Shari obudziła się nagle i przewróciła na bok, żeby wyjrzeć przez okno małej sypialni. Słońce stało już wysoko, a budzik przy łóżku, który poprzedniego wieczoru nastawiła i nakręciła, pokazywał prawie dziewiątą rano, czyli porę, o której spanie było dla niej czymś nie do pomyślenia.
Spojrzała w kierunku łóżeczka, w którym spała Amber, i poczuła ukłucie strachu, widząc, że dziecka nie ma. Ale potem gdzieś z głębi domu dobiegł radosny pisk dziewczynki i głosy bawiących się na dworze dzieci. Najwyraźniej ktoś wkradł się do jej pokoju i wyszedł z małą, kiedy spała.
Przeciągnęła się i przeczesała palcami splątane włosy. W nocy budziła się tylko raz, żeby przewinąć Amber i dać jej jeść, i to był kolejny cud. A teraz czuła się tak wypoczęta i swobodna, jak nie czuła się od… jakichś pięciu lat. A może nawet dłużej.
Wszyscy mówili o zniszczeniu Fredericksburga, ale jej życie legło w gruzach już dużo wcześniej. Małżeństwo z futbolistą było uznawane w liceum za duże osiągnięcie, ale po dwunastu latach wspólnego życia, wizytach w poradniach dla bitych kobiet i po rozwodzie nie wyglądało już tak dobrze. Lądowanie Posleenów i zniszczenie przez nich miasta wydawało się po prostu naturalną koleją rzeczy.
Teraz miała trzydzieści… kilka lat, trójkę dzieci, maturę, zmarszczki, których wstydziłaby się nawet czterdziestolatka i — zdjęła koszule, nocną, którą wczoraj znalazła w szafce, i spojrzała na siebie — chude ciało z… całkiem jeszcze niezłymi piersiami i rozstępami. Mieszkała też w jednym boksie z ośmiorgiem dzieci. Nie była cenną zdobyczą.
Pokręciła głową i wyjrzała przez okno; zapowiadał się piękny dzień, udało jej się wyspać i nie miała powodu, aby popadać w taki melancholijny nastrój. Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po ubranie złożone porządnie w kostkę na stoliku przy łóżku i zmarszczyła nos. Poprzedni dzień był długi i pełen wysiłku, i ubranie wciąż było trochę wilgotne od potu. A Shari lubiła czystość i porządek, i smród śmietnikowej babci nie odpowiadał jej wyobrażeniom o dobrej zabawie. Po chwili zastanowienia spojrzała na komodę i szafę. Zeszłego wieczoru zajrzała do szafy, mając nadzieję znaleźć coś do spania, i zobaczyła tam dużo zapakowanych w folię sukienek. Wysunęła najwyższą szufladę komody i wyjęła z niej figi.
Powąchała je. Były zatęchłe od długiego leżenia w szufladzie i pachniały lekko przyprawą, którą pewnie włożono do komody, a także były… nieco kruche w dotyku, jakby miały już sporo lat. Mimo to pachniały lepiej niż jej własne. Były trochę za duże, ale nie spadały; najwyraźniej gumka przeżyła lata leżenia w szufladzie.
Przetrząsając dalej komodę, znalazła staniki, a w niższych szufladach bluzki, koszulki i dżinsy. Ten, do kogo należały te ubrania, musiał lubić dżinsy; było ich tam co najmniej siedem par, większość obcisłych biodrówek.
Shari wyjęła jedne. Nie ulegało wątpliwości, że były to „oryginały", a nie spodnie pochodzące z krótkiego okresu „renesansu" po inwazji. W jakimś dawno przebrzmiałym napadzie szaleństwa ktoś wziął długopis i pokrył je napisami. Dzieci z następnego pokolenia raczej nie wiedziały, kim był Bobby McGee, chociaż pacyfka i napis „dymałam się na Woodstock" na pewno były dla nich zrozumiałe. Najdziwniejszy napis, wypisany na siedzeniu dżinsów już inną ręką, głosił: „Pokój przez przeważającą siłę ognia".
Shari pokręciła głową i ostrożnie odłożyła ten artefakt na miejsce, wyjmując zamiast niego zwykłą parę rurek, prawie nie noszonych.
Wybranie stanika okazało się problemem. Shari nieraz miała wrażenie, że jej jedyna zaleta to piersi; często były jedyną rzeczą, do której Rorie nie mógł się przyczepić. Kobieta, do której należały te ubrania, najwyraźniej nie była obdarzona takim biustem. Po długich poszukiwaniach Shari znalazła stanik, który udało jej się zapiąć. Spojrzała w lustro i prychnęła.
— Oto odpowiedź, dziewczyny. Znajdźcie stanik, który jest za mały i za płytki, a też będziecie miały rowek między piersiami.
Najpierw wyjęła bardzo ładną bluzkę w kwiaty, ale kiedy spojrzała na dekolt, pokręciła głową i odłożyła ją. Potem wzięła koszulkę z napisem „Led Zeppelin World Tour 1972". Była odrobinę przyciasna, ale przynajmniej nie spadała, a poza tym gdyby nagle piersi wyskoczyły jej ze stanika, nie wszyscy musieliby to oglądać.
Przekopanie łazienki zaowocowało znalezieniem szczotki do włosów — starej, ale nadającej się do użytku — i nowej, jeszcze opakowanej szczoteczki do zębów. Shari użyła ich obu, a potem spojrzała w lustro i pokazała swojemu odbiciu język.
— Niedobrze, koleżanko — powiedziała do wynędzniałej, obwisłej twarzy, którą zobaczyła.
Komplet do makijażu, który znalazła, leżał tam najwyraźniej od dziesiątek lat. Gdyby ktoś zbierał pamiątki, ten dom byłby dla niego kopalnią. Shari znalazła nawet nie otwarte pudełko farby do włosów L’Oreal ze spłowiałym zdjęciem aktorki, która nie wygląda już tak dobrze od trzydziestu lat.
— Dzięki — mruknęła. — Wiem, że jestem tego warta, ale farbowałam włosy w zeszłym tygodniu.
Komplet do makijażu okazał się jednak nic niewart. Wprawdzie był pełen różnych różności — poprzednia właścicielka musiała od czasu do czasu odstawiać się jak Barbie — ale wszystko powysychało. Podkład połamał się na kawałki, kiedy otworzyła słoiczek.
Potem zobaczyła małą plastikową torebkę. Wyglądała na galplas, ale Shari uznała, że to niemożliwe; skąd mogłaby się tu wziąć torebka z galplasu? Ale kiedy Shari dotknęła widocznej na górze małej zielonej kropki i przesunęła palcem po grzbiecie torebki, ta otworzyła się wzdłuż niewidocznego spojenia. Zgadza się, galplas.
W środku było to, co Shari uważała za „zupełnie podstawowe rzeczy": tusz do rzęs, szminka, pudełeczko cieni do powiek z ołówkiem i pęsetą do brwi. Kolory nie były dla niej idealne — gdyby nie była ostrożna, mogłaby wyglądać jak Britney Spears — i naprawdę bardzo żałowała, że nie ma tu podkładu i różu do policzków, ale to, co było, wystarczyło. Poza tym kosmetyki były prawie nowe.
Szybko nałożyła skromny makijaż, a potem cofnęła się, żeby obejrzeć efekt.
— Mała, wyglądasz jak milion dolarów — powiedziała. A potem dodała: — Kłamczucha.
Posłała łóżko i zeszła na dół, do kuchni, zwabiona zapachem boczku. Kelly i Irenę siedziały przy stole i chrupały herbatniki, Amber tkwiła w wysokim krzesełku tuż obok, a pan O’Neal krzątał się przy kuchence, smażąc następną patelnię boczku i wbijając jajka.
Kiedy Shari weszła do kuchni, O’Neal w pierwszej chwili jej nie zauważył, a potem podskoczył przestraszony i przez moment machał ręką z nie rozbitym jajkiem, zanim w końcu trafił nim w brzeg patelni.
Shari starała się nic roześmiać; podeszła do kuchenki i wciągnęła w nozdrza zapach jedzenia.
— Bosko pachnie.
— Jak podać jajka, milady? — spytał Papa O’Neal. — Smażę jajecznicę dla tych studni bez dna, ale z przyjemnością przyrządzę dla ciebie takie jajka, jakie będziesz chciała.
— Może być jajecznica — powiedziała Shari, znów starając się nie uśmiechać, kiedy zauważyła ukradkowe zerknięcie w jej stronę. Nie waż się przeciągnąć. Nie rób tego, bo nigdy sobie nie wybaczysz. Mimo to poczuła, że nie może się powstrzymać. Przeciągnęła się.
Pasek boczku spadł na kuchenkę.
— Cholera — mruknął Papa O’Neal. — Niezdara ze mnie… — Podniósł boczek palcami i wrzucił go na przykryty ściereczką talerz. — Zjesz boczek czy… czy wolisz kawałek kiełbasy?
— Może być boczek — odparła Shari, podchodząc do stołu, żeby dać biedakowi trochę odetchnąć. Kiedy uświadomiła sobie, że kołysze biodrami, miała ochotę palnąć się w głowę…
On… maco najmniej sześćdziesiąt łat, a zresztą co on, u diabła, może widzieć w rozwódce z dzieciakami i rozstępami?
— Widzę… eee… widzę, że znalazłaś sobie ubranie — powiedział O’Neal, nakładając jajecznicę na talerze i zanosząc je do stołu. — Tak myślałem, że niektóre rzeczy Angie będą na ciebie pasować. Miałem ci powiedzieć wczoraj wieczorem, żebyś coś sobie wybrała. Rozmawiałem z Elgars o zaopatrzeniu w Podmieściach; nie miałem pojęcia, jak tam jest. Dom jest pełny różnych rzeczy, więc bierz, co chcesz. Ale jestem… zaskoczony, że znalazłaś dobry stanik.
— Dzięki za propozycję — odpowiedziała Shari. — To trochę jak jałmużna, ale co tam, mogę przyjąć małą jałmużnę. W Podmieściach naprawdę niczego nie ma. — Uśmiechnęła się i znów przeciągnęła. — Ale przyznam, że raczej trudno będzie mi coś znaleźć.
Papa O’Neal odkaszlnął i wrócił do kuchenki, a Shari zaczęła gorączkowo poszukiwać jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy.
— Gdzie reszta dzieci? — spytała. Irenę zeszła z krzesła i wspięła się na jej kolana, przynosząc ze sobą talerz. Potem zajęła się ładowaniem herbatników i boczku do buzi.
— Część jeszcze śpi — powiedział Papa O’Neal. — Reszta poszła z Cally, aby pomóc jej w obowiązkach. Spodobało im się to. Rano poszła z nimi po jajka, a potem dostały te jajka do zjedzenia. Billy pomógł nawet doić krowy, a to już naprawdę akt wyjątkowej odwagi i poświęcenia.
— Dzieci zawsze lubią obowiązki — powiedziała Shari, parskając śmiechem. — Ale tylko jeden raz. I pod warunkiem, że nie trwają za długo.
— Wygoniłem je na dwór, niech pobiegają — odparł O’Neal. — Masz je z głowy; przyda ci się chwila odpoczynku.
— Lubię moje dzieci — zaprotestowała Shari. — Nawet te, które nie są moje.
— Jasne, ja też je lubię — powiedział O’Neal. Podniósł wystygły kawałek boczku i położył go na talerzyku Amber. — Ale pilnowanie ich bez przerwy to za dużo dla każdego, nawet dla Super Mamy.
Shari zmarszczyła czoło i odchrząknęła.
— Czy… Czy Amber na pewno może jeść boczek?
Papa O’Neal wzruszył ramionami.
— A dlaczego nie? Ja jadłem, kiedy byłem mały, i z tego, co wiem, mój syn też. Poza tym to już trzeci kawałek, który przeżuwa. A co według ciebie powinna jeść?
Shari popatrzyła, jak Amber bierze następny kawałek słabo usmażonego boczku i zaczyna go żuć.
— No, jeśli jest pan pewien, że tak można… Normalnie dajemy jej…
— Kaszkę mannę — dokończył O’Neal. — Mam. Świeżutka. Skoro o tym mowa, mam dwa rodzaje.
— Albo krem z kukurydzy — ciągnęła Shari.
— To też mam. A co powiesz na mus z mąki kukurydzianej? To dobre jedzenie dla niemowląt. Z dodatkiem mielonego boczku dla smaku.
— Zawsze tak jadasz? — spytała Shari. — Dziwię się, że twoje naczynia krwionośne jeszcze ci się. z hukiem nie zatrzasnęły.
— Mam najniższy cholesterol, jaki widział mój lekarz. — O’Neal wzruszył ramionami. — To od tych zimnych kąpieli i przyzwoitego prowadzenia się.
— Aha. — Shari wzięła kawałek boczku, którego nie zauważyła Kelly. — Mam jedno pytanie, mam nadzieję, że nie nazbyt osobiste. Kto to jest Angie?
Papa O’Neal skrzywił się i wzruszył ramionami.
— To po niej Cally ma połowę urody. To moja była. Mieszka w komunie w Oregonie, odkąd skończyła czterdzieści lat i odkryła w sobie powołanie do… no, do Wicca.
Znów wzruszył ramionami, nałożył na talerz jajka, boczek i herbatniki i podał go Shari.
— Nigdy tak naprawdę nie pasowaliśmy do siebie. Ona była miłośniczką natury, artystką, a ja… — Wzruszył ramionami. — Najlepsze, co można by o mnie powiedzieć, to że nigdy nie zabiłem nikogo, kto na to nie zasługiwał. Nigdy nie podobało jej się, co robię, ale jakoś to znosiła, tak samo jak mnie. Chodziło też o to, że często mnie nie było i musiała sama się sobą zajmować. Mieszkała tutaj i wychowywała Mike’a Juniora. I praktycznie sama prowadziła farmę. Kiedy wróciłem na dobre, przez jakiś czas nam się układało, a potem zaczęliśmy się żreć. W końcu odkryła swoje „prawdziwe powołanie” — kapłaństwo i pojechała do tej komuny. Jak rozumiem, od tamtej pory żyje tam sobie szczęśliwie.
— Widziałam napisy „Woodstock” i „Pokój przez przeważającą siłę ognia” — uśmiechnęła się Shari.
— A, widziałaś to — zaśmiał się O’Neal. — Była na mnie potwornie wściekła za to, że napisałem jej to na tyłku. A ja byłem wściekły na nią za to, że się naćpała i mi na to pozwoliła. Powiedziałem jej, co robię, a ona uznała, że to fajny pomysł… No, wtedy uważała, że to dobry pomysł.
— A więc na babcię nie ma co liczyć — westchnęła Shari. — A ktoś musi porozmawiać z Cally o „babskich sprawach".
— Zakładając, że ją znajdziesz — powiedział Papa O’Neal. — Całe rano jej nie widziałem. Za to ją słyszałem; wrzeszczy na twoje dzieci jak sierżant w czasie musztry. Normalnie wstajemy o świcie, ale ona wstała dziś jeszcze wcześniej i wyszła, zanim ja wstałem.
— Myślałam, że rano zarzynałeś tłustego prosiaka — zażartowała Shari. Jajka na boczku były wspaniałe, a ona miała lepszy apetyt niż wczoraj.
— Zarzynałem — wyszczerzył zęby O’Neal. — Cały czas się piecze. Normalnie Cally byłaby ze mną. Ale dziś nie zbliżyła się do mnie nawet na pięćdziesiąt metrów.
Przerwał i potarł brodę, a potem spojrzał zamyślonym wzrokiem na sufit.
— Nie podeszła nawet na pięćdziesiąt metrów… — powtórzył.
— Ciekawe, co przeskrobała — uśmiechnęła się szeroko Shari.
— Musisz mu powiedzieć — powiedziała Shannon. — Nie możesz chować się przez resztę życia.
— Mogę — odparła Cally. Następną porcję siana wrzuciła do za grody z większą siłą niż zamierzała. — Mogę chować się tak długo, jak będę musiała.
Stodoła była olbrzymia i bardzo stara. Pochodziła z czasów tuż po wojnie z najazdem z północy, jak nazywał ją Papa O’Neal. Było tu kilka boksów dla koni, miejsce do dojenia krów i duży strych na siano, Pod jedną ze ścian leżało kilka bel siana, a obok stał dziwny karabin z okrągłym magazynkiem na górze. Cally nigdy nie wychodziła z domu nie uzbrojona.
— To normalna rzecz — upierała się Shannon. Dziesięciolatka zsunęła się z beli siana i podniosła z klepiska kawałek gliny. Zaczekała, aż mysz znów wychyli się z dziury, a potem cisnęła w nią gliną. Pocisk rozbił się tuż nad dziurą i mysz zniknęła. — Masz prawo do własnego życia!
— Jasne, powiedz to dziadkowi — wydęła usta Cally.
— Co masz powiedzieć dziadkowi?
Cally zamarła, a potem nie odwracając się, wbiła widły w siano.
— Nic.
— Shari i ja zastanawialiśmy się, gdzie byłaś całe rano — powiedział stojący za nią Papa O’Neal. — Zauważyłem, że zrobiłaś wszystko, co do ciebie należy, ale udało ci się zrobić to tak, żeby nie zbliżyć się do mnie nawet na kilometr.
— Aha. — Cally rozejrzała się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale pozostała jej tylko drabina na strych, a potem wyjście przez okno i zejście po ścianie stodoły. Tak więc prędzej czy później będzie musiała się odwrócić. Wiedziała, że wpadła na dobre. Przez chwilę rozważała, czy nie ostrzelać drogi na zewnątrz albo nie wyskoczyć przez okno i prysnąć do babci, do Oregonu. Wątpiła jednak, czy udałoby jej się pokonać dziadka. A poza tym komuna podlegała wojskowej ochronie, więc zabraliby jej broń. Do kitu.
Shannon, która ją podjudziła, uciekła. Dała dyla. Co za idiotka. W końcu Cally z westchnieniem odwróciła się.
Papa O’Neal spojrzał tylko raz, a potem wyjął swój woreczek z tytoniem Red Man. Wysypał na dłoń prawie połowę zawartości, starannie ugniótł z niej kulkę, trochę tylko mniejszą od baseballowej piłki, i wepchnął ją pod lewy policzek. Potem spokojnie schował woreczek.
— Dziecko — powiedział wreszcie lekko stłumionym głosem. — Co ci się stało?
— Dziadku, nie zaczynaj — ostrzegła go Cally.
— Wyglądasz jak szop…
— Chyba chciała wyglądać jak Britney Spears — powiedziała delikatnie Shari. — Ale… taki mocny makijaż… nie pasuje do ciebie, skarbie.
— Przecież jak pojedziesz do miasta, aresztują mnie za pobicie — ciągnął Papa O’Neal. — Wyglądasz, jakbyś miała popodbijane oczy!
— W ogóle nie znasz się na modzie! — zaprotestowała Cally.
— O, teraz to się nazywa moda?
— Spokojnie, spokojnie — powiedziała Shari, podnosząc ręce. — Uspokójcie się. Podejrzewam, że wszyscy w tej stodole, oprócz mnie, ale pewnie włącznie z koniem, są uzbrojeni.
Papa O’Neal chciał coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią.
— Chciałeś, żebym… żebyśmy porozmawiały z Cally o babskich sprawach, tak?
— Tak — odparł O’Neal, odsuwając jej dłoń — ale chodziło mi o… higienę i…
— Dlaczego faceci to takie ofermy? — spytała Cally. — Ja już to wszystko wiem.
Shari znów zakryła usta O’Nealowi, a on znów odciągnął jej dłoń.
— Jestem jej dziadkiem! — zaprotestował. — Nie mam już nic do powiedzenia?
— Nie — odparła Shari. — Nie masz.
— Tego właśnie nienawidzę u kobiet! — warknął O’Neal, załamując ręce. — Tego właśnie nienawidzę u kobiet. Dobrze! Dobrze! Jak chcecie. Nie mam racji! Ale jednego nie daruję. — Pogroził Cally palcem. — Makijaż. W porządku. Rozumiem. Makijaż nawet nieźle wygląda. Ale żadnych takich szopich oczu!
— Dobrze — powiedziała Shari łagodnie, popychając go lekko w stronę drzwi stodoły. — Idź zajrzeć do świni, a ja porozmawiam sobie z Cally.
— Dobrze, dobrze — mruknął. — Proszę bardzo. Powiedz jej, jak zdenerwować faceta, nie otwierając nawet ust. Zrób jej damską akademię. Proszę bardzo.
Wciąż mamrocząc, wymaszerował ze stodoły.
Cally spojrzała na Shari i uśmiechnęła się.
— Widzę, że się polubiliście.
— Tak — przyznała Shari. — Ty za to chyba wcale go nie lubisz.
— Och, wcale nie. — Cally usiadła na beli siana. — Po prostu przez tyle lat byłam jego małą wojowniczką, a teraz… Sama nie wiem. Mam dość farmy. I dość traktowania mnie jak dziecko.
— Cóż, lepiej pogódź się z myślą, że to jeszcze chwilę potrwa — powiedziała Shari. — Jedno i drugie. Bo masz dopiero trzynaście lat, a to oznacza, że pozostaniesz pod opieką dziadka jeszcze przez pięć lat. Tak, będą się dłużyć i od czasu do czasu będziesz miała ochotę wyrwać się. A jeśli chcesz to zrobić naprawdę głupio, znajdź sobie jakiegoś przystojnego palanta z fajnym wózkiem i niezłym tyłkiem, daj sobie zrobić gromadkę dzieci i zostań po trzydziestce na lodzie z gębami do wykarmienia.
Cally pociągnęła za kosmyk włosów i uważnie mu się przyjrzała.
— Nie do końca o to mi chodziło.
— Teraz tak mówisz — pokiwała głową Shari — a za dwa lata będziesz rozmawiać w mieście z jakimś sympatycznym żołnierzem, co ma szerokie bary. Zaufaj mi. Tak będzie. Nie będziesz w stanie się powstrzymać. I muszę, przyznać, że jeśli zrobisz sobie, jak to delikatnie ujął twój dziadek, „oczy szopa", będziesz miała duże szanse, że rok później będziesz niańczyć swoją Amber.
Cally westchnęła i pokręciła głową.
— Rozmawiałam wczoraj wieczorem z Wendy i Elgars, i Wendy opowiedziała mi o kilku rzeczach. Więc dzisiaj wstałam wcześniej i…
— Spróbowałaś. To zupełnie normalne. Żaden problem. Chcesz wrócić do domu i spróbować jeszcze raz? Tym razem z moją pomocą?
— Och, naprawdę? Wiem, że głupio wyglądam. Po prostu nie wiem, jak to poprawić. Strasznie mi się podoba to, co ty zrobiłaś ze sobą!
— Cóż… — skrzywiła się Shari. — Wolę trochę mocniejszy makijaż, nie mam już twojej idealnej cery. Ale zrobiłam, co mogłam. Znalazłam kilka rzeczy w kosmetyczce pod umywalką… — Przerwała, widząc wyraz twarzy Cally. — Co się stało?
— To… — Cally potrząsnęła głową, wyraźnie mając problemy z mówieniem. — To mojej mamy. Przysłali to… z Heinlein Station, z jej kwatery. To… wszystko, co pozostało z jej osobistych rzeczy, reszta została zniszczona razem ze statkiem.
— Och, Cally. Tak mi przykro — powiedziała Shari, podnosząc ręce do twarzy.
— Nic się nie stało, naprawdę. Możesz tego używać. To tylko… śmieci…
— To nie są śmieci. — Shari podeszła do dziewczynki. — Wszystko w porządku? Przepraszam, że ich użyłam.
— Naprawdę nic się nie stało — powtórzyła Cally z zaciętą twarzą. — Dobrze, że to zrobiłaś, naprawdę. Ja tylko… chciałabym, żeby mama… — Szarpnęła kosmyk włosów. — Przez ostatnie kilka lat zginęły cztery miliardy ludzi! Nie będę się mazać dlatego, że moja matka była jedną z nich! Nie będę.
Shari usiadła obok dziewczynki i delikatnie ją objęła.
— Możesz opłakiwać matkę tak, jak chcesz, Cally. Ale nie… nie wymazuj jej z pamięci. Nie… nie usuwaj jej ze swojego życia. — Wytarła nastolatce oczy i przez chwilę ją kołysała.
— Chodź, zmyjemy to z ciebie, a potem weźmiemy zestaw twojej mamy i zobaczymy, co się da zrobić. Myślę, że to będzie dobry początek.
Papa O’Neal podniósł wzrok, kiedy zza rogu wyszli Mosovich i Mueller.
— Nie za wcześnie, żeby dawać sobie w szyję? — zażartował Mosovich.
Papa O’Neal podniósł butelkę domowego piwa i spojrzał przez szkło na żołnierzy.
— Wychowuję nieletnią w dolinie pełnej niewyżytych żołdaków. Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć pić.
— No, ciężko im będzie dostać się tutaj — przyznał Mueller. — Przeszliśmy się po okolicy, sprawdziliśmy umocnienia. Widywałem bazy ogniowe z gorszymi polami ostrzału.
Za dwoma żołnierzami pojawiła się Elgars. Podeszła do grilla i spojrzała na świnię powoli piekącą się w ogniu podsycanym polanami hikory.
— To świnia, prawda? — spytała, pociągając nosem. — Jak te, które trzyma pan w klatkach.
— W zagrodach — poprawił ją Papa O’Neal. — Tak.
— A my mamy to jeść? Świnie są… bardzo brudne.
— Umyłem ją, zanim rzuciłem na grilla — odparł O’Neal. — Może pani nie jeść, jeśli nie chce. Ale ja osobiście zamierzam, za przeproszeniem, obeżreć się jak świnia.
Elgars oderwała kawałek na wpół upieczonego mięsa. Podrzucała je przez chwilę, dmuchając, żeby wystygło, a potem wrzuciła do ust. Przez chwilę żuła mięso.
— Dobre — powiedziała.
— Dzięki — prychnął O’Neal. — Staram się. Poczekajcie tylko, aż skóra zacznie pękać.
— Będzie gotowa dopiero wieczorem, prawda? — spytał Mueller.
— Prawda — odparł Papa O’Neal, wylewając trochę piwa na ogień, żeby go przygasić. Hikora zasyczała i zadymiła. — Będzie dobre tuż przed zmrokiem. Ale nie muszę tu cały czas siedzieć; Cally może pilnować, żeby za bardzo się. nie spiekło. Myślałem, żeby zabrać was wszystkich na wzgórze. Mam tam trochę ukrytych zapasów jedzenia, znam też kilka szlaków prowadzących przez przełęcz, takich, które kiedyś mogą wam się przydać.
— Dla mnie bomba — powiedział Mosovich. — Zechce nam pani towarzyszyć, pani kapitan?
Elgars spojrzała na strome zbocze wzgórza.
— Myślę, że z przyjemnością. Chciałam przejść się po okolicy, ale nie wiedziałam, czy wolno. Poza tym słyszałam coś o mechanicznych środkach obrony.
— Nie mogę zostawiać ich uzbrojonych — zauważył O’Neal. — Za wiele tutaj dużych zwierząt. Mamy czujniki, bo czasami przypałętują się dzicy Posleeni, ale automatykę włączamy tylko na wypadek ataku.
— Wiecie co? — powiedział Mueller. — Czuję się jak skończony dureń. Łazimy tu sobie beztrosko, a przecież w tych lasach są dzicy. Już raz na nich wpadliśmy. A bez broni jesteśmy chodzącym prowiantem.
— On nie ma broni — powiedziała Elgars, wskazując O’Neala — a jakoś tu mieszka.
— O, wy małej wiary — rzekł O’Neal, sięgnął za siebie i wyciągnął małą armatę.
— Desert eagle? — spytał Mueller, wyciągając rękę.
— Załadowany — powiedział Papa O’Neal, odwracając pistolet i podając go kolbą naprzód. — Desert eagle z komorą przystosowaną do kalibru .50.
— Fajny. — Sierżant wyjął magazynek i wyłuskał z niego jeden nabój, gruby jak jego kciuk. — Jezu! Spory!
— W łusce mieści się cały nabój .45 — zaśmiał się O’Neal. — Wypadł mi raz przy przeładowywaniu. A pocisk to nowy winchester black bhino .50. Kładzie Posleena jednym strzałem, wszystko jedno, gdzie się trafi. A jest ich tam siedem. Miałem już dość targania ze sobą wszędzie karabinu.
Elgars wzięła broń, zważyła ją ostrożnie w rękach, a potem ustawiła się w pozycji do strzału, chwytając pistolet dwiema rękami.
— Coś pięknego, ale kolba jest dla mnie za duża.
— To jedno — przyznał O’Neal. Po lał mięso sosem, a potem przeładował pistolet i schował go do kabury. — Do tego kopie jak cholera. Ale na Boga, można nim rządzić!
Dopił piwo, wypłukał butelkę, pod kranem i ustawił ją do góry nogami na suszarce, stojącej tu najwyraźniej w tym właśnie celu. Potem beknął i spojrzał na słońce.
— Jeśli ruszymy teraz, zdążymy dojść do jaskiń i wrócić przed obiadem. W ten sposób całe popołudnie będziemy mieli na picie piwa, opowiadanie zmyślonych historii i zachowywanie się tak, jakbyśmy byli starymi pierdzielami.
— Dla mnie bomba — powtórzył z szerokim uśmiechem Mosovich.
— W takim razie jazda po sprzęt — zarządził O’Neal. — Na te wzgórza nie chodzi się tylko z pistoletem. Nawet takim dużym.
Wendy uśmiechnęła się, kiedy Shari i Cally weszły do kuchni.
— Widzę, że zastosowałaś się do mojej rady — powiedziała. — Ładna robota.
— Eee… — zająknęła się Cally.
— Musiałyśmy trochę poprawić — przyznała Shari.
— Dziadek powiedział, że miałam oczy jak szop — poskarżyła się Cally.
— Bo miałaś — powiedziała Shari. — Wendy może ci później pokazać, jak dobrze zrobić oczy szopa. Widziałam, jak robi z siebie Britney Spears, i muszę powiedzieć, że podobieństwo było uderzające.
Wendy pokazała jej język, ale powstrzymała się od komentarza.
— Póki co — ciągnęła Shari — ogranicz się do minimum. Uwierz mi, naprawdę nie potrzeba ci więcej. Makijaż robi się po to, żeby wyglądać tak, jak ty wyglądasz bez niczego. Poza tym nie należy nakładać na siebie tyle barw wojennych, bo tak robią młode damy, które sprzedają swoje ciało. Więc jeśli będziesz szła z takim makijażem przez centrum Franklin, nie zdziw się, jeśli któryś z żołnierzy odniesie błędne wrażenie.
— Mam po prostu dość bycia chłopakiem — powiedziała Cally. — To znaczy dopóki nie zaczęły mi rosnąć piersi, a chłopaki nie zaczęli łazić za mną z wywieszonymi językami, dziadek traktował mnie jak chłopaka. A teraz chce mnie zamknąć w wieży, aż urośnie mi taki długi warkocz, że będę mogła po nim zejść!
Shari uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Jest ojcem. No, dziadkiem, ale to na jedno wychodzi. Chce dla ciebie jak najlepiej. Może mieć rację, może jej nie mieć, ale chce dobrze. Każdy rodzic tak się zachowuje — dokończyła z westchnieniem.
— Poza tym jest facetem — dodała Wendy. — Sam był kiedyś takim właśnie chłopakiem z wywieszonym językiem i wie, co oni sobie myślą i czego chcą. A dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich chce się bzykać. Powiedzą wszystko i zrobią wszystko, żeby to osiągnąć. Niektórzy są nawet skłonni użyć siły. Dziadek wie, co myślą, wie, o czym rozmawiają w koszarach, i wie, do czego są zdolni, żeby to dostać. Dlatego ma na tym punkcie niezłą paranoję.
— Ja też mam — powiedziała Cally. — Wystarczy być kilka razy napadniętym i już się ma paranoję. Ale…
— Żadnych „ale" — przerwała jej Wendy. — Przez cztery… gdzie tam, przez sześć lat miałam opinię szkolnej dziwki, bo byłam jedyną dziewczyną, która się nie puszczała. Sama już nie wiem, na ilu letnich randkach spociłam się w swetrze i ciasno zawiązanych spodniach od dresu. Wolę nie wspominać o elektronicznych zamkach. Doszło do tego, że nie siadałam na tylnym siedzeniu samochodu, bo bałam się, że ktoś mógłby włączyć zabezpieczenie dla dzieci i nie będę mogła otworzyć drzwi. W ciągu czterech lat co najmniej sześć razy wracałam do domu na piechotę. Jeśli chodzi o facetowi hormony, nie ma czegoś takiego jak przerost paranoi.
— Może być nawet gorzej — powiedziała ponuro Shari. — Jeśli na którymś z tych tylnych siedzeń źle wybierzesz, może dojść do tego, że uwierzysz, iż wina jest po twojej stronie. Że jesteś bita, bo to twoja wina. Że jesteś maltretowana, bo nie jesteś wystarczająco dobra, ładna, mądra. — Przerwała i popatrzyła na Cally, kręcąc głową. — Nie zrozum mnie źle, mężczyźni są wspaniali i mają do odegrania swój ą rolę…
— Hydraulika, elektryczność — prychnęła Wendy. — Noszenie ciężkich rzeczy, zabijanie pająków…
— Ale wybranie właściwego to najważniejsza rzecz, przed jaką kiedykolwiek staniesz — ciągnęła Shari, patrząc surowo na Wendy. — W tym momencie przydatność moich porad się kończy; sama nigdy nie umiałam dobrze wybrać.
— No, ja umiałam — uśmiechnęła się Wendy. — Jak na razie wszystko gra. i jeśli chcesz usłyszeć radę, oto ona: jeśli powie ci, że chce się z tobą przespać, uciekaj ile sił w nogach. Strzelaj, jeśli będziesz musiała. Jeśli nie będzie chciał poczekać, aż ty sama powiesz, że chcesz, nie jest wart twojego czasu.
— Skąd mam wiedzieć, że naprawdę, mu się podobam, skoro nie prosi? — spytała Cally. — To znaczy… A jeśli mu się nie podobam?
Wendy uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
— No, ja wiedziałam, że mu się podobam, bo wyniósł mnie z ognia zamiast wpakować mi kulę w łeb, tak jak się umówiliśmy. Więc miałam pewność, że mu się podobam. Ale w sumie doszłam do tego wniosku trochę wcześniej. Zobaczysz, będziesz wiedziała. A jeśli nie, to znaczy, że niewystarczająco mu się podobasz.
— To za bardzo skomplikowane — powiedziała Cally. — A gdybym go postrzeliła? Jak wróci, to znaczy, że mu się podobam. I zapewniam was, że nie próbowałby niczego, dopóki bym mu nie pozwoliła.
— Cóż… — zaczęła Shari.
— Żartowałam — zaśmiała się Cally. — Co najwyżej złamałabym mu rękę. — Zamyśliła się, po czym wzruszyła ramionami. — A więc żeby zdecydować, czy chłopak jest wart tego, aby iść z nim do łóżka, mam czekać. A jeśli poprosi…
— Albo zacznie błagać, skomleć, albo cię straszyć — powiedziała Wendy. — To bardziej prawdopodobne.
— Wtedy można?
— Jeśli ty chcesz — podkreśliła Shari. — I… zaczekaj z tym jeszcze, dobrze? Trzynaście lat to zdecydowanie za mało, żeby podjąć taką decyzję, niezależnie od tego, jak bardzo czujesz się dorosła.
— Nie zamierzałam wypróbować waszych rad już jutro — powiedziała Cally. — No dobrze, w takim razie podstawy mamy już za sobą.
— Tak, to rzeczywiście podstawy — westchnęła Wendy. — Najtrudniej jest zdecydować, czy samemu się chce.
— Jeśli masz jakieś paskudne przeczucia albo jeśli, on się z ciebie śmieje, albo ci dogaduje, zwłaszcza przy ludziach, nie rób tego, nawet jeśli chcesz. — Shari pokręciła głową z ponurym wyrazem twarzy. — Nie, nie, nie.
— To coraz bardziej skomplikowane — powiedziała Cally. — Myślę, że powinnam jednak go postrzelić, a potem poczekać i zobaczyć, co się stanie.
— Wiesz, to może zniechęcić kilku porządnych — uśmiechnęła się Wendy. — Właściwie nie przychodzi mi do głowy żaden, którego by to nie zniechęciło.
— Mogłabym go postrzelić tylko trochę — powiedziała Cally błagalnym tonem. — Z dwudziestki dwójki. Z daleka od żywotnych organów. Miłość musi boleć.
Shari zaśmiała się głośno i pokręciła głową.
— Dobrze, niech będzie. Jeśli ci się spodoba i wyda się w porządku, i nie poprosi cię, żebyś poszła z nim do łóżka, postrzel go z dala od żywotnych organów. Jeśli nie wróci, to znaczy, że nie był dla ciebie. Ale nie wpadnij w nawyk strzelania do niego za każdym razem, kiedy nie będziesz się z nim zgadzać, dobrze?
— Jedno pytanie — powiedziała Wendy z udawaną powagą. — Skąd weźmiesz dwudziestkę dwójkę? Widziałam tu kaliber .308 i .30-06, ale .22 w tym gospodarstwie nie dostrzegłam.
— Mam przy sobie taką broń — prychnęła Cally. — Nie będę nosić specjalnego pistoletu do testowania facetów, którzy mi się spodobają.
— Nosisz dwudziestkę dwójkę? — zaśmiała się Wendy. — O jej, Posleeni muszą sikać ze strachu! Żartujesz, prawda?
Cally uśmiechnęła się zaciśniętymi ustami.
— Chodźmy na strzelnicę. Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostami.