15

Nie głoszą nikomu, że Bóg sił im doda

Tuż przed tym, jak śruba uparta popuści

Nie głoszą, że Jego pozwala im laska

Słać wszystko do diabła, gdy najdzie ich chęć

Tak w słońcu i w tłumie, i w świetle, w gromadzie

1 w mroku wciąż trwają, pośrodku pustkowia

I patrzą, i baczą od rana do nocy

Czy dzień ich współbraci już dawno nie nastał.

Rudyard Kipling

Synowie Marły (1907)


Podmieście Franklin, Franklin, Nowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
10:48 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, czwartek, 24 września 2009

— Posłuchaj, koleżanko. Czy ty zawsze masz problemy z rozkazami na piśmie? — spytał Mosovich.

Strażniczka za pancerną szybą ponownie spojrzała na papiery i gestem nakazała żołnierzom czekać.

— Muszą zapytać kogoś o zdanie. Po raz pierwszy mamy taką sytuację.

— Nie cierpię takich zadupi jak to — powiedział Mueller. Mosovich przytaknął w milczeniu, stwierdzając, że Mansfield będzie mu winien przysługę. Ogromną przysługę.

Jego prośba o sprawdzenie stanu zdrowia jednej wariatki przyszła w odpowiednim momencie. Po ostatniej misji dowódca zakazał wykonywania dalekich zwiadów. Posleenów miały teraz szpiegować maszyny i samoloty. Te ostatnie były rozmiarów sokola i unosiły się ponad linią drzew, daleko poza polem widzenia obcych. Główny problem polegał jednak na tym, że Posleeni dość szybko je wykrywali i niszczyli. Ich sygnały, choć miarodajne, były dość krótkotrwałe. Pełzacze, które przypominały metrowe mechaniczne mrówki, spisywały się odrobinę lepiej, ale nawet one nie były w stanie dotrzeć daleko w głąb umocnień Posleenów. Ktokolwiek zawiadywał tam ochroną, znał się na swojej robocie i wiedział, jak ją porządnie wykonywać.

Do Mosovicha dotarły pogłoski, że generał Bernard postulował, by bazę Posleenów zbombardować pociskami atomowymi z She — Vy. Jego propozycja została jednak odrzucona przez panią prezydent, z zasady przeciwną atakom atomowym. Sam fakt powstania takiej petycji pocieszał Mosovicha; ktoś potraktował serio jego doniesienia o zagrożeniu ze strony obcych.

Do czasu, aż ktoś nie wpadnie na pomysł rozwiązania impasu, on, Mueller i siostra Mary nie mieli nic do roboty. Ponieważ taka szczęśliwa sytuacja nie mogła trwać wiecznie i prędzej czy później ktoś przydzieliłby im jakąś idiotyczną misję, Mosovich z radością powitał list z dowództwa. Sztab gwarantował im na piśmie wejście do Podmieścia, bez którego to glejtu nie dostaliby się tam za żadne skarby świata. Co ważniejsze, znów byli daleko od jednostki i głupich pomysłów lęgnących się w głowach sztabowców.

Gorszą stroną medalu był fakt, iż Podmieścia były fatalnymi miejscami. W ciągu ostatnich pięciu lat Mosovich kilkakrotnie je odwiedzał i za każdym razem stwierdzał, że to przygnębiająca okolica. Widok tych wszystkich ludzi stłoczonych pod ziemią był po prostu wstrząsający. Zwłaszcza kiedy się pomyślało, że jeszcze dziesięć lat temu dziewięćdziesiąt procent z nich żyło w wygodnych domach z ogrodami. To pozwalało uświadomić sobie, jak kiepsko idzie ta wojna. Ale przecież toczy się nadal; Stany Zjednoczone przetrwały najgorszy okres, a siły ekspedycyjne miały lada moment powrócić. Prędzej czy później sytuacja wróci do normy.

Po zejściu do Podmieścia człowiek uświadamiał sobie, że tylko mami się głupimi wizjami.

Podmieście Franklin cieszyło się szczególnie złą sławą. Połowa wind i wrót bezpieczeństwa nie działała, cały obszar tonął w śmieciach, które wysypywały się z każdego kąta. Stanowisko służby bezpieczeństwa za pancerną szybą i z niewielkim okienkiem przypominało kasę kina. Wszystkie półki za plecami strażnika były zastawione pustymi puszkami po jedzeniu, w których piętrzyły się stosy niedopałków.

Z drugiej strony trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy. Franklin było najstarszym Podmieściem, do którego trafili pierwsi uchodźcy z podbitych i zdewastowanych przez Posleenów terenów. Dotarcie do Podmieścia było możliwe dzięki transportowi wojska, z którego nawet zmęczeni piechurzy niechętnie korzystali. Wokół kręciło się wiele podejrzanych typów w mundurach, nic zatem dziwnego, że strażnicy mieli opory przed wpuszczaniem żołnierzy do środka. Z tego, co Mosovich słyszał, przez kilka pierwszych miesięcy wojskowi mieli wolny wstęp do Podmieścia, co kończyło się opłakanymi w skutkach incydentami.

Nic zatem dziwnego, że ochrona była taka zdenerwowana na ich widok. Zwłaszcza że byli uzbrojeni.

Mosovich poprawił wiszący na ramieniu karabin. Strażniczka wróciła ze starszym mężczyzną. Był to bardzo potężny człowiek, jednak na jego ciele nie było ani grama tłuszczu, tylko same mięśnie. Był w randze majora i zapewne był przełożonym służby wartowniczej.

— Starszy sierżant sztabowy… Mosovich — powiedział mężczyzna, przeglądając wydruk e — maila.

— To ja, a to mój zastępca, starszy sierżant Mueller.

— Czy mogę zobaczyć panów identyfikatory?

— Jasne — odparł Jake i wyciągnął swoje dokumenty, a Mueller zaczął przetrząsać swoje w poszukiwaniu pozwolenia na broń.

— Proszę nam wybaczyć — zaczął się tłumaczyć major służby bezpieczeństwa. — To dla nas bardzo niezwykła sytuacja. W mieście jest niewiele osób, które mogą wchodzić i wychodzić z Podmieścia.

— Rozumiem, rozumiem, ale my mamy rozkazy.

Oficer uważnie przyjrzał się identyfikatorom, sprawdził ich autentyczność i z westchnieniem rzekł:

— Wszystko się zgadza, muszę was wpuścić.

— Otworzycie nam drzwi czy mamy się pod nimi przecisnąć? — warknął Mueller.

— Zanim to zrobię, muszę was uprzedzić o kilku obowiązujących tutaj regułach — powiedział major, opierając ręce na biodrach.

— Niech pan posłucha, panie… — rzucił rozzłoszczony Mosovich. Pochylił się do przodu i zerknął na tabliczkę z nazwiskiem. — Peanut? Nie jesteśmy barbarzyńcami, z którymi mieliście przedtem do czynienia. Może i wyglądam na dwadzieścia dwa lata; ale w rzeczywistości mam pięćdziesiąt siedem, i służyłem w wojsku, kiedy pana ojciec zmieniał panu pieluchy. Mamy tutaj za — danie do wykonania i nie zamierzam włóczyć się i zwiedzać tej cholernej dziury. Jest nas tylko dwóch, więc jeśli nas się boicie, zmieńcie robotę, bo nie nadajecie się do niej. Jak pan już zauważył, mamy przepustki i wszystko się zgadza. Otwieraj pan te cholerne drzwi.

— Z pana słów wnoszę, że część przemowy mogę sobie darować, jest jednak kilka innych rzeczy. Ludzie na dole nie mają broni, nie lubią jej i obawiają się jej. Są jednak tacy, którzy o niczym innym nie marzą i będą starać się wam ją odebrać, jeśli tylko dacie im okazję. Uważajcie na amunicję, nie zgubcie jej. Jeśli coś takiego się stanie, to osobiście dopilnuję, żeby dowództwo do końca wojny kazało wam czyścić kible.

— Będzie z tym problem, bo my służymy we Flocie. Dzięki za marudzenie i otwieraj te drzwi, kolego.

— Dobrze — odparł major i nacisnął klawisz. Dał się słyszeć brzęk i drzwi rozwarły się ze szczękiem. — Witam w Podmiesciu Franklin.


* * *

Mueller kręcił z niesmakiem głową, kiedy przechodzili przez kolejne pomieszczenia.

— Dziwnie to wszystko wygląda.

— Tak, masz rację — odparł Mosovich. — Jak owce, nie? Mueller kiwnął głową. Ludzie mieszkający w Podmiesciu rzeczywiście przypominali owce. Patrzyli na żołnierzy jak na psy pasterskie, które nie powinny ich ugryźć, przynajmniej tym razem. Widać było, że nie lubią widoku mundurów ani broni.

— Pewnie martwią się, że nadejdzie atak.

— Ja też bym się martwił — rzekł Mueller. Podmieście było położone w pobliżu linii frontu, i ktokolwiek zadecydował o tej lokalizacji, powinien zostać zastrzelony za głupotę.

— Tu nie ma drugiego wyjścia — zauważył Mosovich. — Czysty idiotyzm.

— Właśnie — przytaknął Mueller. — I zbrojownia jest przy samym wejściu.

Mosovich tylko parsknął. Gdyby Posleeni zaatakowali przełęcz i przełamali obronę, ludzie zamieszkujący Podmieście znaleźliby się w potrzasku. Gdyby ich w porę nie ostrzeżono, obcy zajęliby ich skład z bronią, a potem spokojnie mogliby wymordować bezbronnych cywilów.

Zdaniem Mosovicha, decyzja o uczynieniu z Podmieść stref zdemilitaryzowanych była czystym idiotyzmem. Gdyby ludziom pozwolono nosić broń, zapewne wzrosłaby liczba przestępstw, ale była to stosunkowo niewielka cena za możliwość obrony przed — nawet przypadkowym — lądowaniem Posleenów. Poza tym zaostrzone środki bezpieczeństwa mogłyby odstraszyć obcych.

Niestety, połączenie polityki i obcych wpływów sprawiło, że podziemne miasta były całkowicie bezbronne.

Skręcili w kolejny korytarz, gdzie na każdych drzwiach znajdowała się tabliczka z nazwiskiem lekarza. Żołnierze podeszli do drzwi oznaczonych plakietką: „Dr Christine Richards, lek. psych. ". Mosovich nacisnął guzik i rozległ się cichy dzwonek.

— Tak?

— Doktor Richards? Tu starszy sierżant sztabowy Mosovich. Chciałbym porozmawiać o kapitan Elgars. — Lekarka powinna była otrzymać e — maila, ale Bóg jeden wie, jak tutaj funkcjonuje poczta.

— Czy nie może pan przyjść później? Kończę raport, ale nie jest jeszcze gotów.

— Może nam pani po prostu powiedzieć to, co ma się w nim znaleźć. — Mosovicha zaczynało już drażnić to mówienie przez drzwi. — Podejrzewam, że w sztabie będą chętniej słuchali mnie niż pani. Jesteśmy tutaj po to, żeby zobaczyć Elgars, więc ma pani szansę przekonać mnie, że dziewczyna doszczętnie nie zwariowała. Drzwi otworzyły się i wyjrzała zza nich doktor Richards.

— Ona nie jest wariatką. Została… opętana.


* * *

Doktor Richards rozłożyła na stole akta Annie Elgars i popatrzyła na nie.

— Chcę, żebyście panowie dokładnie przyjrzeli się tym wykresom — powiedziała, wskazując palcem na długą kartkę pełną pofalowanych linii.

— Dobra, wiem, co to jest — powiedział Mosovich. — To mapa mózgu, prawda, pani doktor? Ludzie z sił specjalnych często posługują się EEG, więc to nie jest dla mnie nic nowego.

— Doskonale — odparła najwyraźniej zadowolona lekarka. — Ma pan rację, to jest EEG mózgu Elgars.

Wzięła do ręki książkę i otworzyła ją na stronie z ilustracjami.

— To jest EEG zdrowego człowieka. Niech pan się przyjrzy. Mosovich porównał obie ilustracje. Różnice między nimi były ogromne.

— Co oznaczają te dodatkowe linie?

— Nie wiem, może pan mi to powie? Ale mamy jeszcze coś ciekawego. — Przerzuciła kilka kartek i znalazła kolejną zaznaczoną stronę. — Tutaj mamy wykres mózgu w trybie alfa. To taki stan, kiedy wykonuje pan rutynową czynność jak „przez sen". To jedna z podstawowych zasad zen, „stan nicości". Czy kiedy pan strzela, myśli pan o tym?

— Wiem, o co pani chodzi — wtrącił Mueller. — Człowiek wyłącza się i pozwala organizmowi robić to, co umie. Rzeczy głęboko wpojone, jak zachowanie na strzelnicy, dzieją się same, bez udziału naszej świadomości. To mamy na myśli, mówiąc o byciu „w strefie".

— Otóż to — przytaknęła Richards. — To jest właśnie wykres stanu alfa. W przypadku Elgars charakterystyczne jest to, że Annie nie ma zbyt wielu wspomnień, ale jest zdolna do wykonywania bardzo wielu czynności manualnych. Jeżeli człowiek odniesie bardzo ciężkie obrażenia głowy, może utracić „pamięć ciała". Musi wtedy uczyć się od nowa chodzenia, załatwiania potrzeb fizjologicznych czy jedzenia. Kiedy Elgars zjawiła się u nas, była w stanie wykonywać większość codziennych czynności. Co więcej, ustaliliśmy, że dysponuje ogromną ilością umiejętności: od obsługi broni po prowadzenie skomplikowanych pojazdów.

Przeciągnęła palcem po wykresie mózgu Elgars, pokazując zarówno stan normalnej aktywności, jak i tryb alfa.

— Tutaj znajduje się punkt, w którym jej mózg przechodzi z jednego stanu do drugiego.

Mosovich i Mueller pochylili się nad wykresami, porównując je z książką. Były kompletnie inne. Zapis mózgu snajperki był pełen wybrzuszeń i pofałdowań. Mosovich pokazał wykres alfa.

— Ten zgadza się z wykresem z książki.

— Racja. Jedyne różnice, jakie występują, są osobniczo uzasadnione. Co dziwniejsze, jej stan alfa jest najzupełniej normalny.

— To dlaczego uważa pani, że została opętana? — spytał Mosovich, unosząc w zdziwieniu brwi.

— Niech pan posłucha — powiedziała Richards, opadając na oparcie fotela. — Nikt z nas nie jest ekspertem. Ja byłam cholernym lekarzem rodzinnym, zanim zesłano mnie tutaj na dół. Mamy jednego, powtarzam, jednego psychologa, który przed wojną był ekspertem od zaburzeń snu. Wszyscy jesteśmy zadziwieni tym… fenomenem. Doszliśmy do wniosku, że w ciele Annie Elgars znajduje się więcej niż jedna osoba. Nie mówię o osobowości, ale o osobie. Co gorsze, dominująca świadomość nie należy do Elgars.

— Jak to? — spytał Mosovich, powtarzając sobie w duchu, że Mansfield ma u niego cholernie wielki dług.

— Chodzi głównie o wspomnienia. Ona ma takie, których nie ma prawa mieć. — Richards zajrzała do notatnika, przerzuciła kilka kartek i spytała: — Widział pan film Top Gun?

— Tak — odparł Mosovich. — Nawet kilka razy.

— Oglądał go pan, kiedy wszedł do kin?

— Chyba tak… To było w osiemdziesiątym drugim. A może osiem dziesiątym czwartym? Mieszkałem wtedy w Bad Tolz.

— Film wszedł na ekrany w osiemdziesiątym szóstym — powiedziała Richards, zaglądając do notatek. — Elgars wyraźnie pamięta, że widziała go w kinie, a potem pojechała samochodem do przyjaciela. Zaznaczam, że sama prowadziła samochód.

— Co w tym dziwnego? — spytał Mueller.

— To, że w osiemdziesiątym szóstym roku Annie Elgars miała dwa lata. — Richards zdjęła okulary i przetarła oczy. — Nawet najbardziej liberalni rodzice nie pozwolą dwulatce jeździć samochodem, chodzić do kina i nocować u przyjaciół. Poza tym Annie ma inne wspomnienia związane z tym filmem. Twierdzi, że pierwszy raz widziała go w domu, w telewizji.

— O rany — wyrwało się Muellerowi. — To się nazywa… syndromem przeszczepionych wspomnień?

— Co, proszę? — spytał Mosovich.

— Rzeczywiście, wzięliśmy pod uwagę, że to może być klasyczny przypadek przeniesionych wspomnień, żeby nie powiedzieć, że fizycznie przeszczepionych. Wykryliśmy blizny na tkance. Przypomina to przeszczepianie wątroby, ale cokolwiek Kraby zrobiły, przekracza to nasze pojmowanie. Wydaje nam się, że same fizyczne zabiegi nic by nie dały. Uważamy, że Kraby wsadziły jakąś osobę w ciało Elgars. Dziwne wspomnienia, jakie u niej rejestrujemy, są odbiciem tego zabiegu. Ciężko jest pozbyć się wirusa z komputera, a co dopiero działać w mózgu człowieka.

— A więc twierdzi pani, że Annie Elgars jako osoba nie żyje? — spytał Mosovich. — Teraz to ktoś inny, tak?

— Coś w tym stylu, ale proszę mnie nie pytać o szczegóły. To zakrawa na debatę o duszach, a ja nie jestem teologiem, żeby rozprawiać o naturze człowieka. Wiem tylko, że biologia ma wpływ na zachowanie człowieka; tyle dowiedli naukowcy. Nie wierzę w determinację osobowościową, ale Annie Elgars nie jest już sobą, podobnie jak nie stała się tym człowiekiem, którego wspomnienia „załadowano" do jej mózgu.

— A jak to się ma do fal alfa? — spytał Mueller.

— To trochę odmienna sprawa. Annie nie tylko ma czyjeś wspomnienia, ale także umiejętności. Uważamy, że niektóre z nich są integralną jej częścią, inne zaś zostały „nabyte" w trakcie transferu. Kiedy Annie napotyka nie znaną jej sytuację, musi przeszukać swój mózg, aby sprawdzić, czy wie, jak sobie z nią poradzić. To proces, z którego nie zdaje sobie sprawy, ale można mieć podejrzenia co do jego wpływu na jej osobowość i zachowanie.

— W porządku. Niewierny, kim ona jest — powiedział Mosovich. — Dla mnie ważna jest odpowiedź na pytanie, czy nadaje się na żołnierza. Potrzebujemy każdego, jaki wpadnie nam w ręce — Czy ona może służyć w wojsku?

— Może — odparła Richards. — Prawdę mówiąc, Annie została zaprogramowana tak, żeby być żołnierzem. Zna się na ładunkach wybuchowych, jest doskonałym snajperem. Jednym słowem, to urodzony żołnierz. Pozostaje jednak pytanie, kim jeszcze jest Annie Elgars.


* * *

Wendy nacisnęła przycisk otwierający drzwi. Te z cichym szumem odsunęły się, ukazując postacie w mundurach.

— Chodźmy do biura — powiedziała, kołysząc kwilącą Bamber.

Mueller rozejrzał się dookoła i rzucił z lekkim uśmieszkiem:

— Myślałem, że to jest pani biuro.

— Skończyłam pracę na dziś, więc możemy stąd iść. Czego panowie chcą?

— Przyszliśmy zobaczyć się z kapitan Elgars — wyjaśnił Mueller. — Ze zdjęcia wnioskuję, że to nie jest pani, ale bardzo mi miło panią poznać, panno…

— Cummings — odparła Wendy, uśmiechając się promiennie. — Wendy Cummings.

— Starszy sierżant Mueller. Jestem oczarowany. Czy kapitan Elgars może poświęcić nam chwilę uwagi? — spytał, krzywiąc się, kiedy maleństwo zaczęło głośno płakać.

— Jasne, zaraz ją zawołam. Proszę wejść.

Weszli do środka, omijając Kelly, która zaczęła na środku podłogi układać z klocków naturalnej wielkości tygrysa. Mueller spojrzał na Mosovicha i wzruszył ramionami. W pomieszczeniu panował harmider, ale hałas szybko umilkł, kiedy dzieci zauważyły żołnierzy. Chwilę później zebrały się wokół nich, spoglądając rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.

— Jest pan prawdziwym żołnierzem? — spytała dziewczynka. Jej oczy były brązowe i wielkie jak spodki.

— Tak — odparł Mueller, siadając na ziemi, żeby znaleźć się na tej samej wysokości. — A ty jesteś prawdziwą małą dziewczynką?

Dziecko roześmiało się, a któryś z chłopców, ośmielony jej pytaniem, wskazał na broń i spytał:

— A to prawdziwa broń?

— Tak, ale jak jej dotkniesz, to ci przetrzepię skórę — powiedział Mosovich grobowym głosem.

— Karabiny nie są dla dzieci, synu — powiedział przyjaznym tonem Mueller. — Jak masz na imię?

— Nathan. Jak będę duży, też będę zabijał Posleenów.

— Bardzo dobrze — rzekł Mueller. — Ale żeby mieć duży karabin, musisz nauczyć się posługiwać małym. Jak będziesz jadł warzywa i urośniesz, zostaniesz żołnierzem. Wtedy będziesz mógł przez cały dzień walczyć.

— I nie zmęczy się? — spytała dziewczynka.

— Cóż… — Mueller rzucił rozbawione spojrzenie Mosovichowi. — Czasem może trochę się zadyszy.

— No, dzieci, czas na obiad — powiedziała Shari, wychodząc z zaplecza wraz z Wendy i Elgars. — Nie męczcie już panów, umyjcie ręce i grzecznie siadajcie.

— Jestem Annie Elgars — powiedziała blondynka, ignorując biegające wokół niej maluchy. Na rękach i policzku miała ślady zasypki.

— Pani kapitan, jestem starszy sierżant sztabowy Mosovich, a to starszy sierżant Mueller. — Mosovich przerwał na chwilę i zamyślił się. — Pani dowódca, pułkownik Cutprice, wysłał wiadomość do jednego z moich żołnierzy z poleceniem odnalezienia pani i wydostania z łap lekarzy. Nie wiem, czy pamięta pani Nicholsa, który był z panią na kursie snajperskim. Podczas ostatniej misji zdrowo oberwał, dlatego przyjechałem tutaj z Muellerem. I oto jesteśmy.

— Macie mnie wyciągnąć z łap konowałów?

— Czy możemy gdzieś spokojnie porozmawiać? — spytał Mosovich, spoglądając na dzieci, które wybiegły z łazienki. — Gdzieś, gdzie jest ciszej.

— Nie za bardzo — odarła Elgars. — W kuchni też panuje harmider, a do moich kwater jest dość daleko. Nie mogę tracić aż tyle czasu.

— Pani tutaj pracuje?

— Mniej więcej. Pomagam opiekować się dziećmi. Mam trzymać się Wendy w trakcie powrotu do zdrowia.

— No dobrze, zapytam prosto z mostu: jak się pani zapatruje na powrót do czynnej służby?

— Nie mogę się doczekać — odpowiedziała, mierząc go wzrokiem. — Mogę zrewanżować się pytaniem?

— Jasne.

— Jesteście tutaj po to, żeby mnie ocenić, prawda?

Mosovich przez chwilę milczał. Mógł odpowiedzieć dwojako: albo walnąć prawdę prosto z mostu, albo dojść do niej okrężną drogą. Zdecydował się na to pierwsze rozwiązanie. Choć nie było idealne, wydawało się dobre.

— Myślę, że można to tak określić. Mam złożyć raport o pani stanie zdrowia i kondycji. Wiem, że to nie jest normalna procedura i że nie jestem psychologiem, ale jestem w wojsku już dosyć długo, znam się na ludziach i przełożeni ufają mojemu osądowi.

— Rozumiem. Szczerość za szczerość… Nie wiem, o co chodzi z tą rangą kapitana. Umiem strzelać i robić wiele innych rzeczy, ale nie wiem, co należy do obowiązków oficera. Mam straszne dziury w pamięci i nie potrafię sobie z nimi poradzić.

Mueller postukał Mosovicha w ramię i szepnął mu na ucho kilka słów. Ten najpierw się zdziwił, a potem uniósł dłoń i powiedział:

— Czy może nam pani na sekundkę wybaczyć?

Odeszli kilka kroków i zaczęli zawzięcie dyskutować. Mueller gwałtownie gestykulował, a Mosovich kręcił głową. Po chwili do Annie zbliżyła się Wendy, pytając, co jest grane.

— Sama nie wiem. Coś mi się zdaje, że to nie będzie mi się podobać.

Mosovich podszedł i obrzucił obie kobiety badawczym spojrzeniem. Chciał coś powiedzieć, ale zawahał się i obejrzał na kiwającego głową Muellera.

— Pani kapitan — zaczął wreszcie, uważnie dobierając słowa. — Nie sądzę, żebyśmy w tych warunkach byli w stanie poprawnie ocenić pani predyspozycje.

Elgars popatrzyła na niego nieruchomym spojrzeniem i dopiero po chwili odparła:

— Co pan sugeruje?

— Mueller zaproponował, żebyśmy we czwórkę wyszli na zewnątrz. Możemy skoczyć na obiad albo iść na strzelnicę, żeby sprawdzić, jak się pani czuje w innym miejscu niż… żłobek.

Jakby dla podkreślenia jego słów Shakeela zaczęta wyć jak mały upiór.

— Sierżancie Mosovich, czy pan proponuje podwójną randkę? — spytała Wendy.

— Nie, ale chcę mieć okazję do rozmowy w innym miejscu niż to.

— Hmmm. — Wendy nie była przekonana do tego pomysłu. Rozejrzała się dookoła i powiedziała: — Shari sama nie da sobie rady z dziećmi. Myślę, że Annie potrafi o siebie zadbać i nie stanie jej się krzywda, jeżeli pójdzie z wami.

— Dobra. — Mosovich wzruszył ramionami. — Ja nie widzę żadnego problemu.

— Poczekajcie — wtrąciła Elgars. — Wendy, kiedy ostatni raz byłaś na powierzchni?

— W listopadzie.

— Którego roku?

— Wydaje mi się, że dwa tysiące siódmego.

— Kiedy Shari miała choć chwilę przerwy?

— Sądzę, że ona siedzi tutaj od ewakuacji Fredericksburga. Ostatnim razem, kiedy ja byłam na górze, musiałam wziąć udział w procesie.

— W takim razie uważam, że wszyscy powinniśmy udać się na małą wycieczkę — powiedziała Elgars.

— I zabrać dzieci? — spytał Mosovich.

— Dobra — wtrącił Mueller. — To będzie dla pani kapitan sprawdzian odporności na stres.

— W porządku — zgodził się Mosovich. — Pomyśl tylko o moich nerwach. Będą do końca zszargane. Pojedziemy na górę, zjemy obiad we Franklin i zobaczymy, jak Annie daje sobie radę. Potem zdamy raport i poczekamy, co na to powie Cutprice.

— Mogę pomóc? — spytała Shari.

— No to mamy sprawę z głowy — roześmiała się Wendy.

— Nie rozumiem.

— Panowie muszą spędzić trochę czasu w towarzystwie Annie. Chcieli zaprosić i mnie, ale w końcu ustaliliśmy, że wszyscy pojedziemy na górę. W charakterze przyzwoitek — dodała żartem.

— Mamy jechać na powierzchnię? — spytała podenerwowana Shari.

— Tak, do Franklin. Tam jest takie jedno miejsce, które dość dobrze znam. W ośrodku wypoczynkowym znajdziemy sobie miły kącik i pogadamy.

— No, nie wiem… — szepnęła zmieszana opiekunka.

— Franklin nie cieszy się dobrą reputacją tutaj na dole — wyjaśniła Wendy, cichutko chichocząc.

— My też nie uważamy, że to wymarzony kurort, ale przynajmniej dają tam dobre jedzenie.

— Nie jestem przekonana.

— A ja tak. Od jak dawna tkwisz w tej dziurze? Pięć lat. Kiedy ostatni raz widziałaś słońce?

— Bardzo dawno temu — odparła szeptem. — Poza Billym mało które z nich w ogóle pamięta o jego istnieniu.

— Pojadą z nami żołnierze. Nic nam się nie stanie. Dzieci będą miały okazję zobaczyć, jak wygląda prawdziwy świat. To chyba nie jest zły pomysł?

— Od jakiegoś czasu nie zarejestrowaliśmy w okolicy żadnej aktywności Posleenów. W pobliżu Clarkesville jest baza ich dość dziwnej formacji, ale nie zapuszczają się w te rejony. No chyba że ganiają się z nami po okolicznych wzgórzach. Jak powiedziała Wendy, to całkiem dobry pomysł.


* * *

— Zupełnie wyrosłeś z tego ubranka, Billy — powiedziała Shari, zapinając kurtkę dziecka. Wendy przypięła broń do pasa.

— To nie do wiary — wyszeptała, patrząc na półautomatyczny karabin 7.62 z granatnikiem kalibru 20 mm. Ten egzemplarz dostosowano do wymagań właściciela, dodając laserowy celownik.

Ale teraz go nie było.

— Gdzie jest mój celownik? — spytała, oglądając zardzewiałą lufę. — Co się stało z trzema magazynkami i zapasową amunicją? To było dobre trzysta kul. Gdzie się to wszystko podziało?

Zbrojmistrz popatrzył na nią i wzruszył ramionami.

— Nie ma.

— Jak to, kurwa, nie ma? Jak mam strzelać z pieprzonego karabinu, kiedy nie mam do niego amunicji i celownika, co? Czytałeś przepisy, durniu, odpowiadasz za powierzony sprzęt!

— Daj spokój Wendy — powiedział Mosovich, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Nie ma, to nie ma. Celownik sprzedali albo ukradli, a amunicję wystrzelali. Twój pistolet nie był od roku używany.

— Jak chcesz stąd wyjść w jednym kawałku, to się porządnie zachowuj, cwaniaczku — burknął zbrojmistrz.

Mueller pochylił się, dotykając nosem do szyby, uśmiechną] się, a potem wrzasnął:

— Hej! — Strażnik podskoczył ze strachu, a Mueller zarechotał i wyjął z kieszeni na piersi C-4, po czym zaczął przetrząsać resztę zakamarków w mundurze, mamrocząc pod nosem:

— Detonator… detonator.

Mosovich uśmiechnął się szeroko i spytał:

— Otworzysz te drzwi czy mam ci pomóc?

Stalowe wrota rozsunęły się.

— Dziękuję, ci synu — rzucił Mosovich. — Na wypadek, gdybyś coś kombinował, pamiętaj, że zapewne jeszcze tu wrócimy i spuścimy ci łomot.

— Miłego dnia — dodał Mueller. Wziął Kelly za rękę i wyszedł z nią na zewnątrz.

— Nie mogę uwierzyć — powiedziała Wendy. — Kiedy go oddawałam na przechowanie, był jak nowy. Naoliwiony i wyczyszczony, jak z fabryki.

— Wątpię, żeby ten pistolet w ogóle działał. Są cholernie wrażliwe na rdzę, zwłaszcza mechanizm spustowy.

— Nie martw się. Nie wydaje mi się, żeby zaraz po wyjściu obskoczyli nas Posleeni.

— Słyszeliśmy, że wszędzie się kręcą — powiedziała nerwowo Shari, kiedy zbliżali się do wind. — Podobno dzień w dzień giną ludzie.

Kiedy wszyscy weszli do windy, Mueller nacisnął przycisk aktywujący. Kabina była ogromna, mogła pomieścić wojskowy ciągnik.

— Wydaje mi się — rzekł — że dziennie ginie trzech albo czterech ludzi, kiedy dorwą ich dzicy. Wiesz, ile osób straciło życie w wypadkach samochodowych przed wojną?

— Racja. — Mosovich pokiwał głową. — Pomijając straty wojenne, śmiertelność w Stanach spadła na łeb, na szyję.

— Długo będziemy jechać? — spytała Elgars.

— Och, zapomniałem, że pani nie pamięta, jak się tutaj dostała. W jednym szybie jest kilka wind, żeby uchodźcy mogli w miarę szybko dostać się na dół. Kiedy jedna zjeżdża na dół, druga jedzie w górę. Raz zdarzyło mi się utknąć w szybie. To nie było miłe uczucie. O czym to mówiliśmy?

— O śmiertelności — przypomniała Shari.

— Prawdę mówiąc, nie spadła aż tak bardzo. Straty wojenne są dość duże.

— Ilu ludzi zginęło?

— Sześćdziesiąt dwa miliony w samych Stanach Zjednoczonych. Są to straty w wojskowych, nie licząc cywilów. W porównaniu z Chinami czy Indiami i tak są niewielkie.

— Możesz powtórzyć? — wyszeptała Shari.

— Sześćdziesiąt dwa miliony. Tyle liczyły siły obrony Ziemi i ekspedycyjne. W ciągu ostatnich pięciu lat armia traciła trzech ludzi na jedno stanowisko. Amerykanie stanowili czterdzieści procent sił ekspedycyjnych. W najgorszym momencie straty wynosiły dwanaście milionów, z czego połowa w wyniku starć z Posleenami.

— Na szczęście statystki zaczynają się zmieniać — powiedział Mosovich. — Mamy coraz mniej lądowań, na przykład w zeszłym roku było tylko jedno w Salt Lakę City.

— Słyszeliśmy o nim, ale nie mówiono zbyt wiele.

— Nic dziwnego, nikt nie chciał chwalić się stratami rzędu czterdziestu milionów cywilów. Trzeba wziąć pod uwagę, że liczba mężczyzn w wieku poborowym gwałtownie spadła… Wykrwawiliśmy się. Nawet odmładzając starszych, nie jesteśmy w stanie wiele zrobić. Co innego szkolić osiemnastolatka, który nigdy nie miał broni w ręku, a co innego pięćdziesięcioletniego faceta. Ale w gruncie rzeczy ci drudzy są lepszymi żołnierzami. Młodzi pragną zostać bohaterami i mieć rwanie, a staruszkowie chcą przeżyć i nacieszyć się odzyskaną młodością.

— To kolejny dowód, że brak kobiecych oddziałów jest idiotyzmem — wtrąciła Wendy. — Wiem, że mogę polegać na dzielnych żołnierzach, ale nie chcę tego robić.

— Nie majstruj przy tej broni, bo jeszcze bardziej ją zepsujesz ~ roześmiał się Mosovich. — Ja też nie zgadzam się z polityką trzymania kobiet z dala od frontu, ale mało kto ma teraz siłę zmieniać ten stan rzeczy.

Winda stanęła i wysiedli. Znaleźli się w betonowym pomieszczeniu szerokim na pięćdziesiąt metrów i długim na sto, którego podłoga pokreślona była czarnymi liniami. Ściany pokrywał ciemny osad, a od strony wyjścia ciągnęła lekka bryza. W połowie drogi do otworu wyjściowego znajdowały się niewielkie bunkry. Idąc obok nich, zobaczyli, że linie na podłodze są wytarte, a w pomieszczeniach piętrzą się stosy odpadków.

— Wydaje mi się, że wiem, dlaczego kobiet nie dopuszcza się do regularnej służby — mówił dalej Mosovich. — Ale obawiam się, że nie spodoba ci się to, co usłyszysz.

— Przywykłam — powiedziała Wendy. — Moje życie składa się z rzeczy, których nienawidzę.

— Chodzi o straty, które w przypadku kobiet są podwójne. Straciliśmy osiemdziesiąt procent mężczyzn w wieku poborowym i reprodukcyjnym, natomiast kobiet zginęło zaledwie trzydzieści procent całej ich populacji.

— Jesteśmy samicami rozpłodowymi?

— Tak. Ktoś na górze pomyślał, że będzie cholernie źle, kiedy po zwycięskiej wojnie pozostanie tylko kilka starych kobiet i dzieci, które będą miały zapewnić gatunkowi przetrwanie.

— Ale do tanga trzeba dwojga — powiedziała Shari, poprawiając płaszczyk Shakeeli. W porównaniu z wnętrzem miasta, w hali było dosyć zimno. Jesień zadomowiła się na górze na dobre.

— On ma rację, choć może wam to się nie podobać — wtrącił Mueller. — Ale to tylko część historii. W pierwszych walkach ponieśliśmy ogromne straty. Straty w kobietach i mężczyznach były równe, przy czym skuteczność bojowa kobiet wynosiła trzydzieści procent normy. Czytałem raport o pani kapitan i jej dokonaniach pod pomnikiem. Dzielnie się spisała, ale gdyby nie Keren, nie wyszłaby z tego żywa. Tak samo twoje doświadczenia z odwrotu spod Dale City mogą być przykładem na poparcie tej tezy.

— Kim jest Keren? — spytała Elgars. — I co w ogóle miał pan na myśli?

— Keren jest kapitanem Dziesięciu Tysięcy — wyjaśnił Mueller, kiedy dotarli do dwóch par masywnych drzwi. Pomiędzy nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie służące jako śluza powietrzna. — Był dowódcą plutonu moździerzy, który znajdował się niedaleko pani pozycji. Zabrał panią ze sobą i całą drogę do monumentu przebyliście razem.

— Została pani porzucona przez oddział — dodał Mosovich, wchodząc na szerokie schody prowadzące do wyjścia. Wzdłuż ściany biegła galeryjka kończąca się przy samych wrotach. Można było dostać się z niej na niewielkie betonowe umocnienia. Po drugiej stronie wrót znajdował się ogromny parking zastawiony przerdzewiałymi, obrośniętymi chwastami samochodami. Wśród nich wyróżniał się stojący pod osłoną drzew humvee.

— To się często zdarzało w mieszanych oddziałach. Niektóre z nich wracały do bazy ze stratami równymi stu procentom kobiet, podczas gdy mężczyzn ginęło mniej więcej sześćdziesiąt procent.

— No a poza tym pani sytuacja była fatalna.

— Czemu? — spytała ostrożnie Annie, wyczuwając, że najgorsze dopiero przed nią.

— Cóż… Została pani… zgwałcona i ograbiona z broni. Zostawili pani jeden magazynek i pistolet.

— Dranie — odparła dziwnie beznamiętnym tonem Elgars.

— Chcesz powiedzieć, że nie chcą mnie w wojsku dlatego, że podczas odwrotu ktoś może mnie zgwałcić? — spytała rozwścieczona Wendy. — Powinni nie wpuszczać takich zwierząt do Podmieść!

— Dlatego tak wzbraniałaś się przed powrotem na powierzchnię? — spytał poważnym tonem Mosovich. — Wybacz, że pytam, ale jeśli podasz mi nazwę oddziału, mogę wszcząć dochodzenie.

— Już zeznawałam w tej sprawie — odparła Wendy i zatrzymała się, spoglądając na migoczące w oddali światła miasta.

Franklin było niewielkim, ale uroczym miasteczkiem położonym na wzgórzach. Ludność zajmowała się głównie handlem z lokalnymi farmerami i emerytami z Florydy, którzy porzucili swoje domy, szukając wytchnienia od dotychczasowego życia.

Zmienne koleje wojny uczyniły z tej mieściny ważny ośrodek wsparcia wojsk w południowych Appalachach. Oddziały stacjonujące w Asheville i Ellijay były zależne od dostaw żywności z Franklin.

Miasto otoczone było przez ciągnące się aż po horyzont wojskowe obozy. Jedynymi przejawami „normalności" były budynek poczty i sklepik z odzieżą, reszta miasta została całkowicie zmilitaryzowana.

— Kiedy Podmieście zostało tutaj umiejscowione — rzekła Wendy — każdy mógł do niego wejść i wyjść. Z początku wydawało się, że to dobry pomysł. Większość wojskowych to mężczyźni, a pod ziemią mieszkały same kobiety, więc jakoś wszystko grało. Tyle że potem coś uległo zmianie.

— Większość kobiet była samotna — podjęła Shari — więc skończyło się tak, że część żołnierzy zamieszkała u nas. Zaczął się handel na czarno, można było dostać nawet kawę… Straż Podmieścia nie była wystarczająco liczna, żeby radzić sobie z żołnierzami, a ci napuszczali na nich żandarmerię, która zawsze była chętna do bitki. Skończyło się czymś, co można by nazwać najazdem na miasto. Były zamieszki i grabieże, połączone z masowymi gwałtami. Udało mi się uciec z Davem na strzelnicę i jakoś się obroniliśmy.

— Mnie też nic się nie stało. Opiekowałam się kilkoma chłopcami, którzy widzieli, jak zaczęły się rozruchy — dodała Shari.

— Inni nie mieli tyle szczęścia… Dlatego nie lubimy żołnierzy w Podmieściu i nie mają wstępu na dół.

— Chyba że mają wyraźne rozkazy — zauważył Mueller.

— Chyba że mają skierowanie podpisane przez odpowiednio ważną szychę — przytaknęła Wendy. — Tak więc chłopcy siedzą na górze, dziewczęta na dole, i tylko czasem któraś wychodzi na górę, żeby…

— Zabawić się — dokończył za nią Mueller. — Nie obawiaj się, my jesteśmy całkiem mili.

— Nie boję się — odparł Wendy, bębniąc palcami po kolbie broni. — To dziwne, ale chętnie bym poszła do klubu i potańczyła…

Загрузка...