Ściana za jego plecami jest zbyt stroma, nawet dla tej górskiej małpy.
Przebyli już większą część drogi, a człowiek chyba jeszcze ich nie widział. To dobrze. Ale kiedy Orostan odwrócił się, natychmiast zmienił zdanie. Człowiek nadal strzelał, czego dowodem był cosslain, który runął w przepaść, pociągając za sobą_pechowego towarzysza. Cholosta’an miał rację, że aby się zemścić, Orostan musi przeżyć.
— Masz rację, młodzieńcze — powiedział, uśmiechając się przebiegle. — Pozwolimy kilku oolt pójść przodem, co?
— Tak, oolt’ondai — odpowiedział Cholosta’an. Rozpoznawał po zapachu niektórych cosslainów jako „swoich". Tak niewielu ich pozostało. — Można ich poświęcić.
— Nie do końca — odparł Orostan. — Ilu kessentaiów na twoim miejscu miałoby tyle oleju w głowie, aby nie rzucić się do przodu w bezsensownej szarży? Ilu z nich powstrzymałoby mnie w chwili szału? Ilu by najpierw pomyślało, a dopiero potem działało?
— Bardzo niewielu — zgodził się kessentai. — Ale chciałbym, aby z mojego oolt przeżyło więcej cosslainów.
— Tym zajmiemy się później — odparł Orostan. — Na razie musimy kogoś zabić!
Mosovich nacisnął spust i zerwał się na równe nogi. Uważnie liczył detonacje na stoku, aby upewnić się, że przed chwilą wybuchła ostatnia mina. Jeśli nie zabiła Posleena, który na nią nadepnąl, to na pewno strąciła go ze zbocza. Obcy zbliżali się do miejsca gęsto porośniętego rododendronami, skąd mogli ostrzeliwać grotę i jej „tylne wyjście". Mosovich wycofał się, pozostawiając za sobą skarpetki Nicholsa i większą część amunicji. Tam, dokąd podążał, nie będzie mu to potrzebne. Zbliżył się do krawędzi klifu i przewiesił broń przez ramię, aby móc strzelać z jednej ręki. Nie mógł utrzymać jej długo w takiej pozycji, ale Bóg wie, że nie będzie takiej potrzeby.
— Nie ważcie się go tknąć! — ryknął Orostan, przekrzykując łoskot artylerii. — Jest mój!
Jedyną odpowiedzią była kolejna salwa z dział, niosąca się dudniącym echem po górach. Dotarli do miejsca, gdzie drzewa zostały całkowicie zrównane z ziemią i nie było praktycznie żadnej osłony: Człowiek musiał czekać na tę chwilę, kiedy bowiem Orostan dostrzegł go, ten uśmiechnął się, odsłaniając nierówne zęby, skoczył do tyłu i strzelił.
To była ryzykowana akcja. Tak jak się spodziewał, wystrzał odrzucił go do tyłu, w głąb przepaści. Niezależnie od tego, jak mocno się zapierał, zawsze tak się działo.
Teraz spadał w dół, ciesząc się, że tak dobrze wybrał miejsce, z którego strzelał. Znajdowało się ono na skalnym występie, z dala od ostrych, poszarpanych krawędzi. Ziemia zbliżała się z zatrważającą prędkością, dlatego musiał szybko działać.
System kontroli energii statycznej był pierwszym bardziej zaawansowanym wynalazkiem galaktycznym, jaki zastosowano w urządzeniach zaprojektowanych dla Ziemian. Dotyczyło to przede wszystkim konstrukcji luf niewielkich karabinów maszynowych i dział fuzyjnych. Broń ta, pięciokrotnie większa i jedynie trzykrotnie mniej wydajna od jej galaktycznych odpowiedników, była najbardziej zaawansowaną technologicznie bronią w arsenale Ziemian.
Tchpth uważali grawitację za niezbyt ważną siłę przyrody, która przysparza więcej kłopotów niż daje korzyści, ale mimo to stworzyli coś, co nazywano windą grawitacyjną.
Kiedy Indowy musieli przemieszczać się w swoich ogromnych wieżowcach, korzystali właśnie z tuneli skocznych. Były to wąskie rury, które przenosiły w górę albo w dół. Wchodząc do nich po raz pierwszy, człowiek był zaszokowany i przerażony, kiedy zaczynał spadać w dół, pewien, że za chwilę zginie.
Działanie wind grawitacyjnych opierało się na dwóch trybach: aktywnym, który przenosił pasażera w górę, i pasywnym, przenoszącym go w dół. Urządzenie samodzielnie wykrywało, gdzie znajduje się pasażer, i aktywowało odpowiednie procedury. Z początku ludzie traktowali to jak przejaw czarnej magii, ale sytuacja się zmieniła, kiedy po kilku dobach bez snu, wypaleniu sporej ilości pewnej nielegalnej substancji i bardzo długim prysznicu pewna doktorantkę z Politechniki Stanu Kalifornia rozgryzła paplaninę Tchpth i wymyśliła dla niej zupełnie nowe zastosowanie. Natychmiast je spisała i wysłała do biura, po czym padła i spała przez trzy dni. Kiedy się obudziła i rozszyfrowała swoje zapiski, najwyraźniej sporządzone w sanskrycie, zbudowała małe urządzenie, które tworzyło silne pole odpychające przedmioty. Zużywało tyle energii, co mały czujnik, i zawsze działało odpychająco, nawet wystrzelone z pneumatycznej armatki (nazywanej "kurczakownicą" i używanej do testowania szyb samochodowych, ale to już inna historia). Jedynym powodem, dla którego nie można było zastosować tego urządzenia jako osobistej tarczy, był fakt, że pole nie zatrzymywało obiektów o bardzo dużej prędkości. Innymi słowy, Mosovich mógł mieć tylko nadzieję, że się nie zabije, spadając z tak dużej wysokości. Urządzenie modyfikowano i dopieszczano tak długo, aż wreszcie zaczęło działać ze stuprocentową skutecznością. Dzięki niemu możliwe były tak desperackie akcje, jak ta Mosovicha. Rozpoznawszy potencjał, jaki krył się w amortyzatorze kinetycznym, zaczęto go montować we wszystkich pojazdach i na niebezpiecznych zakrętach dróg. W końcu wyposażono w nie oddziały LRRP.
Mosovich spojrzał w dół na zbliżającą się ziemię i poprzysiągł sobie, że jeżeli przeżyje tę eskapadę, już nigdy więcej jej nie powtórzy.
— Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni — powiedział i odruchowo zamknął oczy.
Zasadniczo najlepiej było schodzić po klifach lub ścianach, opuszczając się na linie. Solidne jej zaczepienie i powolny ruch w dół gwarantowały bezpieczeństwo. Niestety w wielu sytuacjach na froncie nie można było pozwolić sobie na taki komfort. Poza tym liny nie zawsze miały odpowiednią długość i wytrzymałość. Innym rozwiązaniem było skorzystanie z cienkiej struny. Mosovich po stokroć wolałby opuszczać się w tradycyjny sposób, ale niestety nie miał wyboru. Monomolekulame linki były droższe i trudniejsze do wyprodukowania niż amortyzatory kinetyczne. Jednak spoglądając w przeszłość i przypominając sobie, w ilu sytuacjach były potrzebne, uznał, że musi wyposażyć w nie swój oddział.
— Największy kłopot z amortyzatorem był taki, że zwalniał prędkość spadania dopiero w chwili, gdy znalazł się w pobliżu przedmiotu o dużej masie. A na przykład ignorował drzewa, których czubki zbliżały się z zawrotną prędkością.
— Fuscirto uut! — ryknął Orostan, przeskakując nad ciałem ostatniego z poprzedzających go wojowników. Wyjrzał ostrożnie zza skały i wbił pazury w kamień, kiedy przez ułamek sekundy widział spadającego w przepaść człowieka.
— Nie uciekniesz mi tak łatwo! — krzyknął w ślad za nim. — Pożrę twoje serce!
Nie mógł powstrzymać pełnego furii ryku. Słońce powoli znikało za czubkami położonych na północnym zachodzie wzgórz. Zanim ktokolwiek zdoła zejść na dół i odnaleźć ciało, minie kilka godzin. W głębi ducha oolt’ondai nie wierzył, że człowiek popełnił samobójstwo. Nim wpadną na jego trop, on będzie już wiele kilometrów stąd.
Cholosta’an wychylił się ponad ramieniem swego wodza i przez chwilę spoglądał w milczeniu w dolinę.
— Przeżył?
— Zapewne. Co najgorsze, był sam — odparł ze złością Orostan.
Cholosta’an myślał przez chwilę, a potem odważył się wyrazić swoje wątpliwości.
— Kiedy ostatni raz widzieliśmy grupę i mogliśmy policzyć jej członków, było ich co najmniej czworo.
— Tak, czworo — przytaknął Orostan.
— A tutaj był jeden, sam. — Cholosta’an gorączkowo rozmyślał, co to może oznaczać. — Sam jeden i żadnych trupów po drodze.
— Racja.
— Och, fuscirto uut.
— Każę komuś poszukać ciała — powiedział po chwili namysłu Orostan. — Wątpię jednak, abyśmy cokolwiek znaleźli.
Spojrzał na swoich podwładnych, zastanawiając się, kogo wybrać. Być może dzisiaj ludziom udało się uciec, ale bez wątpienia mają swoją „bazę" w okolicach Gap i wkrótce się spotkają. Wcześniej niż przypuszczają.
Kiedy ostatni Posleen zniknął z pola widzenia, skała, na której przedtem stał Mosovich, poruszyła się i zadrżała. Pojawiła się na niej istota, która przypominała czterooką ropuchę o skórze w szkarłatne plamy. Stwór miał półtora metra długości, mierząc od tylnych czteropalczastych łap do przednich, a po każdej stronie ciała umieszczona była para oczu oraz chwytna dłoń. W miejscu, w którym teoretycznie powinien znajdować się nos, był skomplikowany narząd | o nieznanym przeznaczeniu.
Zwiadowca Himmit podniósł się i opierając na tylnych łapach, przez chwilę obserwował niknące w oddali ślady ciepła. Człowiek. Potem dostrzegł jeszcze ślady Posleenów. Posleeni czy ludzie? Za kim pójść? W końcu uznał, że ci ostatni będą ciekawsi. Ostatecznie Posleeni tylko jedzą, zabijają i rozmnażają się. Jakie jeszcze informacje mógłby o nich zdobyć?
Podjąwszy decyzję, zwiadowca ruszył ostrożnie w dół klifu. Czekały go ekscytujące chwile.