SKARPEJA BASKAKOWÓW
I

– Tulipanow, boi się pan w-węży?

Pytanie szefa zaskoczyło Anisija po drugiej filiżance herbaty, w najlepszej porze dnia, kiedy wszystkie obowiązki są już wypełnione i człowiek ma przed sobą cały wieczór, nie musi się nigdzie śpieszyć i dzięki temu jest w spokojnym, filozoficznym nastroju.

Rozmowa przy stole toczyła się o czymś zupełnie innym – o jutrzejszym przybyciu do Moskwy Jej Cesarskiej Mości [14], ale niespodziewane pytanie wcale Anisija nie zdziwiło, dawno już bowiem przywykł do maniery Fandorina przeskakiwania z tematu na temat.

Zdziwić się nie zdziwił, ale nie próbował odpowiadać pochopnie. Pytanie mogło być zadane tak sobie, w sensie metaforycznym, ale może też bynajmniej nie tak sobie. Na przykład, pewnego razu Erast Pietrowicz zapytał: „Czy chciałby pan, panie Tulipanow, być zwinny i silny tak by móc od niechcenia rozłożyć na łopatki każdego osiłka?”. Anisij wziął i palnął bez zastanowienia: „Oczywista, że bym chciał!”. Od tej pory, już drugi rok jest uczniem kamerdynera Masy i znosi od wrednego Japońca nieopisane szykany: biega w samej bieliźnie po śniegu, rozbija sobie dłonie o sękate deski i po pół godziny stoi na rękach, głową w dół, jak jakiś australijski antypod.

– Jakich węży? – zapytał ostrożnie Anisij. – Pełzających czy papierowych latawców?

– Pełzających. Któż by się b-bał latawców!

Sekretarz gubernialny pomyślał jeszcze chwilę i nie dopatrzył się podstępu w pytaniu zwierzchnika. Oczywiście, kobry, czy też, dajmy na to, żmii każdy się zlęknie, ale skąd taka żmija miałaby się wziąć na Małej Nikickiej?

– Wcale się nie boję.

Erast Pietrowicz z zadowoleniem kiwnął głową.

– No to świetnie. Zatem jutro pojedzie pan do powiatu pachrińskiego. Pojawiła się tam u nich jakaś niezwykła anakonda. Ojciec dziekan pisze o knowaniach Sz-szatana i skarży się na bezbożność władz ziemskich, a prezes ziemstwa donosi, że Cerkiew rozpala umysły i krzewi zabobony. Proszę tam jechać i wszystko zbadać. Nie będę pana wprowadzać w szczegóły, żeby nie powtarzać po kimś – to zamąciłoby tylko cały obraz. Historia jest tak absurdalna i fantastyczna, że gdyby nie najjaśniejsza wizyta, na pewno pojechałbym tam osobiście.

Przed pójściem do domu, by spakować się na drogę, Anisij sprawdził nieznane słowo w encyklopedii. „Anakonda” okazała się olbrzymim wężem z amazońskich bagien. Nie wiadomo więc, co szef miał na myśli. Tylko bezlitośnie rozpalił ciekawość.


* * *

Przez cały boży dzień Anisij trząsł się w bryczce po złych drogach – najpierw gubernialnej, jeszcze jako tako moszczonej, potem powiatowej gruntowej, a ostatnie dziesięć wiorst zgoła polnej, pełnej dziur i wybojów. Wyjechał po czwartej, jeszcze za ciemna, a do Pachrińska dotarł dopiero pod wieczór.

Nie wiedząc jeszcze niczego o sprawie, Tulipanow postanowił, że w konflikcie między dwiema pachrińskimi partiami stanie po stronie postępu, i wysłał do zarządu ziemstwa telegraficzne zawiadomienie o swym przyjeździe. W związku z tym, mimo iż godziny urzędowania już się skończyły, na moskiewskiego gościa czekał sam prezes.

– Serdecznie witamy, panie Tulipanow – powiedział, strzepując z ramion stołecznego przybysza siwy kurz drogi. – W imieniu ludzi postępowych, których zaledwie garstka, ale jednak są w naszym skromnym powiecie, mam honor najuniżeniej przeprosić za sprawiony kłopot. To nasi domorośli Torquemadowie ze swoich ambon mącą tu wodę. Dobrze, że sprawa trafiła do pana Fandorina, człowieka mądrego i światłego, a nie do jakiegoś obskuranta i klerykała. Należy bezwzględnie zdemaskować ów szkodliwy zabobon, który pchnął ludność całej gminy w mroki dzikiego średniowiecza. Podniósł głowy najciemniejszy, reakcyjny element. Popom w to graj, teraz niemal codziennie odbywają się procesje i modły, a i czarowników, i wróżbitów też się objawiło całe mnóstwo. O niczym się nie mówi, tylko o Skarpei z bagien.

„O czym? O czym?” – omal nie spytał Anisij, ale w porę ugryzł się w język. Cierpliwości – prezes zaraz sam wszystko wyjaśni. Prezes zaś (nazwiskiem Anton Maksimilianowicz Blinow) popatrzył z powątpiewaniem na niezbyt imponującą figurkę i bezwąsą fizjonomię sekretarza gubernialnego i dodał:

– Szkoda oczywiście, że Erast Pietrowicz nie mógł osobiście do nas przybyć, ale trudno. Taki niezwykły człowiek z pewnością również pomocnika ma wybitnego.

Wyczuwając w tych słowach wyraźny znak zapytania, Tulipanow natychmiast się nadął. Proszę, czego to się zachciewa – żeby sam Fandorin do niego przyleciał. Jakby szef dla byle głupstwa miał się tłuc po takiej głuszy. Za wielki honor.

Aby się nie zdradzać ze swą kompromitującą niewiedzą, Tulipanow postanowił zachowywać się wobec miejscowej zwierzchności powściągliwie: pytań nie zadawał, opinii, oprócz tych na temat pogody (sucho, ale niezbyt gorąco) nie wygłaszał i w ogóle na razie poprzestawał głównie na monosylabach.

Nie zwlekając dłużej, prosto z zarządu w Pachrińsku wyruszyli odrapaną bryczką prezesa przez pole, potem przez las i znowu przez pole, a następnie już tylko przez las.

– Wysadzę pana, Anisiju Pitirimowiczu, koło Tatarskiej Gaci, skąd do Baskakowki tuż-tuż – wyjaśniał po drodze Blinow. – Proszę się nie gniewać, ale do Warwary Iljiniczny zakazano mi wstępu, jestem tam teraz persona non grata. Dla spadkobierczyni tego nowo objawionego latyfundium pański pokorny sługa to żywy wyrzut sumienia i przypomnienie o byłym pięknoduchostwie.

Anisij z dostojeństwem przytaknął, chociaż o spadkobierczyni słyszał po raz pierwszy i miał dość mętne wyobrażenie o znaczeniu słowa „latyfundium”. Pewnie to też coś południowoamerykańskiego.

Anton Maksimilianowicz gadał bez przerwy, ale głównie o głupstwach, niemających nic wspólnego ze sprawą: o starej pachrińskiej krainie, o pięknie tutejszej przyrody, o wielkiej przyszłości tych mizernych wioseczek, leniwych rzeczek i ponurych mokradeł. Wedle głębokiego przekonania Blinowa, wspaniała przyszłość czekała pachrińską głuszę już w najbliższym czasie – nie później niż następnej wiosny, kiedy przez powiat przeprowadzą linię kolejową.

– Czy pan sobie wyobraża, co to będzie, najmilszy Anisiju Pitirimowiczu? – Prezes ziemstwa odwrócił się i tak ścisnął rękę młodego człowieka, że Tulipanow się skrzywił – entuzjasta miał chwyt iście mocarny. – Dziś nikomu nie jesteśmy potrzebni z naszym drobnym rzemiosłem i naszymi mieszanymi lasami. A kiedy do Baskakowki będzie można dojechać z Moskwy na miękkim siedzeniu, z wszelkimi wygodami, wszystko zasiedlą tu letnicy. O błogosławiony, próżniaczy podgatunek homo sapiens! Przywiozą ze sobą pieniądze, dobre drogi, pracę dla miejscowej ludności! Bez śladu znikną pijaństwo i żebractwo, pojawią się szpitale i gospodarstwa mleczne. Za dwa, trzy lata nasz powiat będzie nie do poznania!

– To dlatego nazwał pan Baskakowkę nowo objawionym lantyfundiuml – powtórzył nonszalancko Anisij nowe słowo, w nadziei, że właściwie je zapamiętał.

Okazało się, że niezupełnie. Blinow go poprawił:

– Latyfundium. Czym bowiem była wcześniej Baskakowka? Dwa tysiące dziesięcin wyjałowionej, wyeksploatowanej ziemi, wciśniętej między Gniłowskie Bagna i Mokszyńską Pustać. Papachin (to miejscowy przedsiębiorca) za cały majątek proponował właścicielce trzydzieści tysięcy, a i to na raty. A teraz to wszak dwa tysiące działek letniskowych! I każdą można sprzedać pośrednikom albo budowniczym za co najmniej tysiąc rubli.

– Dwa miliony! – obliczył szybko Tulipanow i gwizdnął.

– I to, proszę zważyć, najskromniej licząc. I właśnie przez te miliony Warwara Iljiniczna doznała zaćmienia.

– Właścicielka? – uściślił sekretarz gubernialny.

– Teraz wychodzi na to, że właścicielka. Chociaż jeszcze miesiąc temu była przybraną córką dziedziczki Sofii Konstantinowny, a tak naprawdę rezydentką. Nieboszczka Sofia Konstantinowna żyła skromnie, a wszystkie niewielkie oszczędności posyłała jedynemu synowi Siergiejowi Gawriłowiczowi do Kuszki. Służył tam w pułku strzelców górskich. Wtedy często bywałem w ich domu i niech mi pan wierzy – niekiedy do herbaty podawano tylko sucharki z borówkową konfiturą i nic więcej.

Przy słowie „nieboszczka” Tulipanow nabrał nieco otuchy, jak kruk, co wypatrzył w pustym polu pod wierzbą wyczekiwaną zdobycz. Poza tym nagłe bogactwo – to okoliczność w sensie kryminalnym wielce obiecująca albo, jak by powiedział szef, perspektywiczna.

Anisij nie wytrzymał i zapytał przymilnym głosem:

– Co się stało ze staruszką? – I pomyślał: dobrze by było, gdyby ją zamordowano, najlepiej w jakiś tajemniczy sposób – wtedy okazałoby się, że nie na darmo przez cały dzień łykałem kurz.

– Jak to? Szef panu nie powiedział? – zdumiał się Blinow i Anisij musiał udać, że pytanie było retoryczne – że niby tylko tak głośno myślał.

– Wcale nie była staruszką – powiedział prezes. – Miała pewnie jakieś czterdzieści pięć lat i była wyjątkowo krzepkiego zdrowia. A jej syn, Siergiej Gawriłowicz, to w ogóle był chłop na schwał. Prawdziwej starej baskakowowskiej rasy. Dlatego chociaż Sofia Konstantinowna umieściła przybraną córkę w testamencie, to raczej z rozczulenia i z tego, że nie przywykła chorować, aniżeli…

Kruk jak kamień runął z nieba na zdobycz.

– Umieściła w testamencie?

– No tak. W zeszłym roku Baskakowa wypadła z kolaski – koń poniósł – i potłukła się. Niedomagała z tydzień, a potem wstała, jeszcze zdrowsza niż przedtem. Ale kiedy chorowała, zdążyła i przyjąć komunię, i sporządzić testament. Cały majątek oczywiście zapisała jedynakowi, a na końcu zrobiła dopisek, że w razie bezpotomnej śmierci syna wszystko ma przejść na przybraną córkę Warwarę. Ta pielęgnowała ją z wielkim oddaniem: przykładała kompresy, parzyła ziółka, no i Sofia Konstantinowna postanowiła zrobić jej przyjemność. Aż tu nagle niespodzianka…

Anton Maksimilianowicz potrząsnął lejcami, żeby popędzić konia – prawie całkiem się już ściemniło i w gąszczu zaczął groźnie pohukiwać jakiś ptak nieznanego Anisijowi gatunku.

– Jaka niespodzianka? – nie wytrzymał znów młody człowiek.

– Ano, niechże pan sam powie. W zeszłym roku, pisząc testament, Baskakowa była rześką damą w sile wieku, tyle że z siniakami na całych plecach. Poza tym miała prawowitego spadkobiercę, rumianego podporucznika z wielkimi wąsiskami, a zapisywać, mówiąc między nami, niespecjalnie miała co. Miesiąc temu zaś nastąpiły jedno po drugim trzy wydarzenia – dwa smutne i jedno radosne, i wszystko się zmieniło… Krakwy, krakwy kwaczą nad bagnem – wymamrotał nagle prezes nasłuchując i na jego twarzy odmalowało się rozczulenie. – To tutejsze kaczki, bardzo rzadki gatunek. Tu jest wiele rzadkich ptaków. Chłopi kłusownicy prawie wszystkie wytępili, ale teraz – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – nikt się nie zapuszcza na bagna, no i krakwy się namnożyły. Już niedługo będzie można się wybrać ze strzelbą. Mam dom po tamtej stronie mokradeł. Cóż, ruiny rodowego gniazda. Pochłaniają mnie obowiązki publiczne, nie mam głowy do gospodarstwa. A zresztą, co to za gospodarstwo. – Anton Maksimilianowicz machnął ręką. – Rzuciłbym to wszystko, gdyby nie uroki natury i nie polowanie. Pan poluje?

– Ja? – Tulipanow skrzywił się, niezadowolony ze zmiany tematu. – Nie.

– A ja, grzeszny, tak.

– Wspomniał pan o smutnych i radosnych wydarzeniach – naprowadził Anisij niezdyscyplinowanego narratora na właściwy temat.

– Aha, tak. Najpierw przyszła smutna wiadomość z Pamiru. Podporucznik Baskakow poległ w potyczce z Afgańczykami. Sofia Konstantinowna, wstrząśnięta, dostała ataku serca. A trzy dni później stało się z nią właśnie to. No to, z powodu czego pan tu przyjechał.

Blinow zniżył głos, chociaż dokoła nie było żywej duszy, a Tulipanow znowu obraził się na szefa. Jak można tak nieładnie postępować z oddanym pomocnikiem?

– Ledwie pochowano Baskakowa, ledwie Warwara Iljiniczna objęła swoje nieoczekiwane dziedzictwo, kiedy rozeszła się wieść o budowie kolei.

– I co spadkobierczyni? – zainteresował się Anisij. – Pewnie oszalała z tego wszystkiego? Nie było ani grosza, a tu nagle miliony.

– Z początku to się chyba raczej przestraszyła. Przybiegła do mnie po pociechę i wsparcie – byłem wtedy jej najlepszym powiernikiem. A muszę panu powiedzieć, że Warwara Iljiniczna wcześniej wyznawała ideę ofiarnictwa. Chciała służyć ludowi i społeczeństwu, wyuczyć się na nauczycielkę albo akuszerkę. Ileż razy oboje snuliśmy marzenia, jak rozkwitnie nasza skromna kraina, jeśli tylko wydarzy się jakiś cud – zbudują fabrykę albo jakiś dalekowzroczny przedsiębiorca postanowi osuszyć Gniłowskie Bagna, albo jakiś bogacz rodem z tych okolic zapisze w testamencie sto albo dwieście tysięcy na unowocześnienie rodzinnego powiatu… – Anton Maksimilianowicz westchnął i Tulipanow wyobraził sobie żywo następujący obraz: nieco sterany życiem, ale jeszcze całkiem jary działacz społeczny i skromna, niebrzydka panna, ciche wieczory, stary dwór. Z pewnością nie obeszło się tu bez romantycznych wzlotów.

– I co? Warwara Iljiniczna po wzbogaceniu rozmyśliła się w kwestii darowizny na rozwój powiatu?

– Nie od razu. – Blinow westchnął z jeszcze większą goryczą. – Najpierw zapewniała, że ani trochę się nie zmieniła. Nawet napisała testament: po mojej śmierci cały mój majątek ma przejść na rzecz społeczności Pachrińska…

– Cóż, to tylko pusty gest – rzekł z uśmiechem sekretarz gubernialny. – Kaprys młodej dziewczyny.

Prezes obejrzał się na moskiewskiego gościa.

– O nie, szanowny Anisiju Pitirimowiczu, wcale nie pusty. Wszak Warwara Iljiniczna ma suchoty. Zawsze żyła w przekonaniu, że umrze młodo. Stąd ta ofiarność, stąd bezinteresowność. Ale, rzecz jasna, zaraz zleciały się sępy. Jegor Iwanowicz Papachin zaproponował za posiadłość już nie trzydzieści tysięcy, ale o wiele więcej. A budowniczy, Tatar Machmetszyn, który chce otworzyć w baskakowskich lasach lecznicę z pijalnią kumysu, dwa razy więcej niż Papachin. Namącili Warwarze Iljinicznie w głowie – że podobno teraz suchoty leczą w Szwajcarii, naopowiadali jej a to o Paryżu, a to o Mentonie… No i w ten sposób stałem się persona non grata.

Drogi prawie w ogóle nie było już widać – tylko gęsta ściana zarośli po obu stronach, a na przedzie między wierzchołkami wysokich sosen migocący gwiazdami czarny skrawek nieba.

Koń nagle zachrapał, zaczął przysiadać na tylnych nogach

I Anisijowi serce zamarło. Przed nimi na poboczu stał Ktoś – cały biały, wąski, wysoki i wydawał cienkie, niesamowite dźwięki. Wykapany zły dziad czarownik, którym w dzieciństwie straszyła go matula: że łapie niegrzeczne dzieci do wora i zanosi do piekła.

Anton Maksimilianowicz ściągnął lejce i zacmokał, uspokajając przestraszonego konia.

– Władimirze Iwanowiczu, to pan? Z Olchowki?

Straszliwy Ktoś przestał wydawać żałosne dźwięki i poruszył się. Okazało się, że to nie żaden zły dziad, tylko bardzo wysoki i chudy chłop w białej, wypuszczonej na wierzch koszuli, zgrzebnych portkach i łapciach. Światło księżyca padło na jego twarz, ukazując brodate oblicze z zapadniętymi policzkami, ciemne jamy głęboko osadzonych oczu i cienką fujarkę w ręku.

– Dobry wieczór, Antonie Maksimilianowiczu – przemówił chłop łagodnym, miłym głosem, a Tulipanowowi złożył lekki ukłon – wcale nie po chłopsku, tylko jak najbardziej salonowo. – Zgadł pan. Byłem w Olchowce u staruszków, zapisywałem miejscowe powiedzonka. I dostałem fujarkę. Niezwykły tembr, nie uważa pan?

– Tak, okropny – zgodził się prezes. – Anisiju Pitirimowiczu, pozwoli pan, to jest Władimir Iwanowicz Pietrow, prawdziwy rosyjski człowiek i znawca ustnej twórczości ludowej. Nie interesuje go nic na świecie prócz folkloru i chłopskiego rękodzieła. Przybył do nas z samego Petersburga, a kwateruje właśnie w Baksakowce – właściwie poza tym nie byłoby gdzie. Doskonale się składa – będzie pańskim przewodnikiem. A to jest pan Tulipanow, urzędnik z kancelarii generała-gubernatora. Przysłany dla zbadania znanej panu historii.

A zatem wszystkim, absolutnie wszystkim, nawet temu grajkowi na fujarce, historia jest znana!

Pożegnali się z Blinowem od razu i petersburski uczony poprowadził Anisija krótszą drogą przez las. W odróżnieniu od gadatliwego prezesa ziemstwa, etnograf był milczący. Nie oglądał się na towarzysza i tylko od czasu do czasu wydobywał ze swej fujarki żałosne i, jak się wydawało Tulipanowowi, nieżyczliwe trele.

Przez jakieś pięć minut młody człowiek czekał cierpliwie w nadziei, że rozmowa nawiąże się w naturalny sposób: o tutejszych ludziach albo chociaż o pachrińskim folklorze, o czymkolwiek. Nie doczekawszy się, zainicjował ją sam.

– Jako specjalista od legend zapewne często wysłuchuje pan różnych dziwnych historii. Jeszcze dziwniejszych niż ta, o której wspomniał Anton Maksimilianowicz – zaczął niezbyt zręcznie, zmierzając do właściwego tematu.

– Dziwniejszej historii chyba nie ma – wymamrotał Pietrow, ale po tym obiecującym początku znowu zamilkł.

Wobec tego Tulipanow postanowił zaatakować prosto z mostu, żeby raz na zawsze skończyć z szaradami.

– Zauważyłem, Władimirze Iwanowiczu, że nie chce pan rozmawiać ze mną o wydarzeniach w Baskakowce. Dlaczego? Czy ma pan ku temu jakieś szczególne powody?

Był to świetny sposób na rozwiązanie języka milczkowi: zaskoczyć nagłym atakiem i zmusić, by zaczął się usprawiedliwiać. Tego psychologicznego podstępu nauczył kiedyś Anisija przemądry Erast Pietrowicz.

Manewr podziałał natychmiast – nawet lepiej, niż można się było spodziewać. Pietrow skulił się nagle, odwrócił i przepraszająco rozłożył kościste ręce.

– Mój Boże, przecież to nie ja wymyśliłem opowieść o Skarpei. Powtórzyłem ją tylko, chcąc zabawić Sofię Konstantinownę starą legendą… Kto mógł wiedzieć, że sprawy tak się potoczą.

Tulipanow na razie jeszcze nic nie rozumiał, ale instynkt mu podpowiedział: ciepło, gorąco.

– Po kolei, po kolei – rzekł surowo. – Proszę niczego nie pomijać. Kiedy to było?

– Chyba na tydzień przed… no, przed tym. – Władimir Iwanowicz zająknął się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia. – Akurat w imieniny dziedziczki. Zaczęło się od ikony. W salonie wisi ikona świętego Pankracego. Stara, jeszcze z czasów wielkiego Piotra. Pankracy był założycielem rodu Baskakowów, żył prawie pięćset lat temu. Na ikonie, w bok od świętego, jest wizerunek węża – wielkiego, w świetlistej koronie. To naprawdę zdumiewające, jak mało nasza rosyjska arystokracja interesuje się historią własnego rodu!… – wybuchnął nagle folklorysta. – Każda wieśniaczka z Iljińskiego albo Olchowki opowie panu o Skarpei ze wszystkimi szczegółami, a Sofia Konstantinowna wiedziała jedynie, że jej przodek postawił dom w miejscu spotkania jakiegoś czarodziejskiego węża i że to wydarzenie jest w jakiś sposób związane z późniejszą kanonizacją Pankracego. A o magicznej trawie, o proroctwie nie miała zielonego pojęcia!

Zaiste, dziwny to był obraz: dwaj poważni ludzie – petersburski uczony i osobisty pomocnik urzędnika do specjalnych poruczeń przy samym generale-gubernatorze – w nocy, na leśnej ścieżce, prowadzą dziwaczną rozmowę diabli wiedzą o czym, o jakimś czarodziejskim wężu. Tulipanow miał przy tym niewyraźną minę (czy aby nie próbują mu tu mącić w głowie), a na twarzy folklorysty malował się entuzjazm.

– Czy pan wie, że legenda o Skarpei, zwanej inaczej Skarapeją, Skorosieją lub Skarabeją, jest znana na całej wielkoruskiej równinie, od Archangielska aż po południowe gubernie? – Władimir Iwanowicz zadał pytanie, na które najwyraźniej nie spodziewał się i nie oczekiwał odpowiedzi, nie zrobił bowiem nawet najmniejszej pauzy. – Etymologicznie imię owego magicznego gada wywodzi się zapewne od egipskiego skarabeusza. Ludowa tradycja przypisuje Skarpei mądrość, dar jasnowidzenia i cudowną moc przynoszenia bogactwa. Zarazem jednak postać węża w koronie niewątpliwie symbolizuje wszechpotężną, wszechobecną Śmierć. Wszystkie te elementy występują w legendzie o Skarpei rodu Baskakowów.

– A więc Baskakowowie mają własnego czarodziejskiego węża? – zdziwił się Tulipanow.

– Tak. Węża, który, jak głosi legenda, uczynił wielkim ich ród i wcześniej czy później miał doprowadzić do jego zagłady. Co, jak widzimy, właśnie nastąpiło – z widocznym zadowoleniem (oczywista, natury czysto naukowej) oznajmił Pietrow.

Od tego momentu Anisij słuchał z wytężoną uwagą, nie przerywając.

– W piętnastym stuleciu, w czasach panowania Wasyla Ślepego, kiedy Moskwa znajdowała się jeszcze we władzy chanów, przez tutejsze bagna i lasy przejeżdżał okrutny tatarski baskak [15] Pantar-murza z watahą swoich zbójów – ze smakiem (i wyraźnie nie po raz pierwszy, i nie po raz drugi) zaczął opowiadać uczony. – Legenda głosi, że baskak miał specjalny rozkaz, by nie tykać gródków i wsi i zbierać daninę tylko od cerkwi i klasztorów. Zdzierali pozłotę z kopuł, sukienki z ikon, bogate wyszycia z ornatów i cała pachrińska kraina lamentowała nad tym świętokradztwem. I zdarzyło się, że na Gniłowskich Bagnach Pantar-murza miał widzenie. Ujrzał Tatar ogromnego węża otoczonego światłością, w złotej koronie na głowie, i przemówił doń wąż ludzkim głosem: „Zwróć do chramów Bożych, coś zabrał, a potem przyjdź tu znowu – ja cię nagrodzę”. Zdjęty przerażeniem murza zwrócił zagrabione skarby popom i mnichom, po czym znowu wyruszył na bagna. I znów wypełzła do niego Skarpeja i rzekła: „Za to, żeś spełnił moją wolę, masz oto pęk magicznej trawy. Tam, gdzie ją rzucisz na ziemię, znajdziesz ogromny skarb. I będzie twój ród bogaty i sławny przez wiele lat, dopóki się znowu nie zjawię i nie zabiorę ze sobą ostatniego z baskakowiczów”. Położyła przed Pantarem mały pęczek trawy i znikła, a Tatar, półżywy ze strachu, rzucił się precz z zaczarowanego miejsca i tak pędził, że na skraju bagien upuścił trawę. I wyłoniła się przed nim w tym miejscu kowana szkatuła, pełna po brzegi złotych czerwońców. – Tu Władimir Iwanowicz przeszedł ze śpiewnej tonacji byliny na zwykłą, jak gdyby robiąc przypis czy komentarz naukowy. – Oczywiście w czasach Wasyla Ślepego czerwońców jeszcze nie było, ale tak głosi legenda. Po spotkaniu ze Skarpeją murza ochrzcił się, zbudował na skraju bagien dom i poślubił miejscową dziewicę szlachetnego rodu. U schyłku życia, owdowiawszy, przyjął schizmę [16] i wsławił się wieloma dobrymi uczynkami i nawet cudami, za co później został kanonizowany pod imieniem świętego Pankracego. No, a miesiąc temu Skarpeja wróciła i zabrała duszę ostatniej z rodu Baskakowów. Tak w każdym razie traktują śmierć Sofii Konstantinowny tutejsi chłopi. Co jakiś czas wśród miejscowych rozchodzi się wieść, że ktoś widział na bagnach Skarpeję-matuszkę, i casus z panią Baskakową przypadł akurat na kolejną falę takich pogłosek: a to ten coś tam niby zobaczył, a to tamten. Już i tak od kilku miesięcy nikt się nie zapuszczał na Gniłowskie Bagna, a tu jeszcze taki galimatias.

Anisij z zakłopotaniem popatrzył na etnografa i polecił:

– Proszę mi dokładnie opowiedzieć o śmierci Baskakowej. Ale chodźmy, już późno. Opowie mi pan po drodze.

Znów ruszyli ścieżką, zalaną jasnym światłem księżyca, lecz wolniej niż przedtem, gdyż teraz uczony co chwila odwracał się do słuchacza.

– Widzi pan, z jednej strony mamy tu do czynienia z oczywistym zbiegiem okoliczności. Opowiedziałem gościom i gospodyni legendę o końcu rodu Baskakowów, a po kilku dniach, kiedy z Pamiru nadeszła smutna wieść, stało się jasne, że ród rzeczywiście się kończy. Wiadomość o śmierci syna omal nie wpędziła Sofii Konstantinowny do grobu – dostała ataku serca. Całą dobę przeleżała bez zmysłów, chciała umrzeć, ale nie umarła. Drugiego dnia zaczęła wstawać, trzeciego mogła już wychodzić do ogrodu, spacerowała tam do późnej nocy płakała. I właśnie w ogrodzie znaleźli ją oficjalista Kraszeninnikow i jego córka. Podobno Baskakowa leżała na ziemi i twarz miała wprost straszną: usta otwarte, oczy wysadzone z orbit. Kiedy niesiono ją do domu, zdołała tylko powtórzyć dwa razy: „Skarpeja, Skarpeja” – i wyzionęła ducha. Wedle opinii lekarskiej śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych – atak serca, przyzna pan wszakże, że wygląda to niepokojąco. Kiedy człowiek zawodowo kolekcjonuje legendy o wiedźmach, rusałkach i innej sile nieczystej, zaczyna zdawać sobie sprawę, że wszystko to nie jest tylko zabobonem. Jak to powiadają, nie ma dymu bez ognia… Zaiste, wiele jest rzeczy na ziemi i niebie, o których nie śniło się naszym filozofom…

Władimir Iwanowicz zmieszał się, wyraźnie zawstydzony swymi nieracjonalnymi słowami, a Tulipanow w skupieniu kilkakrotnie ściągnął brwi, stymulując proces myślowy – przy tym ćwiczeniu odstające uszy Anisija jęły się poruszać w górę i w dół. Pietrow tak się zapatrzył na uszną ekwilibrystykę sekretarza gubernialnego, że omal się nie potknął.

Wniosek nasunął się Tulipanowowi sam przez się:

– Nie ma w tej historii żadnej mistyki. Baskakowa zobaczyła na ziemi jakąś gałąź, a może wąż do podlewania, przypomniała sobie podanie i nagle przyszło jej do głowy, że właśnie ona jest ostatnia z rodu. Przestraszyła się, że wąż przypełzł po nią. A w dodatku zszarpane nerwy, chore serce, no i umarła, świeć, Panie, nad jej duszą. Zwykła sprawa, niepotrzebne tu żadne śledztwo.

Pietrow potknął się jednak na równej drodze i przytrzymał pnia osiki.

– A co ze śladem? – zapytał, patrząc z niepokojem na sekretarza gubernialnego.

– Z jakim śladem?

– To pan Blinow panu nie powiedział? Widać nie zdążył. Albo nie chciał – to znany materialista. Tamtego wieczoru padał deszcz. I na ścieżce, gdzie znaleziono Sofię Konstantinownę, pozostał ślad w błocie – jakby przepełzł jakiś olbrzymi gad. – Władimir Iwanowicz zerknął na opadniętą szczękę Anisija i westchnął. – W tym właśnie szkopuł. Przez to krążą różne słuchy, przez to całe zamieszanie. Kraszeninnikow powbijał wokół tego miejsca paliki i naciągnął płachtę, żeby zachować ślad. Tak że pan sam się będzie mógł przekonać.

Загрузка...