11

Okolice Seed, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
07:15 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 14 września 2009

Orostan parsknął gniewnie, kiedy artyleria zaczęła ostrzeliwać stok, po którym właśnie przemykali. Choć liczył na to, że skałki i krzewy osłonią ich przed ludzkim wzrokiem, stało się inaczej. Ogień był szczególnie uporczywy i celny, i teraz zaczęły się wykrwawiać elitarne oddziały Posleenów. To było nie do pomyślenia.

— Zaczynam mieć dosyć tych ludzi — powiedział, rozsierdzony nie na żarty. Wrogowie wymykali się poza zasięg jego czujników, kierując się w stronę szczytu wzgórza.

Cholosta’an poruszył grzebieniem, starając się nie okazywać rezygnacji.

— Znowu artyleria! Jeszcze nie toczyłem bitwy przeciwko ludziom, w której nie użyliby tej broni.

— Tym razem nie będą się nią długo cieszyć — warknął Orostan, podnosząc z podłogi tenara dziwną broń. Przypominała z grubsza strzelby, jakich używał oolt Cholosta’ana, jednak kiedy wypaliła, różnica między tymi dwoma typami broni natychmiast stała się jasna. Ponieważ ludzie przywierali do ziemi, korzystając z osłony, jaką dawało zbocze, Posleeni nie byli w stanie ich trafić. Orostan nawet nie próbował celować, strzelał jedynie w kierunku, gdzie zapewne kryli się wrogowie. Pociski leciały wolno, po wydłużonej trajektorii, i spadały tam, gdzie krył się zwiad. Cholosta’an nie zauważył żadnego skutku ostrzału, poza dziwnym blaskiem urządzeń wykrywających tenara.

— Co to za broń? — spytał.

— Drobny prezent od Tulo’stenaloora. Zobaczymy, jak działa.


* * *

Nichols omiatał wzrokiem górskie stoki, szukając kolejnego celu. Jego nowa pozycja strzelecka znajdowała się pomiędzy dwoma głazami, co dawało mu osłonę przed wścibskimi czujnikami i ostrzałem. Ale ponieważ nie ma niczego za darmo, Nichols musiał za to strzelać przez gęstwinę leśną. Choć pociski kalibru .50 były ciężkie i masywne, rośliny wprawiały je w ruch wirowy i powodowały zakrzywienie toru lotu. Kiedy jednak zobaczył na odległym szczycie Wszechwładcę, który uniósł do góry broń i wystrzelił z niej w kierunku wzgórza, postanowił zaryzykować.

Nagle luneta celownicza całkowicie pociemniała.

— Sierżancie — wyszeptał do mikrofonu radia. — Co się, do jasnej cholery, dzieje? Mój celownik nie działa.

Odpowiedź nie nadeszła, a po chwili Nichols uświadomił sobie, że nie słyszy nawet jednostajnego szumu w tle.

— Co jest, kurwa? — powiedział sam do siebie.

Obrócił się i zjechał po zboczu wzgórza, kierując się tam, gdzie zebrał się jego oddział. Znowu osłaniał tyły, ale w sumie lubił to robić. Jednak teraz, kiedy luneta nie działała, potrzebował wsparcia. Nacisnął przycisk analizy diagnostycznej, ale ten nawet się nie zapalił. Po tej stronie wzgórza panowały jeszcze nocne ciemności, więc Nichols uruchomił noktowizor. Dwa kroki wystarczyły, żeby uderzył w drzewo.

— Sierżancie! — krzyknął.

— Siostro Mary? — Mosovich uderzył dłonią w skrzynkę diagnostyczną kombinezonu i spojrzał na nią.

— Nie wiem, co się dzieje — powiedziała. — Żadne z urządzeń komunikacyjnych nie działa. Nawet kilka medycznych też nawaliło.

— Szlag by trafił ten elektroniczny szmelc! — warknął Mosovich, ciskając hełmem o drzewo. — Kurwa mać!

— Jesteśmy wspaniali, Jake — powiedział Mueller. — Pamiętaj, nam wszystko się udaje!

— Nie możemy wezwać wsparcia! — syknął Mosovich. W rym momencie nadbiegł Nichols. Oddział zebrał się na niewielkim płaskim odcinku kotlinki, zapewne pozostałości po jednej z bitych dróg, jakie wytyczano w tych rejonach w latach dwudziestych i trzydziestych. — Co u ciebie, Nichols?

— Nic nie działa, sierżancie — odparł zdyszany snajper, próbując ze złością wymienić baterię w celowniku.

— To nic nie da — rzuciła siostra Mary. — Próbowałam tego samego przy podajnikach amunicji.

— Dostrzegłeś coś niezwykłego? — spytał Mosovich.

— Tak — odparł Nichols, jeszcze raz oglądając uważnie teleskop i potrząsając nim zawzięcie. — Na tamtym wzgórzu pojawiła się grupa Posleenów i ich Wszechwładca wypalił z jakiejś broni, która przypomina wyrzutnik granatów albo strzelbę. Myślałem, że już po mnie, ale nie doszło do żadnej eksplozji. Tylko celownik snajperski wysiadł.

— IEM — powiedziała Mary. — Nie do wiary.

— No to pięknie — powiedział Mosovich. — Po prostu wspaniale.

— Co to takiego? — spytał Nichols.

— Jebany impuls elektromagnetyczny — odparł Mueller, zdejmując kombinezon. — Ale nas załatwili.

— Mueller ma rację — powiedział Jake. — Nichols, możesz przestać biedzić się z lunetą. Tak samo nie naprawisz noktowizora na hełmie i reszty elektroniki w pancerzu. Żadne z nich nie zadziała.

— Jak oni to, do cholery, zrobili? — dopytywał się dalej Nichols.

— To coś na kształt wielkiego elektromagnesu — tłumaczyła Mary, wyciągając z plecaka siatkę maskującą. — Rozpieprza całą elektronikę, wszystkie urządzenia z mikrochipami przestają działać. Większość sprzętu wojskowego była przed tym chroniona, ale ponieważ Posleeni dotąd nie stosowali takiej broni, zrezygnowano z zabezpieczania kombinezonów, podobnie jak lunetek celowniczych.

Spojrzała na Nicholsa, który właśnie kończył demontować celownik. Urządzenie nie było przyzwyczajone do takiego traktowania, ale snajper radził sobie z nim tak, jak umiał.

— Potrafisz strzelać bez tego ustrojstwa?

— Tak. — Nichols urwał ostatni nit i wyrzucił warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów urządzenie w krzaki. — Oprócz lunety karabin wyposażono w zwykłą muszkę i szczerbinkę. Strzelałem tak w szkole snajperów. — Zamyślił się na chwilę i dodał: — Ale to było wiele lat temu.

— Dobra, zbieramy się. Brać tylko niezbędny ekwipunek i rusza my. — Mosovich wyrzucił niepotrzebny czujnik i dodał: — To, że Posleeni nam przyłożyli, nie oznacza, że mogą nas zatrzymać. Musimy być stale w ruchu.

Już chciał wywołać obraz mapy, ale przypomniał sobie, że komputer nie działa. Ku swemu niezadowoleniu uświadomił sobie także, że nie ma papierowej mapy.

— Przekaźnik — powiedział do mikrofonu, modląc się, aby urządzenia produkcji galaktycznej przetrwały elektromagnetyczny atak. — Czy masz w swoich zasobach mapę okolicy?

— Tak, sierżancie — odparł wysoki kobiecy głos i przed oczami Mosovicha pojawił się hologram. Mapa była trójwymiarowa, co kombinezon potrafił osiągnąć z najwyższym trudem; Mosovich był ciekaw, czy przekaźnik odczuwa zazdrość, że to on rozporządza energią.

— Dobra — powiedział, pokazując palcem migoczący punkt. — Jesteśmy tutaj, a chcemy dotrzeć tam. Teren jest pofałdowany i stromy, ale to zadziała na naszą korzyść. Jeżeli Posleeni nie popiszą się szybkością, dotrzemy do drogi 197 i zostawimy ją za sobą, zanim oni zorientują się, co jest grane.

— A co będzie, jeżeli już tam na nas czekają? — spytał Nichols.

— Będziemy martwić się na miejscu.


* * *

Orostan chrząknął z zadowoleniem, kiedy artyleria przerwała ostrzał.

— Wydaje się, że nasza sztuczka zadziałała.

— Tak — przytaknął Cholosta’an. — Ale ludzie znowu nam umknęli.

Spoglądał na sensory tenara, które jasno pokazywały, że oddział zwiadowców wymknął się z rąk Posleenów.

— Jeden oolt idzie wzdłuż drogi, więc prędzej czy później ich dopadniemy. Bez łączności nie będą w stanie wezwać osłony artyleryjskiej. Kiedy ich okrążymy, wybijemy jednego po drugim.


* * *

Nastąpiła chwila ciszy. Mosovich podejrzewał, że system żartuje sobie z niego, próbując przydać rozmowie dramatyzmu.

— Mogę to zrobić, sierżancie, ale Posleeni będą w stanie namierzyć sygnał.

— Czy przez to zdołają nas zlokalizować? Albo odszyfrować wiadomość? Zakładam, że będzie ona zakodowana.

Ponownie nastąpiła chwila milczenia.

— Oceniam szanse wychwycenia sygnału na jedną dziesiątą procenta, podobnie jak odszyfrowania klucza GalTechu. Nie ma możliwości fizycznego zlokalizowania miejsca nadania. Niestety nie mam dojścia do zabezpieczonego wojskowego systemu przekazywania informacji. Wszystkie przekaźniki zostały zablokowane po wydarzeniach związanych z dziesiątym korpusem. Mogę skontaktować się z dowództwem tylko za pośrednictwem standardowej linii, ale ten system jest nie tylko nie zabezpieczony, ale czasem nawet zdarzało się, że Posleeni dokonywali do niego włamań. Jedyną alternatywą jest nawiązanie kontaktu bezpośrednio z kimś z dowództwa, kto dysponuje bezpiecznym łączem. Istnieją pewne metody komunikacji, ale przekaźnik nie ma do nich dostępu. Nie mogę się połączyć.

— Dlaczego to mi się nie podoba? — spytał sam siebie Mosovich.

— Pierwszy na liście kontaktów jest Dowódca Armii Kontynentalnej.


* * *

Jack Homer potarł szczękę zaciśniętą pięścią i jeszcze raz spojrzał na hologram. Jego rozmówcą był człowiek o błyszczących ciemnych oczach. Źrenice zlewały się z tęczówkami, dając niepokojące wrażenie, jednak Homer wiedział, że to pozory. On i dowódca sił uderzeniowych Floty Irmansul znali się od dawna. Choć czas wspólnych działań bezpowrotnie minął, nadal utrzymywali kontakty. Fakt, że działo się to za pośrednictwem prywatnych e-maili, ale kontakt jednak się nie urwał.

— Dzięki „niefortunnej" śmierci admirała Chena i temu, że zastąpił go admirał Wright, możemy wiele zyskać — powiedział rozmówca generała. Spojrzał w bok i wziął do ręki kawałek papieru. — Chciałbym przekazać, że nasze dalsze stacjonowanie na Irmansul jest całkowicie niepotrzebne. W ciągu ostatniego miesiąca wykonaliśmy czterdzieści patroli i mieliśmy do czynienia głównie z nieuzbrojonymi i pozbawionymi przywództwa normalnymi Posleenami. Nasz wspólny przyjaciel określiłby to jako „opierdalanie się", choć nie chciałbym używać tak wulgarnego określenia w stosunku do naszych dobroczyńców Darhelów. Wright pozwolił na swobodniejsze działania jednostek zwiadowczych, a zespół pancerzy w bazie Titan dokonał jakiegoś przełomu, więc można spodziewać się pomocy również z tej strony.

Rozmówca generała zaklął po francusku. Homer nie zrozumiał, co tamten powiedział, ale wyłowił słowo „osioł".

— Tutaj, na planecie, zostało jeszcze trochę Posleenów, ale nigdy ich nie wytrzebimy, bo kryją się w dziczy, a poza tym doskonale się zaadoptowali i znaleźli dla siebie niszę ekologiczną. Do ich kontrolowania wystarczy niewielki korpus ekspedycyjny. Ostatnią bitwę w kosmosie wygraliśmy z niewielkimi stratami, ale jeżeli Ziemia upadnie, nic tu po nas. Musimy jak najszybciej wrócić. Jeśli Darhelowie nas nie zwolnią, sami podejmiemy tę honorową decyzję.

— Bez względu na okoliczności.

— Tak. Crenaus. Bez odbioru.

Homer uśmiechnął się złowieszczo. Od pierwszego kontaktu z obcymi wiadomo było, że Darhelowie prowadzą własną grę. I przeżycie rasy ludzkiej nie było jej celem. Ale dopiero niedawno uświadomiono sobie, że Darhelowie uważają pomysł istnienia Ziemi jako niezależnej i samodzielnie funkcjonującej planety za niedopuszczalny. Społeczeństwo galaktyczne był stare, skostniałe i ogarnięte stagnacją. Ludzie i ich filozofia, sposób myślenia i metody działania stanowiły zagrożenie dla wspólnoty kontrolowanej przez Darhelów. Sam pomysł demokracji, równych praw dla wszystkich i tolerowania swobody poszczególnych jednostek był nie do przyjęcia. Dlatego postanowiono jakoś zneutralizować zagrożenia płynące z Ziemi.

Homer zaczął zastanawiać się, dlaczego Darhelowie tak długo nie kontaktowali się z ludźmi. Pojawili się dopiero pięć lat przed inwazją Posleenów, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że od bardzo dawna zdawali sobie sprawę z istnienia ludzi. Świadczyła o tym ich dogłębna wiedza na temat medycyny i języków. Jednym z powodów mógł być strach. Rasy żyjące w federacji galaktycznej nie stosowały przemocy, pozbawione były ekspansywności. A ludzie nie.

Generał Taylor, poprzedni najwyższy dowódca, mówił o tych podejrzeniach jasno i otwarcie. Został zabity przez terrorystów, a wraz z nim zginęło pięciu darhelskich dyplomatów. Posądzenie obcych o udział w zamachu równało się oskarżeniu ich o poświęcenie pięciu własnych dygnitarzy. Jak to mogło komukolwiek pomieścić się w głowie, skoro dane wywiadu wskazywały, że obcy nie byli nawet w stanie nakazać zabójstwa, a co dopiero przyłożyć do niego ręki? Teraz to było bez znaczenia. Jim Taylor nie żyje, i to był fakt. Choć zakrawało to na paranoję, argumenty wysuwane przeciwko relokowaniu sił ekspedycyjnych stawały się coraz bardziej podejrzane. Wszystkie, co do jednego. Jedynym krajem, który zachował ciągłość polityczną, było USA. Pozostałe państwa zostały pokonane, choć w Indiach i Europie nadal utrzymywały się ogniska oporu. W porównaniu ze Stanami były jednak bardzo słabe. Na co więc czekają Darhelowie? Czy Ameryka też ma upaść? Przekaźnik zabrzęczał głośno, dając znak, że otrzymał jakąś ważną wiadomość. Homer spojrzał podejrzliwie na urządzenie, które wyprodukowano w galaktyce. Całkiem możliwe, że Darhelowie mogli odczytać wszystkie wysyłane przez to urządzenie wiadomości, w tym ostami list generała Crenausa. Homer uśmiechnął się nieprzyjemnie i odebrał połączenie.

— Otrzymano wiadomość od starszego sierżanta sztabowego Jacoba MoSovicha ze zwiadu sił uderzeniowych Floty.

Homer pamiętał to nazwisko. Mosovich był jednym ze starych wyg, które przeniesiono do Floty po tym, jak przejęła funkcję Dowództwa Sił Specjalnych. Był dowódcą dwunastego LRRP, a więc pewnie go wysłano, żeby zbadał lądowanie w Georgii. To nie wyjaśnia jednak, czemu dzwoni bezpośrednio do Homera.

— Łączyć.

— Generale Homer, tutaj starszy sierżant sztabowy Mosovich!

— Mówcie, sierżancie. Czemu dzwonicie do mnie?

— Sir, zostaliśmy trafieni przez ładunek elektromagnetyczny i jest pan jedyną osobą, z którą w ogóle mogę rozmawiać.

Homer uśmiechnął się złowrogo.

— Coraz lepiej. Jesteście w Georgii?

— Tak, sir. Posleeni, których spotkaliśmy, dziwnie się zachowują. Rozstawili patrole na drogach, i to takie z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś hałastrę, niszczą nasze czujniki i od czasu do czasu posuwają się nawet do stosowania przemyślanej taktyki. Zdaje mi się, że się nas spodziewali, i teraz siedzą nam na ogonie. Użyli jakiegoś impulsu elektromagnetycznego, żeby zakłócić działanie kombinezonów Land Warrior i systemów łączności.

— To niezwykłe. Jaki jest wasz status, sierżancie? — spytał Homer, spoglądając na wyświetlaną w trzech wymiarach mapę.

— Zdołaliśmy oderwać się od pościgu, ale nie wiem, na jak długo. Będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby zwiększyć dzielącą nas odległość, ale to może być trudne. Staramy się ich przechytrzyć, ale nie stawiałbym na nas wielkich pieniędzy. Głównego zadania nie byliśmy w stanie wykonać.

Homer uśmiechnął się pod nosem. W dawnych, lepszych czasach miał okazję kilka razy jechać przez te tereny, i widział, że ludzie mają tam ciężki żywot.

— Wygląda na to, że musicie sami sobie radzić, sierżancie. Posłałbym wam na pomoc pancerze wspomagane, gdybym tylko mógł.

— Damy sobie radę, sir — zapewnił zwiadowca. — Ale musimy skontaktować się z artylerią.

Homer pokiwał głową.

— Przekaźnik, proszę przełączyć sygnał na bezpieczną częstotliwość i utrzymywać kontakt sierżanta z artylerią.

— Tak jest, sir — odpowiedział mechaniczny głos komputera.

— Czy mogę jeszcze coś dla was zrobić, sierżancie?

— Nie, sir. To wystarczy.

— W takim razie powodzenia — powiedział generał. — Wydałem polecenie, że chcę was widzieć natychmiast po waszym powrocie do bazy. W tej chwili myślę, że to może trochę zaczekać. Nie dajcie się.

— Zrozumiałem, sir. Bez odbioru.


* * *

Ryan spojrzał na oficera łączności, który wszedł do Centrum Operacji Taktycznych.

— Wygląda na to, że już po nich, sir — powiedział.

— Nie zgadzam się. Jednocześnie z ich sygnałem straciliśmy łączność z czujnikami. Podejrzewam, że Posleeni posłużyli się jakimś impulsem elektromagnetycznym, który zakłócił działanie naszych urządzeń. A to oznacza, że zwiad może gdzieś się kryć. Wiem, że planowali przekroczyć Soque i skręcić na zachód do Batesville. Zamierzam nakazać artylerii, aby osłaniała tę trasę.

— I w tym tkwi szkopuł. Marnuje pan amunicją na osłanianie wymordowanego oddziału. Musimy porozmawiać o odwołaniu rozkazów i zaprzestaniu ognia.

— Zrobimy to, kiedy będziemy mieli pewność, że nie żyją — warknął Ryan. — A do tej chwili artyleria ma celować tam, gdzie jej kazałem. Lufy ani personel nie zmęczą się, od innego niż zwykle ustawienia.

Nagle zaterkotał telefon. Rozzłoszczony Ryan podniósł słuchawkę i rzucił obcesowo:

— O co chodzi?

— Połączenie ze sztabem Dowódcy Armii Kontynentalnej — poinformowała go automatyczna telefonistka.

— Może pan powiedzieć swojemu dowódcy, że właśnie mam ważny telefon ze sztabu głównego — rzucił zjadliwie Ryan.

Oficer obdarzył go wściekłym spojrzeniem i wyszedł, kiedy telefon powtórnie zadzwonił.

— Tutaj sztab Dowódcy Armii Kontynentalnej — oznajmiła tym razem żywa telefonistka. — Proszę odebrać połączenie, dzwoni starszy sierżant sztabowy Jacob Mosovich. Otrzymaliśmy dyrektywę, aby połączenia pana sierżanta były przesyłane za pośrednictwem centrali do stanowiska artylerii. Proszę o chwilę cierpliwości.

— Jasna cholera — wyszeptał Ryan.

— Jest pan tam, majorze? — rozległ się w słuchawce głos Mosovicha.

— Miło znowu pana słyszeć, sierżancie — powiedział ze śmiechem Ryan.

— Może pan wyobrazić sobie, że i my cieszymy się jak dzieciaki. Doniesienia o mojej śmierci były przesadzone… Jak zwykle.

Ryan ponownie roześmiał się na głos. Tymczasem do pomieszczenia wszedł dowódca korpusu.

— Jesteśmy gotowi do ostrzelania trzech lub czterech punktów na drodze 197. Zaraz je panu przedstawię do akceptacji, i na pański rozkaz będziemy mogli strzelać.

— Świetnie — odparł Mosovich. — Cieszę się, że znów jesteśmy na linii, ale na mnie czas. Muszę zjechać z następnej cholernej góry.

— Będziemy czekać na sygnał — zapewnił go Ryan. — To był Mosovich, sir — wyjaśnił dowódcy korpusu, który patrzył na niego zdziwiony. — Zwiad skorzystał z IP i połączył się z DowArKonem, a oni przekazali transmisję do nas.

— Czyli to nie DowArKon nas wywoływał? — spytał generał Bernard.

— Nie bezpośrednio, sir. Wydali rozkaz, aby przekazywać im pełen zapis rozmów z Mosovichem, zarówno służbowych, jak i prywatnych. Wydaje mi się, że dowództwo chce wiedzieć, co tam się dzieje.

— No cóż, skoro generał Homer chce mieć raport na biurku, to chyba musimy wydostać ten oddział z potrzasku, prawda? — spytał Bernard. — Czy jest jeszcze coś, o czym mnie nie poinformowano?

— Możemy wysłać im z pomocą kolumnę latającą, która stacjonuje w Unicoi Gap — powiedział któryś z oficerów. — Mamy tam batalion zmechanizowany. Według raportów, w okolicach Helen nie ma zbyt wielu Posleenów, dlatego zwiad, jeśli nie wpadnie na jakiś patrol, ma szanse przebić się aż do Sautee. W Sautee zarejestrowaliśmy najdalej wysunięte na południe ślady lądowania.

— Poślijcie im na pomoc batalion — polecił Bernard. — Powiedzcie im, żeby przemieścili się pod Helen, dobrze schowali i czekali na dalsze rozkazy.

— Natychmiast, sir — odpowiedział sztabowiec i ruszył do stołu taktycznego.

— Mam nadzieję, że oni mają jakieś szanse.

— Wszyscy w to wierzymy, sir — rzekł Ryan.


* * *

Mosovich spojrzał w dół i pokręcił głową. Zbocze było bardzo strome, dlatego najlepiej byłoby zejść na dół szybko, ale to oznaczało rappeling, a odległość była za mała, żeby ich pasywne systemy rappelingowe zadziałały tak, jak powinny. Nie mieli też tak długiej liny, żeby zrobić z niej pętlę na drzewie; za krótka lina zostałaby na miejscu, zdradzając pościgowi, że wybrali właśnie tę trasę. Dlatego musieli schodzić etapami.

— Mueller, dawaj linę — zdecydował Mosovich.

— Jasne. — Mueller wyciągnął z plecaka zwój i zaczął go rozplątywać.

Zielony sznur, wykonany z nylonowych włókien o dużej wytrzymałości na rozciąganie, był dokładnie taki sam jak te używane przez wytrawnych alpinistów. Miał kilka zalet; pomagał we wspinaczce i zaciskał się wokół ciała, uniemożliwiając wypuszczenie go z dłoni. Główną wadą sznura była jego grubość i szorstkość; najlepsze liny wspinaczkowe miały mniejszą średnicę i były gładsze.

Jednak dzięki szorstkości i temu, że się nie ślizgał, żołnierz, trzymany przez karabińczyk i klamra, mógł mieć jedną wolną ręką. Dzięki zielonej linie drużyna zwiadu mogła nie zabierać ze sobą całego zestawu wspinaczkowego.

Mueller owinął linę wokół solidnego drzewa, wyrównał obydwa końce i zawiązał supeł. W innej sytuacji wybrałby bezpieczny węzeł, ale teraz postanowił zaryzykować. Gdyby węzła nie dało się rozwiązać jednym silnym pociągnięciem, pozostałby jako drogowskaz trasy ich ucieczki, skazując na śmierć cały oddział.

— Ja idę pierwszy — powiedział Mosovich, obwiązując się liną w pasie.

— Ja jestem najcięższy z was, więc jeśli mnie się uda, to i wam pójdzie gładko — zaprotestował Mueller.

— Nie. Idziemy w kolejności wagi. Chcę, żeby jak najwięcej nas znalazło się na dole. Będziesz ostatni i weź barretta.

— A nich cię, Jake. Jak będziesz schodził, pamiętaj, że jestem tutaj na górze i mam nóż.

— Jasne — odparł z uśmiechem sierżant, przechylił się przez krawędź zbocza i zaczął schodzić w dół.

Mimo iż mógł operować liną tylko jedną ręką, trzymał ją w obu dłoniach. Przeciągnął sznur między udami i zawiązał go na ramieniu. Tak było bezpieczniej. W duchu Mosovich musiał przyznać, że ma już po dziurki w nosie życia na krawędzi.

Jak do tej pory wszystko szło gładko. Opuścił się już jakieś trzydzieści metrów w dół, kiedy zauważył skalną półkę, wystarczająco szeroką, by móc wygodnie na niej stanąć i rozejrzeć się dookoła. Okoliczne strzeliste drzewa zapewniały osłonę. W pobliżu wyrastała z klifu samotna smukła sosna. Nie była tak potężna jak to drzewo, do którego Mueller przywiązał linę, gdyż rosła na gorszym podłożu, no ale cóż, biedacy nie mąją prawa narzekać.

Następna w kolejce była siostra Mary, która opuściła się szybko i sprawnie. Ona i Mosovich trenowali razem przez sześć miesięcy w obozie, a ponadto kobieta miała doświadczenie wspinaczkowe, co widać było po jej ruchach. Odbijała się od zbocza, do czego Mosovich nie był w stanie się zmusić, zgrabnie omijając kupki kamieni i skalnych okruchów. Wreszcie opadła ciężko na półkę, krusząc kawałek nadżartego zębem czasu kwarcu. Odłamek poszybował w dół, ale — szczęście w nieszczęściu — upadł w kałużę błota, nie czyniąc najmniejszego hałasu.

Następny był Nichols, który nie miał żadnego doświadczenia w zakresie wspinaczki. Opuszczał się powoli i ostrożnie, pozostawiając za sobą więcej śladów niż Mosovich i Mary razem wzięci. W końcu jednak dołączył do reszty oddziału i cała trójka odsunęła się na bok, robiąc miejsce dla ostatniego żołnierza.

Ale Mueller zamiast schodzić na dół, podciągnął linę do góry, a po chwili pojawił się barrett i jego plecak. Dopiero w ślad za nimi zjechał Mueller.

— Sam nie wiem, Jake — powiedział, spoglądając na białą pokręconą sosnę, przygiętą do ziemi ustawicznie dmącymi tutaj wichrami. Z tej odległości zdawało się, że jest przegniła i chora.

— Da radę — powiedział pewnym głosem Mosovich. — Siostro, będę cię asekurować.

— Jasne — odparła bez wahania Mary. Skoro sierżant mówi, że lina i drzewo wytrzymają, to na pewno tak będzie. Obwiązała się sznurem w pasie. — Schodzę.

— Dobrze. Spróbuj stanąć w strumieniu, ale nie ruszaj się nigdzie dalej.

— Zrozumiałam. — Mary odepchnęła się i zniknęła za krawędzią klifu. Chwilę później wylądowała na ziemi i kilkoma susami znalazła się w strumieniu, znikając z oczu reszcie oddziału.

— Teraz ty, Nichols. I weź karabin, Mueller, pomóż mi.

We dwóch asekurowali opuszczającego się w dół Nicholsa, obciążonego na dodatek karabinem snajperskim. Snajper opadł ciężko na ziemię, ale szybko zerwał się z klęczek i pognał do strumienia. Chwilę później z lasu dobiegł cichy krzyk, a potem chichot. Spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i Mueller spytał:

— Jesteś pewien, że jakoś mnie utrzymasz, Jake? Mogę zejść jako ostatni.

— Dam sobie radę. Nie bierz tego do siebie, ale nie lubię na kimś polegać. Utrzymam cię, nie jesteś aż tak ciężki.

— Jasne — roześmiał się Mueller i zeskoczył w dół. Kiedy znalazł się u podnóża skały, odrzucił linę i pobiegł w las.

Mosovich został sam. Obrzucił wzrokiem drzewo, któremu miał powierzyć swoje życie, przeżarte erozją skały i rozciągające się wokoło lasy. Zwinął liną, schował ją do plecaka i przełożył nogi przez krawędź półki.

Techniki schodzenia po takich zboczach nauczył się w ciągu swego aż nadto niebezpiecznego życia. Na zboczach podobnych do tego, gdzie pełno jest załomów i nierówności, nie można schodzić powoli i ostrożnie, Warunkiem przeżycia jest umiejętność spadania i zmniejszania impetu uderzenia tak, aby żadna z kości nie została złamana.

Technika, którą stosował Mosovich, nie była często spotykana. Uciekali się do niej tylko żołnierze wojsk górskich, i to w przypadku wyjątkowego zagrożenia życia. Powód był posty: ogromne ryzyko odniesienia obrażeń. Spadając, Mosovich myślał o dwóch rzeczach: po pierwsze, że gdyby wylądował ze zbyt dużym impetem, pozostawiłby za sobą ślad, który tylko ślepy mógłby przeoczyć, a po drugie, jeżeli któryś z kamieni znalazł się w nieodpowiednim miejscu, już nigdy nie będzie małych Mosovichów.

Stromizna stopniowo była coraz łagodniejsza. Nagle zwiadowca’ zawadził stopą o niewielki występ, obrócił się w powietrzu i grzmotnął o ziemię tak, że aż gwiazdy zatańczyły mu przed oczami. Szybko jednak wstał, stwierdzając z zadowoleniem, że niczego nie złamał, i pomknął jak górska kozica w stronę strumienia.

Po drodze chwycił konar niewielkiego drzewka i ułamał go. Idąc nurtem rzeczki, będą stąpać po śliskich kamieniach. Jeden nieuważny krok przy takim obciążeniu ekwipunkiem może skończyć się złamaniem kostki.

Wreszcie ujrzał swoich żołnierzy skulonych na brzegu strumienia.

— Wszyscy zdrowi?

— Nie — jęknął Nichols.

— Złamał obydwie kostki, zeskakując z brzegu — wyjaśniła Mary, unieruchamiając jego stopy.

— No to pięknie, Stanley — powiedział Mueller. — Właśnie wpakowałeś nas w niezły burdel.

Загрузка...