6

Rochester, Nowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
08:17 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, niedziela, 13 września 2009

Starszy plutonowy Thomas „Mały Tommy” Sunday zdawał sobie sprawę, że za bardzo kocha swoją robotę.

Zeskoczył z platformy tenara i z szerokim uśmiechem strzelił w głowę Posleena, który zaciekle pastwił się nad leżącymi na szczycie wału ziemnego zwłokami żołnierza piechoty mobilnej. Sunday nie potrafił odgadnąć, czy jego towarzysz broni zginął w walce wręcz, czy od strzału z bliskiego zasięgu. Niezależnie od przyczyny pozycje, na jakich okopali się ludzie, były korzystne do obrony i umożliwiały posłanie kilku Posleenów na tamten świat. Sunday sięgnął do tenara i wydobył ze schowka stukilogramową pancerną skrzynkę. Trzymając ją w jednej ręce, ruszył ku szczytowi wału, strzelając do każdego Posleena, który wychylił choć czubek głowy.

Thomas Sunday Junior wstąpił do armii Stanów Zjednoczonych w dzień swoich siedemnastych urodzin. W ciągu kilku lat służby dorósł i zmężniał, a teraz dzięki dwóm metrom wzrostu i stu pięćdziesięciu kilogramom wagi wyglądał jak dokładna kopia jego ojca, który dawniej grał w profesjonalnej lidze futbolu jako obrońca. Dzień siedemnastych urodzin „Małego Tommy’ego” wypadł cztery miesiące po tym, jak Posleeni starli z powierzchni ziemi jego rodzinne miasto Fredericksburg w Wirginii.

Podczas pierwszego lądowania miasto zostało otoczone i odcięte od świata przez czteromilionową armię obcych. Niewielka grupa saperów z batalionu Gwardii Narodowej i ochotnicy przez dwanaście godzin powstrzymywali marsz Posleenów, podczas gdy dla kobiet i dzieci budowano specjalny schron. Kiedy ta straszliwa noc dobiegła końca, obrońcy odpalili specjalny ładunek paliwowo-powietrzny, który zabił wielu obcych, uniemożliwił im przetworzenie ciał zabitych na „thresh”, jak Posleeni nazywali żywność, i zapewnił osłonę resztkom uciekających cywilów.

Pod Fredericksburgiem obcy dostali solidną nauczkę; poczuli szacunek dla symbolu saperów: zamku o dwóch wieżach. Thomas pozostawił za sobą dogasające ruiny i rodzinny dom, i zabrał w podróż swoją dziewczynę i wspomnienia.

Tylko czterech jego przyjaciół z dzieciństwa przeżyło tę hekatombę. Z cywilnych obrońców miasta przetrwała piątka, wliczając w to jego i jego ukochaną. Żaden z członków oddziału, w którym służył Tommy, nie uszedł z życiem. Koledzy i znajomi zostali pod gruzami. Matka i siostra zdołały bezpiecznie ukryć się w Podmieściu w Kentucky. Reszta odeszła na zawsze.

Zniknęli i wszelki ślad po nich zaginął, jakby nigdy nie żyli.

Mały Tommy zachował wspomnienia i palącą żądzę zemsty. Odtąd żył jedynie dla przyjemności, jaką dawało mu zabijanie obcych.

I właśnie tym zajmował się w tej chwili. Leżąc płasko na ziemi, przyciągnął do siebie trupa, aby jego pancerz zapewnił mu osłonę przed wrogim ogniem. Dopiero po chwili odważył się wychylić i szybko rzucić okiem na otaczające go pole bitwy.

— Jezu słodki, muszę przenieść się do innej jednostki — powiedział do samego siebie.

Zbocze było wprost zasłane trupami Posleenów. Z rąk samej piechoty mobilnej zginął co najmniej milion obcych. Pozostali przy życiu Posleeni nie byli w stanie dalej atakować, bowiem w promieniu kilku kilometrów nie było wolnego skrawka ziemi. Wszędzie walały się trupy, czasem nawet leżały w kilkuwarstwowych stertach. Z wyglądu porozrzucanych ciał Sunday domyślił się, że to nie robota artylerii, ale właśnie piechoty. Posleen trafiony z działa był znacznie bardziej niekompletny.

Thomas ustawił na trójnogu działko magnetyczne i przełączył je na tryb ognia automatycznego, po czym otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowały się cztery magazynki z amunicją, tuzin akumulatorów oraz drugi karabin, który wkrótce był przygotowany do starcia. Thomas spiął po dwa magazynki i podczepił je do karabinów, a następnie zrobił to samo z akumulatorami. Kiedy skończył, zdjął z pleców swój AIW kaliber 7.62 o lufie wymienionej na większy kaliber i poprawił gogle.

— Zabawa dopiero się zaczyna — mruknął pod nosem.

Kuląc się za osłoną wzniesienia, przebiegł kilka metrów do przodu, sprawdzając, czy reszta jego sekcji odpowiednio rozstawiła broń. Każdy z żołnierzy miał własny karabin, a trzyosobowa sekcja sprawowała nadzór nad taką samą jak jego skrzynką. Podczas gdy dwóch żołnierzy osłaniało „technika”, ten rozstawiał broń i szykował ją do walki.

Zasadniczo plutonowy Sunday ustawił broń, której siła ognia była równa połowie siły ognia całego jego zespołu.

Potem usadowił się wygodnie i wyjrzał zza rogu zrujnowanego budynku. Posleeni zaczynali dochodzić do siebie i odzyskiwać animusz, a na to nie można było im pozwolić.

Gwiżdżąc początkowe takty Dixie, Thomas Sunday Junior wziął na cel jednego z Wszechwładców i delikatnie nacisnął spust. Jak cycek.

— Skoro już o tym mowa — mruknął do siebie, kontynuując przerwane rozważania — najwyższy czas ruszyć do Północnej Karoliny.


* * *

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Wendy, była farba odblaskowa w kolorze najzwyklejszej bieli. Pokój był czysty i schludny. Ściany wykonano z niczym nie udekorowanej plastali. Standardowe tworzywo, używane w większości galaksjańskich budowli, było w stanie odbijać światło, nadając mu praktycznie każdą barwę, jaką można było sobie wymarzyć. Ale jakiś tępy biurokrata z Podmieścia zarządził, że wolno używać tylko czterech kolorów: zielonego, białego, niebieskiego i łososiowego. Światło, które widziała Wendy, było tak białe, że kojarzyło się z ultrafioletem do czyszczenia pomieszczeń. Ponieważ znajdowała się na obrzeżu sektora F, skojarzenie nie było zbyt dalekie od prawdy; sterylny wygląd pomieszczenia i brak ozdób sprawiały, że panowała tu szpitalna atmosfera.

Drugą rzeczą, którą spostrzegła Wendy, była szafka. Szara, niepozorna i upchnięta w odległym rogu pomieszczenia, przypominała zaczajonego mechanicznego trolla. Wykonano ją także z plastali, przez co praktycznie była nie do rozbicia. Właściwie wszystkie zabezpieczenia zostały skonstruowane przez obcych lub z materiałów przez nich dostarczanych, dlatego można je było pokonać jedynie przecinakiem plazmowym lub wiertłem monomolekularnym. Biorąc pod uwagę, że w pokoju była także druga szafa, pojemnik ze stali plastycznej musiał być czymś w rodzaju sejfu.

Pomijając ten szczegół, pokój wyglądał jak jeden z wielu w Podmieściu. Za drzwiczkami z plastiku pamięciowego znajdował się pojemnik bezpieczeństwa, który — o dziwo — nie został rozbity. Według deklaracji zawartości, wewnątrz znajdowały się cztery maski przeciwgazowe, apteczka pierwszej pomocy i para nomeksowych rękawic. Gdyby tak było w istocie, byłaby to pierwsza od czterech lat kompletna skrzynka, jaką widziała. Podłogę pokrywał biały prostokątny dywan, a ze ściany spozierał na nią dwudziestosiedmiocalowy monitor. Pokój sprawiał wrażenie zwyczajnej kwatery mieszkalnej. A przynajmniej tak wyglądały kwatery, kiedy Wendy po raz pierwszy trafiła do tego podziemnego piekła.

Dziewczyna, która siedziała na jedynym w pomieszczeniu łóżku, ubrana była w parę krótkich spodenek i bluzkę bez rękawów. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że ma ładną figurę. Jej miękka, delikatna i gładka jak u nastolatki skóra była dowodem procesów odmładzających; piersi, których nie zakrywał żaden stanik, sprawiały wrażenie pełnych i jędrnych. Jej rude włosy spływały falą na ramiona, a spod delikatnych brwi patrzyły badawczo zielone oczy.

— Annie — powiedziała, uśmiechając się ciepło, psycholog. — To jest Wendy Cummings. Pomoże ci powrócić do zdrowia. Uważamy, że w twoim obecnym stanie przyda ci się towarzystwo i być może kilka spacerów.

Doktor Christine Richards zachowała dla siebie informację, że konsylium lekarskie było mocno zbite z tropu. Ostatnie badania wykazały, że pomimo trudności z mową Annie O. Elgars w pełni odzyskała zdrowie i siły nadszarpnięte wieloletnią śpiączką i eksperymentalną terapią operacyjną. Jedyne, czego lekarze nie byli pewni, to czy mają jeszcze do czynienia z Annie Elgars.

— Cześć, Annie — powiedziała Wendy, wyciągając dłoń i uśmiechając się ciepło. — Mamy zostać przyjaciółkami. Zobaczymy, czy się uda. Czasem psycholodzy nie są w stanie znaleźć własnego tyłka, a co dopiero mówić o ludziach.

Osoba, która mogła, ale nie musiała być Annie Elgars, przekrzywiła głowę, a potem z wolna uśmiechnęła się i z trudem powiedziała:

— A… A… Annie tesz prz… ciel.

— Miło mi to słyszeć. — Wendy ponownie się uśmiechnęła. — Myślę, że będziemy miały o czym rozmawiać. Z tego, co wiem, służyłaś w trzydziestej trzeciej dywizji w Occoquan?

— Cóż — wtrąciła się doktor Richards — zostawię was same, dziewczyny. Annie, chciałabym, żebyś pomogła Wendy w pracy. Skoro wracasz do zdrowia… Potrzebna nam każda para rąk.

Miły wyraz twarzy rudowłosej dziewczyny zniknął jak kamfora.

— Oookaaaj, Doooktr.

— Proszę się nie martwić — powiedziała Wendy, rzucając spojrzenie pani psycholog. — Damy sobie radę.

Kiedy drzwi zamknęły się za wychodzącą, Wendy oparła głowę na dłoni. Przez chwilę milczała. Potem wskazał na drzwi i rzuciła:

— Nienawidzę psychologów. — Na jej twarzy pojawił się wyraz odrazy. — To banda idiotów.

Elgars próbowała coś powiedzieć, ale tylko stęknęła i w geście zniecierpliwienia wyciągnęła przed siebie obydwie ręce, kierując wnętrza dłoni ku Wendy.

— Żeby zostać żołnierzem na froncie, musiałaś przejść testy psychologiczne. — Wendy usiadła na łóżku obok Annie i szybkimi ruchami związała jej włosy w kucyk. — No i tutaj jest prawdziwa zagadka, ponieważ na froncie nie chcą osób niestabilnych emocjonalnie, a jednocześnie kobieta musi być agresywna, bo inaczej jej nie przyjmą.

Elgars uśmiechnęła się i warknęła, co w jej przypadku oznaczało śmiech.

— Pieppp… one s… kinkoty!

Wendy kiwnęła głową.

— Racja. To banda sukinsynów, niech się sami pieprzą. Masz rację. Wiem, że masz amnezję i kłopoty z wymową.

— Aaahhh ttty — wymamrotała Elgars; na jej twarzy widać było oznaki zniecierpliwienia.

— Nie przejmuj się tym — powiedziała z uspokajającym uśmiechem Wendy. — Mamy dużo czasu na opowiedzenie sobie wszystkich historyjek. Mogę zadać ci pytanie?

— Jaaa… ne.

— Czy to sejf na broń? Bo jeśli tak, to zdrowo się wkurzę. Zabrali mi całe uzbrojenie, kiedy dostałam się do tej dziury. Chodzę co prawda raz w tygodniu na strzelnicę, ale nie chcą mnie nawet dopuścić do testów na strażnika.

— Taaa — odparła Elgars z tajemniczym wyrazem twarzy. — Nieeeaaam.

Zamilkła na chwilę, po czym znowu spróbowała przełożyć swoje myśli na słowa.

— Ach… Ja… nie www… wiem co…

— Nie wiesz, co tam jest? — podpowiedziała jej Wendy. — Znasz słowa, ale nie potrafisz ich powiedzieć, co?

— Taaa.

— W porządku. — Wendy zsunęła się z łóżka i podeszła do szafki. Mebel miał dwa metry wysokości i dzielił się na sześć komór. Nigdzie nie widać było zamków, drzwiczek ani otworów na klucze. — Jak ją otworzyć?

Elgars podeszła i stanęła przed szafką. Mowa sprawiała jej trudności, ale ruchom nie można było odmówić gracji i zręczności.

Wendy obrzuciła ją uważnym spojrzeniem i spytała:

— Ćwiczysz?

— Terpia fisssczna — odparła Elgars, kładąc dłoń na przedniej ściance szafki.

Ścianka rozsunęła się i Wendy poczuła zapach smaru i metalu. Patrząc na zawartość szafki, nie była w stanie ukryć zdziwienia. W środku był prawdziwy arsenał. Po lewej stronie wisiały mundury. Jej uwagę zwrócił mundur oficerski, którego klapy obwieszone były medalami oraz odznaczeniami. Dostrzegła baretki eksperta od broni automatycznej, obsługi karabinu maszynowego i ciężkiego uzbrojenia. Pomiędzy orderami widniała odznaka Programu Zaawansowanego Celowania, prowadzonego w centrum snajperskim korpusu marines, co było nie lada osiągnięciem. Na ryngrafie piechoty widniały odznaczenia weterana, oprócz tego Annie zdobyła dwa Purpurowe Serca i Srebrną Gwiazdę. Prawą pierś munduru ozdabiał prosty złoty emblemat „600”.

— O w mordę — wyszeptała Wendy.

Prawą cześć szafki zajmowały mundury kamuflujące i uniform Floty oraz pół tuzina sztuk różnej broni. Większości z nich Wendy nigdy nie widziała na oczy, na przykład barretta M-82A1, kalibru .50. To jasne, że broń nie służyła tylko do parady, i zanim odwieszono ją na haczyk, była serwisowana przez fabrykę i zapieczętowana preserfilmem. Obok niej stały dwa karabiny maszynowe, z których zwieszały się taśmy pełne magazynków, kilka pistoletów, glock z tłumikiem oraz dziwna broń o kanciastym kształcie, zaopatrzona w celownik laserowy i tłumik. Kompletu dopełniał karabin szturmowy oraz zwisająca z półki kamizelka ze snajperskim ekwipunkiem.

— Jak, do diabła, przemyciłaś to tutaj? — spytała Wendy. — Przecież Podmieścia to strefy zdemilitaryzowane!

— Jesm w cznnn szszszbie. Czczynej.

— Jesteś w czynnej służbie? — spytała, śmiejąc się, Wendy.

— Fff Szszszććć…

— W Sześćsetnym? — domyśliła się Wendy, kiwając smutno głową. — Nawet zabici z Sześćsetnego nie są wykreślani z czynnej służby?

Elgars uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

— Ale cooo tooo? — Pokazała na wnętrze szafki.

— Nie wiesz, skąd masz ten sprzęt?

— Nooo.

— Dobra, zaraz się przekonamy. Czy masz jakiś dowód, że wolno ci posiadać tę broń?

Elgars wskazała na mundury, ale Wendy pokręciła głową.

— Nie. Ci zasrani panikarze z ochrony nie przełkną takiego argumentu. Czy masz dokument, który pozwalałby ci posiadać broń? Kartę broni na przykład?

Elgars zaczęła grzebać w szafie. W końcu znalazła etui na dokumenty i wyciągnęła z niego plastikową kartę wielkości prawa jazdy.

Wendy wzięła ją do ręki i przeczytała:

„Kapitan A.O. Elgars jest w czynnej służbie Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych, podlega rozkazom dowództwa i ma prawo do noszenia broni, niezależnie od jej typu, kalibru czy ilości, na terenie USA lub podległych terytoriów, z powodów, które uzna za stosowne i które nie mogą być podważane. Wszystkie wątpliwości i zapytania powinny być kierowane do Departamentu Wojny.” Karta podpisana była przez Dowódcę Armii Kontynentalnej i dowódcę Dziesięciu Tysięcy. Na odwrocie znajdowało się zdjęcie Annie i jej dane osobiste.

Licencja była jedną z wielu, jakie wydano, i nie wyróżniała się niczym szczególnym. Na początku wojny oddziały federalne, które przeprowadzały manewry w pobliżu stref zdemilitaryzowanych, często natrafiały na problemy. Domagano się odpowiedzi, czy personel wojskowy ma prawo posiadać broń, zwłaszcza jeśli stacjonuje w miastach, w których wprowadzono zakaz jej noszenia.

Większość wątpliwości została rozwiana po ataku na Fredericksburg, a kiedy brygada obrońców Seattle została zaskoczona i rozbita w puch, podczas gdy jej broń spoczywała zamknięta w magazynie, rozwiązano tę sprawę raz na zawsze. Choć żołnierze nie musieli nosić przez cały czas mundurów, na mocy prawa federalnego nakazano im nie rozstawać się z bazowym wyposażeniem do czasu „zakończenia stanu wyjątkowego”. Ponieważ lądowania Posleenów były trudne do przewidzenia, uznano, że niewielkie pogwałcenie prawa jest stosunkowo niską ceną za przywrócenie spokoju i ładu.

— Naszedł czas na bardzo ważne pytanie — powiedziała z uśmiechem Wendy. — Co na siebie włożyć.

Elgars uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła dłoń po mundur polowy. Jej palce dotknęły epoletów i przez chwilę gładziły je badawczo.

— Poznajesz ten mundur? Według oznaczeń jesteś kapitanem. Czy pamiętasz, że awansowałaś na oficera?

Elgars pokręciła głową.

— Noooeee. Serszattt…

— Byłaś sierżantem? To dlaczego masz oznaczenia kapitana?

— Serżnt… szeeeowww… — powiedziała Annie, kręcąc głową. — Ach! No… Ach!

— Uspokój się — powiedziała łagodnym tonem Wendy i położyła przyjaźnie rękę na jej ramieniu. — Nieważne, teraz jesteś panią kapitan. Czy pamiętasz, co robiłaś, gdzie byłaś i jak tutaj trafiłaś? Czy w ogóle wiesz, gdzie jesteś?

Elgars ponownie pokręciła głową.

— To pochoj, co?

Wendy zaczerpnęła tchu, nie wiedząc, od czego zacząć.

— Jesteśmy pod ziemią.

— Rozsumie. — Annie kiwnęła głową. — Poddd…

— Tak, Podmieście. Pokazywali ci mapy?

— Nnn…

Wendy wzięła pilota do ręki i wcisnęła klawisze kodowe.

— To kanał informacyjny — powiedziała. — Wiedziałaś o nim?

— Nnn…

— Chryste — westchnęła. — No dobra… — Przewinęła kilka plansz menu i zatrzymała się na obrazie ogromnego sześcianu. — Oto schemat Podmieścia Franklin i kilka podstawowych informacji. Całe miasto znajduje się pod ziemią; najwyższy poziom dzieli od powierzchni kilkaset metrów. Nie jest to zwykła gleba, ale system przeciwwstrząsowy zwany plastrem miodu. Sam sześcian dzieli się na osiem sektorów, a każdy z nich na osiem mniejszych podsektorów. Główne strefy oznaczono literami od A do H, a mniejsze są ponumerowane. Kiedy zna się system, znalezienie adresu C8-8-4 jest jak bułka z masłem. Każdy podsektor ma cztery piętra wysokości i tyle samo szerokości. Ich numeracja zaczyna się od centrum. Część z nich nadal jest w budowie. Teraz jesteśmy w sektorze F1-1-4, co oznacza, że znajdujemy się na szczycie sektora F, przy jego granicy z E i cztery blokhauzy od centrum. Sektor A przeznaczony jest dla sił bezpieczeństwa, sektory od B do D to kwatery mieszkalne, choć część sektorów C i D ma charakter pomocniczy. Sektor F to szpital i habitaty środowiskowe, a H ma charakter przemysłowy. Mieszczą się tam reaktory i urządzenia pomagające w przeżyciu, podczas gdy w sektorze G umieszczono maszynerię do przetwarzania odpadów. Wejście do kompleksu znajduje się nad sektorem A, w pobliżu punktu, gdzie zbiegają się granice trzech stref mieszkalnych. Poza nim znajduje się duży parking, gdzie trzymane są pojazdy uchodźców. W południowo-zachodniej części, w sektorze D, znajduje się tunel zaopatrzeniowy. Stąd zapasy są przewożone windami na dół i składowane w strefie H. Główne drogi komunikacyjne przebiegają przez punkty, w których przecinają się granice czterech sektorów. Główne korytarze zamykane są specjalnymi grodziami. W miejscach, gdzie łączą się podsektory, poprowadzono drogi komunikacyjne drugiej kategorii. Tutaj nie ma żadnych zabezpieczeń i trzeba uważać na pojazdy, które poruszają się tą trasą. Czasem można też skorzystać z korytarzy, które prowadzą do poszczególnych poziomów mieszkalnych. Są one nazywane trzeciorzędnymi trasami komunikacyjnymi. Poza specjalnymi okolicznościami nie wolno się nimi poruszać.

Wendy przerwała na chwilę, spoglądając na Annie.

— Jeśli się zgubisz, nie należy wpadać w panikę — mówiła dalej, wybierając z menu ikonę przypominającą komputer. — Szukaj tego symbolu. To terminal informacyjny. Wystarczy, że wprowadzisz do niego dane punktu, do którego chcesz dotrzeć, a on wskaże ci drogę. Możesz też zażądać „duszka”. To niewielki mikryt wielkości muchy. Standardowy wyrób galaktyczny, ale niezwykle przydatny. Ruszy we wskazane przez ciebie miejsce i wystarczy, że będziesz szła za nim.

Potem Wendy pokazała resztę ikon.

— To kolejne symbole, które warto znać. Te oznaczają służby bezpieczeństwa, te łazienki, a te stołówki, i tak dalej. Nie powinnaś mieć problemów ze zrozumieniem ich znaczenia, musisz się tylko z nimi zaznajomić. Możesz opuścić Podmieście, ale nie zachęcam do tego, bo nikt spoza personelu nie może tutaj wejść, a wojskowi muszą mieć pisemne zezwolenie. Ewentualnie można okazać skierowanie do szpitala… Takie jak twoje.

— Mówłaś to… kimś? — spytała Elgars.

— Tak, już kilka razy opowiadałam o Podmieściu — przytaknęła z ponurym uśmiechem Wendy. — Siedzę w tej kurewskiej dziurze od samego początku, kiedy jeszcze była tylko pustą norą. — Zamilkła na chwilę, intensywnie nad czymś myśląc. — To chyba wszystko, co musisz wiedzieć. Jest jeszcze trochę informacji o działaniu na wypadek zagrożenia, ale znajdziesz je wszystkie na kanale 141. Radzę oglądać go regularnie przez kilka tygodni, to pomoże ci zaadaptować się do nowego środowiska. Masz jakieś pytania?

Elgars pokręciła głową i podeszła do drugiej szafki, skąd wyjęła stanik. Wendy zauważyła wewnątrz kilka cywilnych ciuchów, głównie w kolorze niebieskim, wykonanych z dżinsu. Po prawej stronie znajdował się pojemnik na buty, a w nim dwie pary bojowych glanów, buty do biegania i dziewięć par pantofli na wysokich obcasach. Większość obuwia była w czarnym kolorze. Jedynie buty do biegania sprawiały wrażenie zużytych.

— O rany — westchnęła Wendy. — Masz tyle ciuchów, że wystarczyłoby ich dla pięciorga ludzi.

Elgars wydała z siebie zdziwiony jęk, a Wendy wzruszyła ramionami.

— W dzisiejszych czasach nie produkuje się zbyt wielu ciuchów. Cała produkcja idzie na potrzeby armii. Nam zostało to, co ludzie przywieźli ze sobą, a było tego nie więcej niż dwie, może trzy walizki. — Wendy wskazała na swoją bluzkę i dodała: — Jedyne, co otrzymują cywile, to niezbędne minimum ciuchów i butów. Wystarcza, żeby nie biegać na golasa, ale można zapomnieć o czymś fantazyjnym. Masz więcej ubrań niż widziałam przez ostatnie kilka lat.

Elgars spojrzała uważnie na Wendy. Były podobnej budowy i takiego samego wzrostu.

— Cheszszsz?

Wendy odgarnęła loczek za ucho i spojrzała na nią z zakłopotaniem.

— Nie, dziękuję. Może innym razem coś mi pożyczysz…

Elgars sięgnęła do szafki i wydobyła z niej sukienkę uszytą z kawałków materiału o różnych odcieniach purpury. Przez chwilę spoglądała na nią z odrazą, a potem podała ją Wendy.

— Weź.

— Jesteś pewna? — Wendy nie wiedziała, co robić. Sukienka była cudowna.

— Jaaaszne. Nie lubiem purpury — powiedziała Elgars z wyrazem niesmaku na twarzy. Ostatnie słowo wymówiła z czystym południowym akcentem.


* * *

Elgars rozglądała się z ciekawością dookoła. Korytarze były wystarczająco szerokie, aby przecisnął się nimi samochód, i bardzo wysokie. Zdawały się ciągnąć bez końca, a ich monotonię zakłócały jedynie znajdujące się co pięćdziesiąt metrów schody i co sto metrów windy. W miejscu połączeń sekcji stały zestawy ratunkowe, ale w przeciwieństwie do tego, który był w jej pokoju, większość z nich była wybebeszona. Ściany były w pastelowych, łagodnych kolorach, które miały za zadanie oznaczać funkcje pomieszczeń oraz kojąco wpływać na ludzi. Co jakiś czas widać było ściany przypominające fakturą skałę, jednak po bliższym przyjrzeniu okazywało się, że to stopiona lub uszkodzona stal.

Ponad ich głowami kłębiła się plątanina rur opisanych tajemniczymi znakami „PSLA81”. Jedna z nich, oznaczona na łączniku niebiesko-czerwonym wzorem, wiodła w dół, do podwójnego zaworu, który był zatkany. Elgars uznała, że to musi być awaryjne ujęcie wody.

Po obydwu stronach głównego korytarza znajdowały się wrota z plastiku pamięciowego. Niektóre z nich były oznaczone, inne nie. Elgars przez chwilę zamyśliła się, zapatrzona na napis „Sala Cincinnati”. W łącznikach między głównymi korytarzami znajdowały się terminale komputerowe, a grodzie zamykające przejścia w razie sytuacji awaryjnej wyglądały na bardzo solidne i wytrzymałe.

Nad wejściem do każdej klatki schodowej znajdowały się tabliczki z napisem „Główna droga ewakuacyjna” i strzałki wskazujące w górę lub w dół oraz tabliczki oznaczające „Awaryjna droga ewakuacyjna”, przy czym umieszczone na nich strzałki wskazywały zupełnie inny kierunek. Obok widać było ikonki, które przedtem pokazywała jej Wendy. Annie była pewna, że rozpoznaje symbole łazienek i kawiarni, ale co mogły oznaczać te tajemnicze piórka?

Tak jak mówiła Wendy, na ścianach widać było oznaczenia literowe, po których następowały trzy cyfry. Zgodnie z nimi przechodziły właśnie z sektora E do strefy B. Annie miała wrażenie, że wędrują naokoło, cały czas pozostając w sekcjach mieszkalnych i omijając główne arterie komunikacyjne.

Korytarze, którymi obecnie szły, były tak wąskie, że mogły się tu zmieścić obok siebie nie więcej niż dwie osoby na raz. Dookoła widać było ślady zużycia; w jednym pomieszczeniu nie działała jarzeniówka i wszystko pogrążone było w ciemnościach. Choć Wendy nie przystanęła ani na chwilę, Elgars zauważyła, że zwolniła, zbliżając się do nowego pomieszczenia, zupełnie jakby nasłuchiwała kroków. Minęła je gromadka ludzi, którzy na ich widok przyspieszyli i spuścili wzrok.

— To jedna z najstarszych sekcji — powiedziała cicho Wendy. Szły teraz korytarzem, w którym musiał niegdyś szaleć ogień; dokonanych przez niego uszkodzeń nigdy do końca nie usunięto. — Kiedyś było tutaj tak samo czysto i lśniąco, jak w twoim pokoju. No, ale cóż… W pobliżu jest stacja naprawcza i to nie jest najlepsza okolica. Z drugiej strony strażnicy nie zaglądają tutaj często, więc nie musimy się nimi przejmować.

Kłopoty, jak się okazało, czekały na nie tuż za rogiem. Korytarz rozszerzył się, przechodząc w łącznik, pośrodku którego znajdowała się fontanna i drogowskazy wskazujące kierunek do pomieszczeń pomocniczych. Dwa z trzech korytarzy były zdewastowane i panowała w nich ciemność. Rury doprowadzające wodę zostały wyrwane ze ściany i teraz rdzewiały na dnie brudnego bajora, w jakie zamienił się wodotrysk.

Wendy ostrożnie ruszyła naprzód, i wtedy z jednego z korytarzy wyłoniło się kilka postaci.

— Cóż my tutaj mamy? — spytała przywódczyni grupy, zapalając papierosa. Była bardzo niska i nienaturalnie chuda. Jej twarz pokrywały koszmarnie brzydkie tatuaże w formie pająków, a włosy, pozlepiane w strąki, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Miała na sobie ciężkie buty, krótkie spodnie i bluzkę bez rękawów. Elgars roześmiałaby się na głos, gdyby nie to, że dostrzegła opartą na ramieniu dziewczyny metalową gazrurkę.

— Wydaje mi się, że przyłapaliśmy intruzów — powiedziała druga. Wyglądała jak kompletne przeciwieństwo pierwszej: miała szerokie biodra i nienaturalnie wielkie piersi. Gdyby nie broń, którą trzymały w dłoniach, wyglądałyby jak para klaunów z cyrku.

— Co masz w torebce, złotko? — spytała pierwsza, a pozostałe trzy zaczęły okrążać dziewczyny.

— Nic, co mogłoby cię zainteresować — wyszeptała Wendy. — Idźcie swoją drogą, a my pójdziemy swoją.

— Nie tak szybko — odparła ta większa, wyciągając zza pleców łańcuch. — Nie wywiniecie się tak łatwo.

— Można je zabić? — spytała zupełnie wyraźnie Elgars. Stała wyprostowana, trzymając ręce wzdłuż boków. Jej głos był kompletnie wyprany z uczuć.

— Och nie! Ochrona strasznie wścieka się o takie rzeczy.

— Rozumiem — mruknęła Elgars i ruszyła do przodu. W jednej chwili dziewczyna dopadła przywódczynię gangu i zablokowała przedramieniem cios jej pałki, a następnie drugą ręką wyrwała jej z nosa kolczyk.

— To cię nauczy słuchać — warknęła i uderzeniem czołem w twarz posłała ją pod ścianę.

Tymczasem Wendy sięgnęła do torebki i wyjęła z niej glocka z tłumikiem.

— To powinno was ostudzić — wycedziła przez zęby. — Nikt nie usłyszy, jak poślę was do grobu, żaden strażnik nie zainteresuje się tym, kto was rozsmarował po ścianach. Może więc pójdziecie na spacer, a my pójdziemy swoją drogą?

Pozostała trójka natychmiast uznała, że koniecznie muszą sprawdzić, co się dzieje w kilku oddalonych stąd korytarzach.

Ale zanim zdążyły odejść, Elgars podskoczyła do jednej z kobiet i kopnęła ją tam, gdzie mężczyzna szczególnie nie lubi być bity. Nóż i łańcuch poleciały w bok. Kobieta zaczęła rozpaczliwie wrzeszczeć, a wtedy Annie kopnęła ją w bok głowy.

— Skoro nie chcesz grać, trzeba było nie przynosić piłki! — syknęła i uderzyła ją zaciśniętą pięścią. I tym razem mówiła wyraźnie, niskim i czystym głosem.

— Ona ma już dość, Annie — powiedziała Wendy, pochylając się nad szefową bandy i sprawdzając jej puls. Był równy i silny, co zdziwiło ją, kiedy przypomniała sobie, z jaką siłą została uderzona w głowę. Uchyliła powieki dziewczyny i stwierdziła, że niedługo może odzyskać świadomość. Tymczasem jej kamratka jęczała głośno, przytomniejąc.

— Niech was diabli porwą — syknęła Wendy. — Macie więcej szczęścia niż na to zasługujecie. Radzę wam iść do ambulatorium. Ma wstrząs mózgu — powiedziała, wskazując na przywódczynię. — A teraz zmywajmy się stąd.

— Rcja, nie kcemy kłoptów.

Pokonały kilka zakrętów i krótki korytarz pomocniczy, i znalazły się w przyjemniejszym otoczeniu. Na placyku zgromadziło się prawie czterysta osób. Przeważali starsi, którzy odpoczywali na metalowych ławkach, grali w gry, rozmawiali i sączyli drinki. Pomiędzy nimi można było zauważyć trochę młodszych kobiet i dzieci. Te ostatnie bawiły się na ogrodzonym terenie, który przypominał klatkę ogromnego chomika. Na środku stał wielki kołowrót, w którym rozradowane dzieci biegały ile sił w nogach.

Wendy nie zatrzymała się nawet na chwilę; szła niestrudzenie dalej, w kierunku celu ich wędrówki.

— Jesteśmy prawie na miejscu — powiedziała, ściągając windę. — Podmieście zostało bardzo logicznie zaprojektowane. Kiedy przywykniesz do sposobu rozplanowania pomieszczeń, w mig się połapiesz, co gdzie jest. Strefa bezpieczeństwa jest na poziomie A, w pobliżu centrum.

Elgars wskazała czerwoną skrzynkę, którą właśnie minęły. Była to już druga taka skrzynka, nie naruszona i cała, przypominająca zestawy ratunkowe z niższych pięter. Te opisane były plakietką „Tylko dla personelu Rt”.

— To zestaw awaryjny — wyjaśniła Wendy. — Zawsze na rogu stref 4/4/4 znajduje się taka skrzynka. Zawiera podstawowy ekwipunek medyczny i przeciwpożarowy. Kilka masek tlenowych klasy B, zestaw reanimacyjny, defibrylator, sprzęt do gaszenia ognia i otwierania drzwi. Skrzynka może zostać otwarta jedynie przez autoryzowany personel. Zamiast zwykłego zamka jest czytnik kodu kreskowego. Mogę ci pokazać, co jest we wnętrzu, gdyż należę do rezerw służb ratowniczych. Zrobiłam odpowiedni kurs i mam nadzieję, że pewnego dnia przyjmą mnie do czynnej służby.

Elgars wskazała na metalowe kraniki na suficie i spytała:

— Ogń?

— Tak. Mają tłumić płomienie — przytaknęła Wendy. — W niektórych sekcjach, tam gdzie jest dużo komputerów, zamiast pompować wodę gaszą dwutlenkiem węgla. Ale pomimo takich zabezpieczeń istnieje niebezpieczeństwo dużego pożaru. Jak do tego dojdzie, jesteśmy skończeni. Podmieście jest jak statek: albo zwalczysz płomienie, albo idziesz na dno. Alternatywą jest ucieczka na górę, ale skoro siedzimy tutaj, to znaczy, że nie chcemy wyjść, prawda?

— Ale czmu… Ale czemu? — spytała Elgars, rozglądając się na boki. Najwidoczniej niedawna bijatyka nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.

— Nie powiedzieli ci?

— Nooo — odparła z trudem. — Nigdy nie pytła.

— Nie chciało ci się z nimi gadać, co? — mruknęła Wendy, ponownie skręcając. Korytarz był jasno oświetlony i wyglądał na rzadko używany. Panele po obu stronach mijanych drzwi świeciły na czerwono, co oznaczało, że są zamknięte. — Jesteśmy pod górami Północnej Karoliny. Mówi ci to coś?

— Nooo — odparła Elgars i wyraźnie zamyśliła się. — W… widziałm m… mapę. A… ash…

— Nie chodzi o Asheville — odparła Wendy. — To bardzo długa historia.

— Mów.

— Kiedy Posleeni zaatakowali… Fredericksburg… — Głos Wendy lekko zadrżał na wspomnienie potworności, jakie spotkały jej rodzinne miasto. — Większość Podmieść nie była gotowa na przyjęcie uchodźców. W Północnej Wirginii były prawie dwa miliony uchodźców, a cały Fredericksburg zamienił się w kupę gruzów. Wiesz, cały ten ciężki sprzęt i bomby… Musieliśmy się spieszyć, bo Posleeni mogli w każdej chwili wrócić. Poza tym większość ocalałych była w… fatalnym stanie. W każdym razie to Podmieście było jedynym prawie ukończonym na całym wschodnim wybrzeżu. Tutaj najwcześniej zaczęła się budowa; miejscowy kongresman wywalczył tę lokalizację, mimo że była dość idiotyczna.

Elgars wydała z siebie nieokreślony dźwięk, a Wendy skrzywiła usta.

— Większość Podmieść położona jest w pobliżu tras międzystanowych, niedaleko miast. Pod Asheville znajdują się dwa ogromne kompleksy, które pękają w szwach. My znajdujemy się niedaleko Franklin. To taka niewielka mieścina, której nie można znaleźć na mapie. Kompleks umieszczono właśnie tutaj, gdyż tak chciał pewien kongresman, który zasiadał w Senacie chyba od wieków i był przewodniczącym komisji budżetowej Podmieść. Największym naszym problemem są zapasy. Dostajemy ich mało, a na dodatek musimy o nie walczyć z wojskowymi. Większość sprzętu i żywności jest bowiem przeznaczona dla garnizonów broniących Rabun Gap. Wojsko praktycznie siedzi nam na głowie; ich linie zaopatrzenia krzyżują się we Franklin, dlatego od początku mamy kłopoty. Jest taki wiersz Kiplinga mówiący o tym, że żołnierzom daleko do świętych… Mieszanka wojskowych po służbie i podziemia pełnego kobiet z początku okazała się wybuchowa. Teraz oni siedzą na górze, a my na dole, i prawie wszyscy są szczęśliwi.

Pokręciła głową, uśmiechając się do własnych myśli.

— Jesteśmy jedynym Podmieściem, które ma takie kłopoty. Jesteśmy bardzo blisko linii frontu. Kiedyś sporo mówiło się także o Rochester… — dodała i zamilkła.

— Co? — spytała Elgars.

— To było gorsze od Fredericksburga. Posleeni dostali się do środka i potem nie było już co zbierać. Spod ziemi jest tylko jedna droga na zewnątrz: ta sama, którą można dostać się do środka. Obrońcy podobno drogo sprzedali swoje życie. Nikt nie przeżył.

— Och…

— Dlatego ilekroć słyszymy o walkach w pobliżu Rabun Gap, jesteśmy trochę zdenerwowani. Jeśli Posleeni się przedrą, nie będziemy mogli nic na to poradzić.

Elgars pokiwała głową i rozejrzała się dookoła. Podobnie jak Wendy, większość ludzi była bardzo biednie ubrana. Rzuciły się jej w oczy dwie nastolatki, które miały na sobie szorty i bluzeczki na ramiączkach w krzykliwych kolorach. Ubrania były bez wątpienia nowe, jednak ich krój… był dziwny i różnił się od reszty ciuchów, jakie widziała w Podmieściu.

Widząc jej zdziwione spojrzenie, Wendy mruknęła:

— Wojskowe kurwy.

— Cooo?

Wendy wzruszyła ramionami.

— Każdy znajduje sobie tutaj jakieś zajęcie. Niektórzy są robolami, inni biegają po korytarzach i udają złych ludzi. Jeszcze inni starają się… zabawić. Żołnierze mają zakaz schodzenia na dół, ponieważ jest z nimi zbyt wiele kłopotów. — Z wyrazu twarzy Wendy można było wyczytać, że za tym jednym zdaniem kryje się cała masa opowieści i historyjek. — Po kilku ekscesach dowódcy wojskowi i straży doszli do porozumienia, że najlepiej będzie zakazać wojakom wizyt na dole. Nam jednak wolno wychodzić, i niektóre dziewczyny bawią się w… najstarszy zawód świata.

— Nie ro… zmie…

Wendy popatrzyła na nią uważnie i uśmiechnęła się.

— Ty naprawdę nie kapujesz, o co mi chodzi?

— Nooo.

— No cóż, pani kapitan — powiedziała z westchnieniem i poprawiła torbę na ramieniu. — Puszczają się za pieniądze. A w zasadzie za wszystko, co dostaną. Głównie fajne ciuchy i jedzenie, które mogą zabrać ze sobą. I elektronikę, której prawie nie mamy tutaj na dole.

Elgars rozejrzała się po ścianach z kompozytów i nie kończących się korytarzach. Próbowała sobie wyobrazić, jak to jest tkwić tutaj od lat.

— No i?

Wendy ponownie wzruszyła ramionami.

— Nieważne. To, dlaczego ludziom jest tak źle tutaj, pod ziemią, to długa i bardzo skomplikowana opowieść.

Annie pokiwała głową. Dotarły do drzwi oznaczonych tabliczką „S#ampers#A Służby Bezpieczeństwa”. Po prawej stronie korytarzyka znajdowało się niewielkie zamknięte pomieszczenie.

— Wpuść mnie, David, mamy gościa.

— Masz broń. Dziwię się, że tu dotarłaś — odezwał się metaliczny głos z głośnika umieszczonego niemal dokładnie nad ich głowami. Drzwi rozsunęły się z mechanicznym buczeniem.

— Obeszłam po prostu wszystkie czujniki — wyjaśniła Wendy. — Dobrze, że mi się udało.

Pomieszczenie za drzwiami sprawiało niemiłe wrażenie. Całą lewą ścianę zajmował okryty siatką maskującą stojak na broń. Naprzeciwko drzwi znajdowało się niskie biurko, za którym siedział na wózku inwalidzkim barczysty, ciemnowłosy mężczyzna. Kiedy Elgars i Wendy weszły do pomieszczenia, objechał biurko i zbliżył się do nich.

— Jakieś kłopoty? — spytał.

— Nic, z czym byśmy sobie nie poradziły — odparła Wendy, w dalszym ciągu czując przypływ adrenaliny.

— A kim jest nasz gość? — Mężczyzna wbił wzrok w Annie.

— David Harmon, to kapitan Annie O. Elgars — przedstawiła ich sobie z uśmiechem Wendy. — Pani kapitan odniosła pewne obrażenia i teraz wraca do formy. Ma amnezję i kłopoty z mówieniem. Choć tego nie pamięta, potrafi posługiwać się bronią. Musimy sprawdzić, co umie i pamięta.

— Pamięta? — Harmon zmarszczył brwi. — Moje nogi nie pamiętają, jak się biega, więc jak jej ręce mają pamiętać, jak się strzela?

— Lekarze twierdzą, że wykonywanie większości czynności odbywa się bez udziału mózgu. Annie pamięta, jak się je, pisze i tak dalej. I… hmmm… Blades powiedziałaby, że Annie zna podstawy sztuk walki. Powinniśmy chociaż spróbować.

— Byłaś kiedykolwiek na strzelnicy? — spytał Harmon, a spoglądając na Wendy, dodał: — Blades?

— Zwariowana Lucy i Duży Chłopiec — wyjaśniła Wendy. — Bawiła się z nimi.

— Raaa… cja — przytaknęła Elgars. — Paaa… miętam.

— Pani kapitan nie wróciła jeszcze w pełni do zdrowia — powiedziała cicho Wendy. — W dalszym ciągu ma pewne…

— Kłopoty z artykulacją — dokończył za nią Harmon. — Każdy z nas w tym cholernym miejscu ma jakieś kłopoty. — Wskazał na swoje nogi.

Potem rozsunął zamek torby i zaczął wyjmować jej zawartość.

— MP-5SPD. Ładna sztuka. Tłumik. Używała go pani, pani kapitan?

— Ne… Ne… wem — odparła Elgars. — Ne pam… e… tam.

— W szafce miała także barretta — dodała Wendy.

— To bez sensu — mruknął Harmon, wyciągając z torby kolejny pistolet. — Desert eagle .44. To nie jest broń snajpera. Przynajmniej nie takiego z regularnych oddziałów. Była pani w oddziałach specjalnych?

— Nie — odparła Elgars, marszcząc brwi. — Wee… dług do… mentów Trzy… trz… cia i Sześć… sss… eeet. — Westchnęła ciężko i mruknęła rozłoszczona: — Wszszszystko ź… źle.

Harmon popatrzył zdziwiony na dziewczyny.

— Nic o tym nie wspominałaś.

— Została przeniesiona na leczenie — wyjaśniła Wendy, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czy będą ją chcieli z powrotem, ale przydałby się jej trening. Niech się chociaż nauczy podstaw.

— Ech — westchnął instruktor. — Jest w tym tyle sensu, ile we wszystkim, co się tu działo przez ostatnie sześć lat.

Podjechał do niewielkich drzwi w tyle pomieszczenia.

— Znajdź jej jakieś nauszniki, a ja przygotuję strzelnicę.


* * *

Harmon podał Annie glocka i uważnie obserwował jej ruchy.

— Broń nie jest naładowana, ale nigdy nie należy wierzyć na słowo. Skieruj ją w dół i trzymaj palec z dala od spustu.

Elgars wzięła pistolet do ręki i obejrzała go podejrzliwie. Na strzelnicy ustawiono w odległości od pięciu do trzydziestu metrów kilka celów w kształcie ludzkich postaci. Przyjrzała się jednej z kukieł, przekrzywiając głowę na bok jak ptak.

— Wglą… dają znajomo. Ws… a… dzić, prze… a do… wć i szczelać?

— Tak.

Elgars ważyła broń w dłoni, cały czas trzymając ją opuszczoną do dołu.

— Coś n… nie gra — powiedziała wreszcie, obracając się do instruktora. Pistolet znalazł się na wysokości piersi mężczyzny, który gwałtownie wyprostował się na krześle.

— Unieś broń! — krzyknął, chwytając dłoń Elgars i odsuwając ją bezpiecznie na bok. — Trzymaj ją skierowaną w dół, a nie na ludzi! No dalej, załaduj, odbezpiecz i strzelaj. Tylko do nikogo nie celuj, ok?

— Prze… pszam — odparła Elgars. — Ale coś je… st nie… e ttt… ak.

Wzięła magazynek ze stolika, sprawnie załadowała go i odbezpieczyła broń.

— Ej, wiesz, co robisz? — spytała Wendy.

— Go… ow po lefej? — mruknęła pod nosem Annie.

Harmon uśmiechnął się odparł:

— Gotowi na lewej? Gotowi na prawej? Wszyscy gotowi! Strzelaj!

Nim ktokolwiek zdążył otworzyć usta ze zdziwienia, wszystkie pięć celów zostało trafionych w pierś i głowę. Strzelnicę wypełnił ogłuszający huk i błyski gazów wylotowych z lufy rozświetliły półmrok. Kiedy pusty magazynek upadł na podłogę, Wendy i Harmon stali jak oniemiali. Annie tak błyskawicznym ruchem przeładowała broń, że można było założyć się, iż stało się to za sprawą czarów.

— O żesz kurna — wymamrotał Harmon, podczas gdy Wendy nadal stała z otwartymi ustami.

— Wszystko w porządku, sierżancie? — spytała Elgars lekko zawstydzonym głosem.

— Tak, jak jasna cholera — odparł Harmon, oganiając się od dymu. — W jak najlepszym porządku.

Загрузка...