Cally przeturlała się na plecy i odkaszlnęła drapiący ją w gardło pył. Po kilku chwilach usiadła i rozejrzała się półprzytomnie.
— Cholera.
Główny schron był nietknięty i światło wciąż się paliło, ale to były jedyne pozytywne strony sytuacji. Tunele prowadzące do bunkra i do domu zawaliły się; główny był jednak cały, podobnie jak dwa wychodzące korytarze. Ciekawe, jak długo tu leżała. Pomacała głowę; na czole rósł jej już spory guz. Zegarek zatrzymał się albo od impulsu elektromagnetycznego, albo od wstrząsu, zresztą Cally nie była pewna, o której schowali się w bunkrze.
Przypomniała sobie, że Papa O’Neala mówił jej na temat broni atomowej i tego, co robić w przypadku jej użycia. Niestety wykład odbył się kilka lat temu i Cally nie miała pojęcia, gdzie szukać licznika Geigera ani jak go używać.
Przypomniała sobie, że ludzie wytrzymywali wybuch atomowy lepiej niż budynki — chodziło o coś związanego z falami ciśnienia — a to oznaczało, że dziadek może jeszcze żyć. O ile nie zabił go walący się bunkier.
Dlatego będzie musiała wydostać się z głównego tunelu i odszukać dziadka — odkopać go, jeśli trzeba — a potem uciekną na wzgórza.
Cally wstała, ale znów musiała usiąść, kiedy ziemia zadygotała od następnego nuklearnego wybuchu.
— Może za chwilę.
— Ooo, to musiało boleć! — zawołał Pruitt.
Reeves już cofał, więc ogień lądowników, z wyjątkiem jednego ładunku plazmy, poorał grzbiet wzgórza. Ten jeden ładunek plazmy wbił się jednak w sam środek sekcji zasilania SheVy.
— Reaktory dwa i trzy właśnie się wyłączyły — zawołała Indy. Odpięła pasy i ruszyła w stronę włazu. — To raczej nie będzie zadanie dla jednego człowieka.
— Bardzo zwolniliśmy, sir! — krzyknął Reeves. Przesunął dźwignię przepustnicy do oporu, ale SheVa ledwie się poruszała. — Jedziemy poniżej piętnastu kilometrów na godzinę.
— Indy! — wezwał dowódca przez interkom. — Powiedz, że stać nas na więcej! W tym tempie lądowniki dogonią nas za piętnaście minut!
— Nie powiem, dopóki nie będę wiedziała, co poszło! — Chorąży zsunęła się po drabince i odbijając się od ścian, pobiegła w stronę reaktora, łapiąc po drodze licznik Geigera. — Właśnie straciliśmy połowę mocy, szybciej już nie będzie.
— Niech to szlag — mruknął major. — Pruitt, masz potwierdzenie.
— Co? — zawołał działonowy.
— Idę do reaktorów — odparł dowódca. — Chyba dasz sobie radę z identyfikacją.
— Tak jest, sir. — Działonowy przełknął nerwowo ślinę. — Dawaj, Schmoo, znajdź nam następną pozycję do strzału.
— Jest jedna pod Fulchertown. — Kierowca sprawdził mapę. — Ale będziemy musieli przejechać przez kilka domów.
— Boisz się, że ci wejdą w gąsienice? — spytał z sarkazmem działonowy.
— Nie… Po prostu… — Schmoo obejrzał się przez ramię. — Nieważne. Starałem się trzymać lasów, żeby nikogo nie przejechać.
— Jeżeli ktoś tu jeszcze jest, to zasłużył sobie na to, żeby go przejechać.
Mitchell machnął dłonią przed twarzą, wchodząc do pomieszczenia reaktora. Wszędzie było pełno dymu i pary, a powietrze cuchnęło ozonem.
— Indy!
— Tutaj, sir — zawołała z lewej strony chorąży. Pomieszczenie zajmowały cztery turbinowe generatory; mniejsze reaktory były ledwie widoczne pod ścianami. Mitchell znał się na napędach abramsów, odrzutowych silnikach, które potrafiły rozpędzić czołg do stu kilometrów na godzinę, i wiedział, że moc zawarta w tym pomieszczeniu wystarczyłaby do zasilenia stutysięcznego miasta. Świadomość, że teraz starczy tylko do rozpędzenia SheVy do trzydziestu kilometrów na godzinę na płaskim terenie, była jak wiadro zimnej wody.
— Co tam masz? — spytał. — Polecimy?
— Nie, sir — odkrzyknęła chorąży, wręczając mu końcówkę grubego kabla. — Strzał minął reaktory i turbiny, dzięki Bogu, bo inaczej moglibyśmy już wsiadać w abramsa i uciekać. Ale poszedł nam transformator i jeden z obwodów zasilających, tak że nawet gdybyśmy mieli zapasowy transformator, nie miałby zasilania. Reaktor od razu się wyłączył.
— Więc co robimy? — spytał dowódca.
— Pan potrzyma zapasowy kabel zasilający — powiedziała żartobliwie chorąży — a ja biorę duży klucz. A potem razem wymienimy obwód i zrestartujemy reaktory.
— Ile to potrwa?
— Dziesięć minut, maks piętnaście — odparła, podchodząc do miejsca, gdzie łączyły się zasilacze turbiny. Założyła klucz na łeb śruby w miejscu, gdzie wychodził kabel, a potem, nie mogąc jej odkręcić, zdjęła klucz i kilka razy nim walnęła, aż stopiona plastikowa nasadka zeszła.
— Dobrze, że nie trafili w reaktory.
— Jasne — zaśmiał się dowódca. — Albo w gąsienicę. Wolałbym nie zrzucać gąsienicy z tego potwora.
— O, to żaden problem, wzywa się tylko zespół CONTAC — powiedziała chorąży, obluzowując śrubę. — Nie bez powodu w zespole naprawczym SheVy jest batalion inżynierów i wielkich dźwigów.
Mitchell rzucił kabel na podłogę i złapał się wspornika, kiedy czołg zakołysał się od trafienia. — Oho.
— Dam sobie sama radę — powiedziała Indy, z wysiłkiem napierając na klucz. — Niech pan wraca na górę, sir.
— Na pewno?
— Tak, zrobiłabym to z zamkniętymi oczami — odparła, wyciągając śrubę i wypalony kabel.
Kiedy major wybiegł z pomieszczenia, Indy westchnęła i podniosła kabel.
— I pomyśleć, że po to kończyłam polibudę…
— Latające czołgi, sir! — krzyknął Pruitt, kiedy dowódca wyskoczył z włazu. — Cztery. To zwiad lądowników. Radar pokazuje, że wszystkie lecą w tę stronę.
— Cholera — zaklął Mitchell, widząc na własnym ekranie klucz tenarali schodzących do następnego lotu koszącego. Latające czołgi wystrzeliły po kilka ładunków plazmy, ale tylko jeden czy dwa trafiły. — Skoncentrować się na lądownikach. Reeves, zobacz, co dasz radę zrobić.
— Jedyne, co mogę zrobić — powiedział kierowca — to wjechać między wzgórza, bo jesteśmy raczej dużym celem.
— Czy tylko mi się wydaje, czy oni trzymają się na dystans? — spytał Pruitt, kiedy SheVa z łoskotem wypadła na płaski teren. — Uuups. CEL! Minóg! Piętnaście klików!
Dotarcie do trzeciego punktu ostrzału wymagało okrążenia góry. Jak dotąd SheVa była osłonięta przez okoliczne wzgórza, ale ostatni manewr, wyjątkowo powolny, wyniósł ją na otwartą przestrzeń.
Pruitt był na to przygotowany. Trzymał działo wycelowane na południe, w stronę nadlatujących lądowników. Na szczęście posleeńskie okręty leciały w ślimaczym tempie tuż nad ziemią i nie zdołały zbliżyć się bardziej niż w ostatnich dwóch starciach. Ale niestety było ich coraz więcej.
— POTWIERDZAM! — zawołał major Mitchell, wskakując na swoje miejsce.
— POSZŁO! — wrzasnął działonowy, obracając wieżę w stronę następnego celu.
— Tak! — krzyknął Mitchell. — Trafiony, zatopiony, Pruitt! Detonacja źródła mocy Minoga nie była tak potężna jak pierwsze zestrzelenie, ale mimo to całkiem widowiskowa.
— CEL! — zawołał Pruitt. — C-Dek! Piętnaście klików!
— POTWIERDZAM! — zawołał Mitchell.
Pruitt wystrzelił w chwili, kiedy dodekaedr skrył się za grzbietem wzgórza.
— Pudło! Ci dranie manewrują! Czy to legalne?
— O żesz kurwa! — wrzasnął Reeves, kiedy tenarale kolejny raz przeleciały nad nimi. — Chyba celują za nasze działo!
— Zauważyłem — odparł major i zaklął. — O tyle dobrze, że to jedyny fragment z porządnym pancerzem. Gorzej, że to pancerz na magazynie amunicji.
— Nic dziwnego, że trzymają się na dystans — powiedział Pruitt, obracając działem w jedną i drugą stronę., szukając celów. — Dobrze, że prawie skończyły się nam pociski, więc jeśli nawet przedziurawią nam magazyn, nic nie rąbnie. — Przemyślał to, co właśnie powiedział, i pokręcił głową. — Mamusiu!
Mitchell przełączył się na linię zewnętrzną. i wezwał jednostkę Wrzeszczących Bachorów.
— Whisky Trzy Pięć, tu SheVa Dziewięć, przydałaby się nam pomoc. Odbiór.
— Co to, kurwa, jest, ma’am?
Kapitan Vickie Chan osłoniła oczy przed zachodzącym słońcem i pokręciła głową.
— Nie wiem, Glenn. Zwyczajnie nie wiem.
Kapitan Chan wstąpiła do amerykańskiej armii w 1989 roku w ramach odpracowania studiów podoficerskich na Uniwersytecie Stanu Nebraska. Program ten zapewnił córce chińskich imigrantów czesne i comiesięczne kieszonkowe, dlatego też kiedy Armia w swojej nieskończonej mądrości przydzieliła ją do artylerii obrony przeciwlotniczej, Chan założyła mundur i ruszyła w świat.
Jedno, chociaż dość udane powołanie — bardzo mało kobiet w obronie przeciwlotniczej za pierwszym razem dochodzi do stopnia kapitana — udowodniło jej, że wojskowa kariera to ostatnia rzecz, na której by jej zależało. Chan rozejrzała się po starszych stopniem koleżankach i ustaliła, że dzielą się one na dwa typy: dziwki i żylety. Nie miała ochoty zostać ani jedną, ani drugą, dlatego spokojnie wypisała się i wróciła do cywila.
Wraz jednak z nadejściem Posleenów Chan dostała, tak jak wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek mieli na sobie wojskowy mundur, wezwanie do odbycia służby. Początkowo przydzielono ją do jednostki pancernej, ale po stworzeniu systemów zwalczania lądowników komputer wypluł jej nazwisko na samym początku listy. Miała doświadczenie w obronie przeciwlotniczej, a w momencie przeniesienia dowodziła kompanią czołgów. Doskonale.
Wtedy właśnie jej rozwijająca się kariera — postanowiła zostać żyletą — została zdławiona w zarodku. Przydzielono ją do pierwszych oddziałów Wrzeszczących Bachorów, oficjalnie nazywanych M-179 „Rosser”, Średni System Zwalczania Lądowników, a kiedy wyszło na jaw, że jest to broń samobójcza i przeciwko lądownikom bezużyteczna, zostawiono ją tam. Bachory nie miały żadnego zastosowania, ale przerobienie ich z powrotem na zwykłe czołgi abrams było zbyt kłopotliwe, a poza tym wojsko miało do dyspozycji inne rodzaje broni, równie dobre. Dlatego też przez ostatnie pięć lat Chan przerzucano z jednego korpusu do drugiego, gdzie podpierała linie obronne, a generalnie chodziło o to, by nie przeszkadzała; nikt nie wiedział, co począć z Bachorami, i mało komu chciało się nad tym zastanawiać.
W tej chwili z przyjemnością znalazłaby się w którymkolwiek z tamtych korpusów i spędzała bezczynnie dni. Było oczywiste, że jechanie naprzeciwko hord Posleenów, by zwolnić ich przemarsz, jest chwilowym rozwiązaniem problemu; nie było mowy, by samotny oddział Bachorów zatrzymał tych rozmiarów natarcie.
Mimo to jednak właśnie to robiła. I być może, tylko być może, jej kompania to przeżyje. Muszą tylko zestrzelić to… to coś.
— Komputer się stawia — powiedziała specjalista Glenn. Działonowa była kobietą, tak jak jej dowódca, i miała sypkie ciemno blond włosy, które zawsze uciekały jej spod hełmofonu. Odgarnęła je z czoła i spojrzała w górę. — Nie chce ich namierzać. Radar je widzi, ale komputer nie chce wycelować.
Chan westchnęła i zsunęła się w głąb wieży. Była prawie pewna, że wie, co się dzieje. Oprogramowanie komputera wyjęto z od dawna nie działającego programu Sergeant York. Tamten system od samego początku był koszmarem, ale był też analogią do Wrzeszczących Bachorów, więc założono, że oprogramowanie też będzie podobne.
Słowo „założono” miało wiele różnych konotacji. W tym przypadku jakiś błąd w programie prawdopodobnie informował komputer, że to nie są właściwe cele. Chan nienawidziła tego oprogramowania. Gdyby kiedykolwiek dopadła durniów, którzy je napisali, postawiłaby ich pod ścianą i rozstrzelała.
Z karabinu maszynowego dowódcy, bo komputer pewnie by spudłował.
Wzruszyła ramionami.
— Dobra, Glenn, daj celowanie tu na górę.
— Tak jest, ma’am — powiedziała działonowy. — Co pani zamierza?
— Zużyć cholernie dużo amunicji — odparła Chan, przełączając działo na ręczne sterowanie.
Przez chwilę patrzyła na… to coś, cokolwiek to było. Nadlatywały lotem koszącym, bardzo wysoko, i odpalały ładunki w tylny pokład SheVy, a potem zawracały do następnego ataku. Chan rozważyła możliwości, a potem wcisnęła kolejny przycisk.
— Do wszystkich czołgów: przełączyć działa na zdalne sterowanie — powiedziała na sieci kompanii, a potem przełączyła się na częstotliwość SheVy. — SheVa Dziewięć, musicie skręcić na wschód i przez kilka minut jechać stałym kursem.
Mitchell miał wrażenie, że kieruje rannym słoniem. SheVa ledwie się wlokła, a z licznych miejsc trafienia buchał dym, dlatego transmisja od dowódcy Bachorów spotkała się z wdzięcznym przyjęciem.
— Zastanawiałem się, co się z wami dzieje — powiedział major. — Potwierdzam, robi się.
Przełączył się na interkom i sprawdził monitor.
— Schmoo, skręć na wschód i jedź w górę zbocza. Nie przejmuj się prędkością, po prostu utrzymuj stały kurs.
— Tak jest, sir — powiedział szeregowy, zakręcając potężnym czołgiem na wschód.
— Majorze Mitchell — odezwała się w słuchawkach chorąży. — Mówi Indy. Dostajemy łomot, sir. Mamy uszkodzenia pod pokładem.
— Wiem — odparł Mitchell. — Jest bardzo źle?
— Mamy uszkodzone mechanizmy działa, to akurat bardzo źle. Ale były obliczone na zapas, więc chyba ciągle możemy strzelać. Jeśli jednak dostaniemy jeszcze kilka razy, to się skończy.
— Jak zasilanie? — spytał Mitchell. — Jeśli uda się nam przyspieszyć, będziemy mogli trochę ich zostawić w tyle. Nie podejdą bliżej, chyba boją się po tym, co spotkało SheVę Czternaście.
— Zrestartowałam reaktory, sir — odparła mechanik. — Ale turbiny muszą się rozgrzać. Musimy poczekać jeszcze pięć do siedmiu minut.
— Dobra — westchnął dowódca. — Musimy jakoś sobie radzić. — Spojrzał na odczyty i obejrzał się na działonowego. — Dasz radę, Pruitt?
— Tak jest, sir. Zostały nam tylko dwa pociski.
— Umiem czytać — powiedział major, wskazując swoje wyświetlacze. — Wezwę uzupełnienie, ale najpierw musimy trochę odsądzić się od nich. — Potrząsnął głową, kiedy trafiła ich kolejna seria plazmy. — I pozbyć się tych kolegów. Lepiej, żeby nie strzelali do naszej amunicji.
— O, broń cię Boże — zachichotał Pruitt.
— Jeśli dobrze pamiętam, bunkier paliwowy dodeka dowodzenia jest tuż poniżej środka — zamyślił się na głos Mitchell. — Myślę, że kiedy będziesz miał okazję do następnego strzału, będą bliżej niż dotąd, poniżej dziesięciu klików…
— Mam spróbować trafić w bunkier paliwowy — powiedział Pruitt.
— Po prostu dokładnie wyceluj. Zobaczymy, co się stanie.
— Uwaga, zaczynamy — powiedziała Chan. Popatrzyła na sześć okrętów zataczających koła po niebie — połączyła wszystkie sześć „czołgów” i miała j e pod ręczną kontrolą — i wybrała punkt nad i za czołgiem SheVa. — Bardzo nam zależy, żeby nie strzelić im w dupę.
— O, nie. — Glenn złapała się za hełmofon. — Już mi się to NIE PODOBA.
Wrzeszczący Bachor został tak nazwany ze względu na podobieństwo do niemieckiego moździerza o tej samej nazwie z czasów drugiej wojny światowej. „Działo” było zamontowane na wierzchu czołgu, na bardzo wytrzymałym obrotowym trzpieniu wstawionym zamiast wieży. Dowódcę i działonowego wciśnięto tam, gdzie kiedyś było dno wieżyczki, a kierowca zajmował tradycyjne miejsce z przodu. Samo działo było mniej więcej okrągłe, z sześcioma wybrzuszeniami z boku. Różnica polegała na tym, że niemiecka broń, która naprawdę nazywała się Nebelwerfer, była wielolufowym moździerzem. Nowoczesny Wrzeszczący Bachor wyposażony był w dwunastopak MetalStorm 105.
Nazwa MetalStorm — burza metalu — mówiła sama za siebie. Każdy pakiet w niecałą minutę wyrzucał do tysiąca dwustu pocisków z odrzucanym sabotem kaliber 105 mm. Pociski były upakowane jeden za drugim w dwunastu rurach będących jednocześnie lufą i komorą. Elektrycznie odpalany system mógł wystrzelić albo jeden pocisk, albo całą serię. Po opuszczeniu lufy pociski, przyspieszane do różnych szybkości, zrzucały swoje plastikowe „buty”, i dalej leciały już z zabójczą dla czołgów prędkością sześćdziesięciomilimetrowe wolframowe kolce. W każdej rurze znajdowało się sto pocisków; wystrzeliwane w elektronicznie kontrolowanej sekwencji szybko wypełniały powietrze wolframem i stalą.
Ilość energii wyzwalanej podczas strzału powodowała, że czołg mógł strzelać tylko do przodu, chyba że wcześniej rozłożył wsporniki, tak zwane „lewarki”. W przeciwnym razie sam odrzut odpalenia tysiąca dwustu pocisków przewróciłby go na bok.
I chociaż system ten okazał się bezużyteczny przeciwko lądownikom, sześć czołgów strzelających w przestrzeń, przez którą przelatywały tenarale, to była zupełnie inna para kaloszy.
Tensalarial kłapnął grzebieniem i włączył mikrofon.
— Musimy celować niżej, żeby to zniszczyć; nie trafiamy, strzelając z takiej wysokości.
— Fuscirto uut — odparł Allansiar. — Bliżej już nie podlecę! Już teraz jesteśmy za blisko! Widziałeś, co się stało z Pacalostalem!
Tensalarial znów kłapnął grzebieniem i warknął. Posleeni mieli w sobie coś takiego, że jeśli któryś był już w stanie zrobić coś więcej niż tylko zaszarżować na działa ze swoim oolt, zaczynał być… ostrożny. Najmądrzejsi ze wszystkich zdawali się kenstainowie, nad czym Tensalarial wolał nie zastanawiać się zbyt dokładnie.
— Naszym… zadaniem jest zatrzymać tę maszynę, żeby lądowniki mogły j ą zniszczyć — powiedział, kłapiąc kłami tak, że aż słychać było w komunikatorze. — I wykonamy to zadanie.
— W takim razie strzelaj w gąsienice — warknął w odpowiedzi Allansiar. — Nie w korpus; tam jest paliwo i broń, które wybuchają. W kołach nic nie wybucha!
— Dobrze — odparł kessentai. — Przy następnym przelocie strzelamy w gąsienice.
— Formuję szyk — powiedział Allansiar. — Nawet zejdę trochę niżej.
— Ustawmy się jeden za drugim. W ten sposób ci z tyłu będą mogli wziąć poprawkę na cel według prowadzącego. Ja poprowadzę.
— Czemu nie? — chrząknął Allansiar. — I tak w nic nie trafisz. Tensalarial zignorował zaczepkę i skierował tenaral ku ziemi, nakierowując podziałkę ręcznego celownika na wolno obracającą się gąsienicę. Piloci mieli mało okazji do poćwiczenia celowania przed szturmem, i dopiero metodą prób i błędów uczyli się, że ładunki nie zawsze lecą tam, gdzie celowała podziałka. Podziałkę generował komputer, ale nie był to tak naprawdę system automatycznego celowania, tylko zwykły wyświetlacz pokazujący, gdzie według Goloswina powinien być cel. Ponieważ Posleeni zawsze celowali przy użyciu zaawansowanych technicznie systemów naprowadzających — których zasad działania nigdy nie chciało się Goloswinowi zbadać — prowadzący tenarale powoli uświadamiali sobie, że układ celowniczy nie bierze pod uwagę dwóch zasadniczych elementów: paralaksy i różnicy kątowej. W obecnej konfiguracji działka były odpowiednikiem plazmowego muszkietu, i tak samo celne jak muszkiet.
Opadając na cel niczym sokoły, kessentaiowie zaczęli siać plazmą po okolicy.
System rozpoznawania celu Bachorów czasem miewał problemy, a radarowa integracja często nie działała. Ale układ ręcznej kontroli ognia przejęty z projektu M-1 abrams na ogół spisywał się dobrze.
W tym przypadku laser przeczesywał niebo, aż otrzymał odpowiedź, potem system ocenił odległość i uznał, że jest wystarczająco bliska tej, którą kapitan Chan wprowadziła ręcznie, po czym rozpoczął ciąg obliczeń. Sprawdził prędkość wiatru, temperaturę powietrza, wilgotność i to, czy ze StormPacka już strzelano. Potem stosownie do wyniku tych obliczeń skorygował ustawienia celownika (nieznany programista, który stworzył ten system celowniczy, słyszał o paralaksie).
Dla kapitan Chan nie mogło być niczego łatwiejszego. Umieściła czerwone kółka na nadlatujących tenaralach i zaczekała, aż zrobiły się zielone. Trwało to około pół sekundy, Potem przesunęła przełącznik z pozycji „zabezpieczony” na „fuli”, szarpnęła dźwignię spustu i zamknęła oczy.
— Jasna cholera! — zawołał Pruitt. Przełączył się na monitor, na którym mógł obserwować zabawnie wyglądające czołgi, które ustawiły się na szczycie wzgórza, a teraz zniknęły za ścianą dymu i ognia. — Trafili je?
— Nie — odparł major Mitchell, przełączając się na chwilę na ten sam ekran. — Zawsze tak wyglądają, jak strzelają.
Czołgi wyglądały tak, jakby wybuchły. Nad nimi i po bokach był tylko dym, ogień i płonące, porozdzierane strzępy plastiku. Gdzieś tam przypuszczalnie byli ludzie, ale wydawało się mało prawdopodobne, by ocaleli. Po kilku sekundach ostrzał ucichł i powietrze zaczęło się oczyszczać, ukazując najwyraźniej nie tknięte Bachory.
— Jasna cholera — powtórzył Pruitt. — Musimy sobie taki kupić, sir!
Glenn z jękiem usiadła.
— Oooch, nienawidzę tej roboty. — Oderwała palce od hełmofonu i spojrzała na swoją trzęsącą się dłoń. — Muszę załatwić sobie przeniesienie.
Projekt abramsa nie przewidywał zamontowania na nim MetalStorma 105. Pierwotnie abrams miał strzelać z pojedynczego działa kalibru 105 mm. Aż do posleenskiego najazdu i powstania potworów typu SheVy sam pomysł samobieżnego MetalStorma 105 uznawano za niedorzeczny. Energia uwalniana przez system wystarczała do podrzucenia w powietrze Jumbo Jeta. Na średnich pojazdach pancernych można było montować lżejsze systemy uzbrojenia, a nie armatę kalibru 105 mm. Szarpała siedemdziesięciodwutonowym czołgiem jak terier myszą, a załogą rzucało jak kulkami w grzechotce.
— No nie, chcesz stracić taką zabawę? — spytała kapitan Chan, rozcierając bark, którym uderzyła o wspornik.
— Czyste niebo, kapitanie — powiedziała działonowy, obracając peryskopem.
Chan otworzyła luk dowódcy i rozejrzała się. W powietrzu wciąż wisiał opar gazów wylotowych i dym tysięcy odłamków plastiku, dopalających się na ziemi i wierzchnich pancerzach czołgów. Na niebie nie było ani jednego tenarala. Ale to wcale nie znaczyło, że niebo było czyste.
— Do wszystkich Bachorów — powiedziała kapitan, chowając się z powrotem do czołgu. — Wycofać się ze wzgórza! — Przełączyła częstotliwości i wywołała SheVę. — Hej! Duży! Masz towarzystwo na południe od Dillard.
— Nienawidzę ludzi — zawarczał Orostan, kiedy połączenie z tenaralami umilkło.
— Już to mówiłeś — zauważył Cholosta’an.
— Co to było? — spytał oolt’ondai. — Esstu?
— Pracuję nad tym — przyznał kessentai. — Są wzmianki o używaniu ich w walce, ale nie przeciwko tenaralom; zazwyczaj używa się ich do obrony naziemnej.
— Zajmiemy się nimi po wielkim dziale — powiedział Orostan, kłapiąc grzebieniem. Oolt’ondai spojrzał na plan bitwy i prychnął. — Dość tej zabawy, zmniejszymy dystans i zaatakujemy.
— Pruitt, dwa pociski — przypomniał działonowemu major.
— Bun-Bun więcej nie potrzebuje — odparł działonowy.
— Maj orze — rzekła przez interkom Indy. — Turbiny chodzą. Trochę improwizowałam, ale wygląda na to, że będzie dobrze. Tak czy inaczej, mamy pełną moc.
— Świetnie — powiedział Mitchell. — Reeves, kiedy Pruitt wystrzeli, wycofaj się ze wzgórza i czekaj na mój rozkaz. Cofniemy się na pozycję, a potem pojedziemy na północ, do Franklin, po uzupełnienia.
— Tak jest, sir — powiedział kierowca. Wskaźniki wróciły na zielone pola. — Mamy pełną moc.
— Dobrze, ruszaj.
Reeves włączył napęd i pchnął wielotonowy czołg pod trzydziestostopniowe zbocze.
— O cholera — szepnął Pruitt. Przed nimi były wszystkie lądowniki. Z oddali dobiegł skowyt turbin; to Reeves podkręcił moc tak, że cała SheVa zawibrowała.
— Cel — powiedział major Mitchell. Obrócił działo i umieścił celownik na dolnej części dwóch C-Deków.
— CEL — potwierdził Pruitt. — C-Dek, dziewięć klików!
— Potwierdzam.
— POSZŁO! — zawołał działonowy. Szarpnięcie spowodowało napięcie się pasów, kiedy Reeves dał gaz do dechy w tył.
— Pudło! — Pocisk przeleciał pod manewrującym C-Dekiem. — CEL, POSZŁO!
Drugi pocisk, wystrzelony z konsolety dowódcy, wbił się w dolny kwadrant okrętu w tej samej chwili, kiedy wokół SheVy zagotowało się od ognia Posleenów. Olbrzymi czołg zdołał jednak uciec ze wzgórza, zanim eksplodowało pod ogniem dział. Mimo ciężkiego ostrzału detonacja była wyraźna. Ogień zamilkł, a wzgórza po obu stronach rozjaśnił nuklearny błysk.
— NIEZŁY STRZAŁ, SIR! — ryknął Pruitt. Nad grzbietem wzniesienia widać było jeden z Minogów. W chwili, kiedy zjeżdżali w dół, wbił się w zbocze. Eksplozja była największa z dotychczasowych. — ANTYMATERIA WAM W RYJ, KOSMICZNE PASKUDY!
— Reeves, gaz do dechy i nie zwalniaj, dopóki nie miniemy Franklin — powiedział dowódca, obracając ręcznie wieżę w tamtym kierunku. — Musimy zdążyć na randkę z zaopatrzeniem. — Przez chwilę myślał ze zmarszczonymi brwiami. — Omiń miasto od wschodu; na zachodzie jest Podmieście, wolałbym się nie zapaść.
— O cholera — zaklął nagle Pruitt. — Podmieście! Co z Podmieściem, sir?
Mitchell wzruszył ramionami i westchnął.
— Chyba muszą sami sobie radzić, plutonowy. Miejmy tylko nadzieję, że nie rozjedziemy żadnych maruderów.
— Nienawidzę ludzi — prychnął Orostan, kiedy sześć ikon zniknęło z ekranów, a jego własne okręty podskoczyły na fali uderzeniowej. — Zachowują się strasznie, ich metody reprodukcji są po prostu obrzydliwe, a do tego wykorzystują swoje słabości jako broń. Powinni tego zabronić.
— Tak, masz racje. — powiedział Cholosta’an, patrząc na wyraźny, biegnący na północ ślad. SheVy nie było widać — przypuszczalnie nie miała już amunicji — ale łatwo mogli ją wyśledzić. — Lecimy za nimi?
— Nie — odparł Orostan — zajmiemy się nimi później. Na razie jesteśmy mocno spóźnieni, już dawno powinniśmy być na pozycjach. Niech ocalałe okręty rozproszą się. Cały czas manewrować, ale kiedy się da, zwiększyć wysokość i prędkość. SheVa najwyraźniej się wycofała.
— Nasze raporty wskazują, że tuż przed nami jest jedno z ludzkich podziemnych miast — powiedział oficer wywiadu. — Było celem oolt’pos Aresseena.
— Wyznacz kogoś innego do zajęcia i utrzymania wejść — powiedział Orostan, patrząc z gniewem na swoje przetrzebione siły. — Siły naziemne mogą wysłać do środka jeden oddział na każde trzy oddziały. Będzie tam dużo łupów i oczywiście thresh. Będziemy potrzebowali materiałów, żeby kontynuować natarcie. Pozostałe siły niech skręcą na autostrady 28 i 441, zgodnie z planem.
— Zrozumiano — odparł oficer. — W mieście nieźle się obłowimy.
— Nie wiem — powiedział Cholosta’an. — Jak tak dalej pójdzie, może się okazać, że nie będzie warto.