41

Wiwat! Po zwycięstwo już nie pójdzie żaden z nas

Wiwat! Już za nami został pola bitwy kurz!

Orły, kruki i wrony

Uniosą nas w swe szpony

Nie ujrzycie swych żołnierzy więcej już!

Rudyard Kipling

Marsz Drapieżne ptaki


Niedaleko Balsam Gap, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
20:25 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, niedziela, 27 września 2009

Thomas przetoczył się nad kłodą i zaczął pełznąć z powrotem na krawędź urwiska. Słyszał o reakcji Posleenów na snajperów, ale po raz pierwszy się z nią zetknął. Mimo że w tym czasie strzelała artyleria, jakimś cudem go wypatrzyli.

Odepchnął go odrzut barretta, więc większość strzałów przeszła mu nad głową. Trafiła go jedynie drzazga, ale po niej miała zostać zaledwie kolejna blizna na twarzy. Nic wielkiego.

Ostrożnie wystawił lufę poza krawędź i spojrzał w dół.

Samotny żołnierz dotarł na skraj rumowiska. Teraz siedział odwrócony plecami do Posleenów i robił… coś robił. Thomas powiększył obraz i przełączył lunetę na wzmocnienie światła, ale wciąż nie umiał powiedzieć, co tamten kombinuje. Wyglądało to tak, jakby mieszał coś w dłoni.

Uznając, że nie warto się tym kłopotać, Czirokez wycelował w następnego obcego. Jednego mniej, jeszcze tylko czternastu. Odpuścił sobie Wszechwładców, postanowił ich zdjąć po jednym.

Kiedy wziął pierwszego na cel, niebo za nim rozświetliło się jak lampa samego Boga.


* * *

Buckley zeskrobał nożem trochę twardej jak kamień farby do kamuflażu. Laska regulaminowego barwnika, którą nosił od Bóg wie jak dawna, upodobniła się konsystencją do węgla. Było to irytujące, zwłaszcza że jedyną szansą na bezpieczne dotarcie do celu było pokrycie każdego centymetra kwadratowego skóry tak, by nic nie prześwitywało. Gdyby to mu się udało, mógłby przeczołgać się bezpiecznie przez pięciometrowy odcinek między betonowymi blokami. Zwłaszcza gdyby ruszył równo z następnym strzałem snajpera. Podczas gdy Posleeni skupialiby uwagę na urwisku, mógłby wypełznąć i przy tym ich nie zaalarmować.

Gdyby tylko udało mu się zmieszać farbę z odrobiną wody, mógłby pokryć twarz kamuflażem, a wtedy może udałoby mu się przeżyć. Warto spróbować. Oczywiście przydałoby się jeszcze jakoś odwrócić uwagę Posleenów, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Przez krótką chwilę blask był tak jasny, że prawa dłoń Buckleya, w której nie było strużyn farby, zrobiła się przezroczysta. Zacisnął oczy, ale nic to nie dało. Wiedział, że przez następne pięć czy dziesięć minut będzie ślepy, ale to nie miało znaczenia. Ważne było tylko to, że Posleeni będą równie ślepi.

Upuścił tubkę farby i trzymany w dłoni proszek i złapał karabin. Podniósł się i puścił pędem do następnej bryły betonu.

W każdej chwili spodziewał się usłyszeć trzask karabinu magnetycznego albo krótkie beknięcie plazmówki, które zamieniłoby go w węglowy posąg. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego ułamek sekundy po tym, jak stopy zetknęły się z betonowym blokiem, jego nos zetknął się z wystającym z betonu kątownikiem.

Tłumiąc krzyk, Buckley runął za osłonę. Tam, trzymając się za zakrwawiony nos, czekał, aż znów zacznie widzieć.

— Zaczynani się z tobą zgadzać, Pruitt — prychnął pułkownik Mittchell. — W takich chwilach jak ta żałuję, że nie mamy porządnego pancerza i broni bezpośredniego ostrzału.

— Mamy broń bezpośredniego ostrzału, sir… — zaczął działotnowy.

— Nie mamy takiej, której użycie nie byłoby katastrofą w skali kraju, synu — przerwał mu pułkownik. Ponowne ustawienie radionadajników zajęło milicyjnym zwiadowcom trochę czasu, ale wyglądało na to, że natarcie Posleenów zostało skutecznie powstrzymane. Cena była jednak olbrzymia.

Dillsboro i Sylva, nawet te ich fragmenty, których nie zniszczył przejazd SheVy, zniknęły. Bóg jeden wie, jakich uszkodzeń doznał most — most, który Wschód koniecznie chciał zachować w dobrym stanie. Atomówka poleciała tak, żeby nie objęła go strefa największych zniszczeń, ale to nie znaczy, że wciąż będą mogły po nim jeździć czołgi. Dopiero ktoś taki jak major Ryan musiałby wyrazić zgodę, żeby cokolwiek przejechało na drugi brzeg.

— Kiedy chłopcy z drugiej strony wreszcie przebiją się do nas, będą musieli tylko pozamiatać — powiedział Pruitt.

— Zamiatanie Posleenów to kosztowna sprawa, Pruitt — odparła Indy. — Major Anderson też chciał „zamieść” kilku Posleenów po jądrowym wybuchu.

— Pora znaleźć lepszy sposób — włączyła się kapitan Chan. — Mam stąd wspaniały widok, ale chętnie wróciłabym już do walki. Musimy wymyślić, jak uruchomić te wieżyczki.

— Może zaczekajmy, aż dotrze tu batalion naprawczy — powiedziała Indy. — O ile w ogóle dotrze.

— Miejmy tylko nadzieję, że to nastąpi przed pojawieniem się reszty Posleenów — zauważył Reeves.

— Jakich Posleenów? — parsknął śmiechem Mitchell. — Wątpię, żeby stąd do Savannah zostały ich cztery setki. Nie wiem jak wy, ale ja idę się zdrzemnąć. Obudźcie mnie, jakby się coś działo.


* * *

Thomas podniósł dłoń i zmrużył oczy. Aha, zaczyna widzieć, czyli pora wracać do akcji.

Atomówka zepsuła mu lunetę. Nie wiedział, czy to przez impuls elektromagnetyczny, czy przez przeciążenie światłem, ale obraz migotał jak w popsutym telewizorze. A to znaczyło, że musi zadowolić się muszką i szczerbinką. W porządku, wychował się na muszce i szczerbince. Potrafi to zrobić. Gdyby tylko cokolwiek widział…

Księżyc wschodził, ale nie zaglądał pod wiadukt. A Posleeni nie używali żadnego światła. Thomasowi przydałaby się flara albo coś w tym rodzaju.

W końcu postanowił wpakować jedną kulę w okop i sprawdzić, co się stanie. Najgorsze, czego mógł się spodziewać, to że go zdejmą.


* * *

Buckley usłyszał trzask na szczycie urwiska, zanim Posleeni otworzyli ogień. Tym razem już nie byli tak skuteczni — strzelali chyba na wszystkie strony naraz. Plutonowy przypadł do ziemi, a potem wykorzystał zamieszanie, żeby znów się przemieścić.

Przed oczami miał nie tylko czerń. Większą część pola widzenia przesłaniał mu czarno-bialy negatyw własnych dłoni. Jednak co nieco widział i mniej więcej wiedział, dokąd ma iść, a więc przyszła pora się ruszyć. Przykucnął i zgięty wpół przeszedł do końca wielkiej bryły granitu, gdzie się zatrzymał. Gdyby wystawił teraz głowę, od Posleenów dzieliłyby go przypuszczalnie niecałe trzy metry.

Pytanie jak zwykle brzmiało: szybko czy wolno? W końcu uznał, że lepiej szybko. Wyjął granat, wyciągnął zawleczką i wziął głęboki oddech.

— Po wyjęciu zawleczki granat nie jest już waszym przyjacielem — szepnął i wychylił się.


* * *

Thomas przysunął się z powrotem do krawędzi i wytarł wargi. Tym razem ładunek plazmy trafił tuż obok i duży kawał dębiny uderzył zwiadowcę prosto w usta. Czekało go plucie zębami przez kilka tygodni.

Kiedy wreszcie wycelował, w tym samym momencie pod wiaduktem wybuchł granat. W jego rozbłysku Thomas zobaczył wprost na linii strzału trzy sylwetki. Wystrzelił raz i schował się, czekając na odpowiedź, ale Posleeni chyba znaleźli sobie inny cel, Zwiadowca wrócił na skraj urwiska, ułożył się wygodnie i zaczął szukać następnych ofiar.


* * *

Joe zaczekał, aż spodziewana nawała ognia osłabnie, po czym wychylił się zza betonowego wspornika i wywalił ze swojego AIW wszystkie pięć granatów najszybciej, jak potrafił naciskać spust. Posleeni zaczęli strzelać, zanim jeszcze się schował, ale poprzez jazgot karabinów magnetycznych — wszystkie plazmówki chyba ucichły — Buckley słyszał grzmiącego w równych odstępach czasu barretta. Odpiął z uprzęży następny granat i cisnął go mniej więcej w stronę okopu, przeładowując AIW. Jeszcze jedna seria powinna wystarczyć.

Zarepetował granatnik i wychylił się zza betonowej osłony w chwili, kiedy trafiła w nią hiperszybka rakieta.


* * *

Thomas zaniknął oczy, ale było już za późno — znów stracił wzrok. Mrugając poprzez łzy, dostrzegł jednak, że Posleeni zginęli. Nie był do końca pewien, co wybuchło pod wiaduktem, ale jego północna część również się zawaliła i leżała teraz przechylona na zachód, blokując mu pole ostrzału. Wyglądało na to, że eksplozja rozwaliła na pół środkowe zachodnie przęsło. Pod spodem mogli być jacyś Posieeni, ale to już nie miało znaczenia. Droga była tak zablokowana, że do jej oczyszczenia potrzebny byłby ciężki sprzęt.

Posleeni już nie strzelali, wiec uznał, że pora zwlec się na dół. Wstał, ale natychmiast ugięło się pod nim kolano.

— Tak to jest, gdy człowiek jest stary, tłusty i zmęczony — mruknął.

Usiadł na drzewie i pokręcił głową. Niech ktoś inny zajmie przełęcz. On tu posiedzi i zaczeka, aż przestanie go boleć noga.

Загрузка...