Nazajutrz Erast Pietrowicz nie stawił się na służbie, wysławszy do kancelarii krótki liścik, w którym tłumaczył się różnymi pilnymi sprawami. Nie było w tym nic dziwnego, jako że radca dworu nie miał określonych godzin pracy i w ogóle zajmował godną pozazdroszczenia pozycję wolnego ptaka. Dziwne rzeczy zaczęły się później, pod wieczór.
Młody człowiek, który zawsze wyglądał jak z igiełki, cieszył się opinią jednego z największych moskiewskich elegantów, wyciągnął ze specjalnej przegródki szafy ubraniowej brudnawą koszulę, trzymaną tam specjalnie na takie okazje, włożył obszarpany surdut, uzupełnił strój rekwizytami podobnego rodzaju i wyruszył pieszo w stronę rynku Suchariewskiego. Droga była dość długa, ale Fandorin szedł bez pośpiechu, napawając się łagodnym tchnieniem pogodnego letniego dnia.
Najwyraźniej tak długi spacer miał na celu pobudzenie apetytu. W każdym razie, znalazłszy się na Suchariewce, urzędnik do specjalnych poruczeń skierował się od razu do jednej z najbardziej obskurnych traktierni chińskiej dzielnicy – dzielnicy tylko z nazwy, w rzeczywistości zaś kilku krzywych i ciasnych zaułków, w których ulokowali się chińscy drobni sklepikarze i najemni robotnicy, którzy od niedawna zaczęli się osiedlać w Pierwszej Stolicy.
W ciemnym, brudnawym pomieszczeniu nie było ani jednego Europejczyka. W powietrzu unosił się gryzący zapach smażonych śledzi i jakiegoś przypalonego tłuszczu, a przy niziutkich stolikach posilali się za pomocą pałeczek niscy skośnoocy ludzie z długimi warkoczami, wszyscy jak jeden mąż w niebieskich albo czarnych sukiennych kurtkach ze stojącym kołnierzykiem. Grzeczność i obawa przed poparzeniem warg nakazywały przy jedzeniu zupy wciągać ustami makaron ze świstem, toteż zewsząd dobiegało skupione siorbanie i ciamkanie, jakich nie usłyszałoby się nawet w najgorszej mordowni na Chitrowce.
Erast Pietrowicz zamówił zupę z płetwy rekina oraz smażone naleśniki z jajkami i kapustą. Czekając na jedzenie, bawił się beztrosko starym nefrytowym różańcem. Na rzucane z ukosa spojrzenia odpowiadał lekkim kręceniem głową, a kiedy przyniesiono mu miseczkę z zupą i talerzyk z chrupiącymi zwiniętymi naleśnikami, jął siorbać i ciamkać równie głośno jak pozostali goście.
Jadł długo, z apetytem, a następnie jeszcze co najmniej przez trzy kwadranse pił z zakopconego brązowego imbryka jaśminową herbatę. Wreszcie wstał, otarł spocone czoło nieświeżą chustką, położył na stole piętnastokopiejkówkę i przeszedł do sąsiedniego lokalu, gdzie podawano słodycze i grano w madżonga.
Chinoznawcza wycieczka urzędnika do specjalnych poruczeń trwała do nocy, która zastała Fandorina w jakiejś mrocznej piwnicy, gdzieś w głębi jednego z suchariewskich podwórek. Było to dość obszerne pomieszczenie o niskim wilgotnym stropie i prawie bez żadnego oświetlenia, jeśli nie liczyć kilku olejowych kaganków.
Na podłodze rozłożono rzędami watowane materace, na których siedzieli i leżeli ludzie – przeważnie Chińczycy, ale było też kilku Europejczyków. Pachniało słodkim, drażniącym nozdrza dymkiem, który kołysał się powoli i wdzięcznie pod niskim sufitem podziemia. Nikt nie rozmawiał, panowała cisza, tylko od czasu do czasu tu i tam odzywało się niewyraźne mamrotanie.
Erast Pietrowicz nie bez obrzydzenia usadowił się na wyszmelcowanej podściółce i milczący Chińczyk natychmiast z ukłonem podał mu dymiącą kościaną fajkę z długim, ozdobionym smokami cybuchem. Zerknąwszy na boki (na lewo odeń drzemał jakiś blady, brodaty jegomość w urzędniczym mundurze z odprutymi guzikami, na prawo siedział pucołowaty Chińczyk o błogo przymkniętych oczach), Fandorin przede wszystkim wyjął różaniec i położył go na brzegu materaca, następnie zaś starannie wytarł chusteczką ustnik fajki i ostrożnie się zaciągnął – wyłącznie w celach badawczych. Nic szczególnego nie zaszło – ani po pierwszym zaciągnięciu, ani po drugim, ani po trzecim.
Uspokojony, radca dworu udał, że też drzemie, i spod półprzymkniętych powiek – oczy już przywykły mu do półmroku – zaczął się dyskretnie przyglądać twarzom palaczy. Dziwne to były twarze: jak gdyby bez wieku, z jednakowo opuszczonymi podbródkami i ciemnymi jamami oczodołów. Uwagę Fandorina zwrócił stary Chińczyk z długą siwą bródką, siedzący dokładnie naprzeciw. Erast Pietrowicz sam się zdumiał ostrością swego wzroku – tak wyraźnie widział każdą zmarszczkę na pełnym błogości obliczu starca. Nagle powieki Chińczyka się uniosły i okazało się, że jego oczy wcale nie są senne i zamglone, ale przeciwnie, żywe, jasne i chyba nawet wesołe. Mrugnąwszy do młodego człowieka, starzec zapytał łagodnym, niewypowiedzianie miłym głosem, w dodatku bez śladu obcego akcentu:
– Co, trudno?
W jakiś sposób urzędnik od razu zrozumiał, że tajemniczy Chińczyk pyta go nie o jakąś drobną niewygodę w rodzaju siedzenia na gruzłowatym materacu, ale o to, czy trudno mu żyć na świecie.
– Nie – odrzekł Erast Pietrowicz. A po chwili powiedział:
– Tak.
Zapachniało kwiatami jabłoni i nagle się okazało, że obaj – i Fandorin, i sympatyczny staruszek – wcale nie siedzą w wilgotnej piwnicy, ale na szczycie niewysokiej góry. Pod nimi rozpościerała się zielona dolina połyskująca kwadratami zalanych wodą pól ryżowych, na zboczach rosły obsypane kwieciem drzewka, w oddali widniał klasztor o białych ścianach, z dziwacznymi wieżyczkami i pięciostopniową pagodą, a niebo przed zachodem słońca miało kolor zielono-liliowy, jakiego nie zobaczy się nigdy w północnym pasie Rosji.
Erast Pietrowicz zupełnie się nie zdziwił tym przemieszczeniem w przestrzeni – przeciwnie, uznał je za właściwe i zrozumiałe samo przez się. Wiedział, że starzec ma na imię Te Huan Tsy, a góra nazywa się Tai Shan.
Chwilę milczeli.
– Boisz się śmierci? – znowu zapytał starzec.
I Erast Pietrowicz ponownie najpierw odpowiedział „nie”, a po zastanowieniu „tak”.
– Więc nie bój się jej – rzekł z uśmiechem Te Huan Tsy. – Nie ma w niej nic strasznego. Jeśli zechcesz, śmierci nie będzie w ogóle. Nauczyć cię tej tajemnicy?
– Tak, o mądry! – zakrzyknął Fandorin. – Naucz!
– Zatem słuchaj, ale nie umysłem, tylko duchem, albowiem umysł jest jako liść, który rozwija się wiosną i opada jesienią, a duch – to potężne drzewo, żyjące tysiąc lat.
– Nie chcę żyć tysiąc lat – powiedział Erast Pietrowicz. – Ale chcę poznać tajemnicę.
– Zaraz ją poznasz. – Czarownik uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. – Jest bardzo prosta. Czymże bowiem jest śmierć?
Urzędnik pochylił się do przodu, by nie uronić ani słowa, a mędrzec zmrużył oczy, wyciągnął rękę – jakoś bardzo daleko, na cały sążeń. Czarodziejsko wydłużona ręka chwyciła Erasta Pietrowicza za ramię i zaczęła silnie potrząsać.
– Panie, panie, sybciej, bo ucieknie! – usłyszał Fandorin głos, mówiący po rosyjsku z potwornym japońskim akcentem.
– Zaczekaj, Te Huan Tsy – poprosił radca dworu. – Nie odchodź.To Masa, zaraz go odeślę, żeby nam nie przeszkadzał.
Było już jednak za późno. Zniknęło wszystko – i czarodziej, i jabłoniowe wzgórze, i zielona dolina.
Erast Pietrowicz nadal siedział na materacu w zadymionej suchariewskiej piwnicy, a nad nim pochylał się Masa i potrząsał odurzonego opium pana za ramię.
– Różaniec! – mówił szybko Masa. – Ten sam pucołowaty Azjata, który jeszcze niedawno siedział obok Fandorina. – On zabrar różaniec!
I rzeczywiście – różaniec, który Erast Pietrowicz położył obok siebie, zniknął.
– Kto zabrał? Te Huan Tsy? – zapytał leniwie urzędnik. – No i dobrze. To jego różaniec.
– Jaki Te Huan Tsy? Zabrar stary czrowiek, co tu siedziar.
Masa wskazał miejsce, które dopiero co zajmował cudowny starzec. Materac był pusty.
– Ach, Masa, jakże nie w porę się zjawiasz – wymamrotał Erast Pietrowicz, ale sługa bezceremonialnie szarpnął go w górę, postawił na nogi i powlókł do wyjścia.
Kamerdyner Fandorina przeszedł na swój język ojczysty – zresztą, gdyby nawet ktoś z siedzących w palarni znał japoński, i tak z tej chaotycznej opowieści niczego by nie zrozumiał:
– Kiedy opuściłeś głowę, panie, i zacząłeś poruszać ustami, a na twojej twarzy pojawił się ten głupi uśmiech, który utrzymał się do tej pory, i obawiam się, że pozostanie na zawsze, on wstał i przechodząc, upuścił koło ciebie fajkę. Pochylił się, żeby ją podnieść, i szybko złapał różaniec. Nie próbował cię zabić – cały czas miałem się na baczności. Szybciej, nie mógł uciec daleko! Dogonimy go!
– Jaki „on”? – Erast Pietrowicz uśmiechnął się promiennie. Czuł się przyjemnie rozluźniony i wcale nie miał ochoty kogoś ścigać.
– Stary Chińczyk, który siedział naprzeciw ciebie, panie, a któż by inny? Jesteś całkiem pijany od tego podłego ziela! Na pewno to był zabójca, który strzelał do ciebie z kuszy i potem przeskoczył przez mur!
Fandorin przywołał na twarz wyraz głębokiego skupienia, chcąc pokazać, że zachował jasny umysł i trzeźwą pamięć.
– Jak on wygląda?
Masa zastanowił się chwilę i wzruszając ramionami, powiedział:
– Chińczyk.
Potem dodał:
– Stary. Całkiem.
– A ja myślałem, że młody – oznajmił Erast Pietrowicz i zaniósł się beztroskim śmiechem, tak zabawny wydał mu się fakt, że Chińczyk, który bez wysiłku przesadził wysoki mur, jest całkiem stary: hop-siup, i już jest po drugiej stronie. To nie żaden starzec, ale jakiś akrobata.
Sługa odwinął się zamaszyście i wlepił radcy dworu dwa dźwięczne policzki, po których Erast Pietrowicz przestał się pokładać ze śmiechu i już miał się obrazić, ale jakoś mu się nie chciało.
Znajdowali się teraz na podwórzu. Było ciemno, wietrznie, kocie łby nawierzchni lśniły od deszczu, gęste krople bębniły po twarzach. Chłód i wilgoć sprawiły, że Fandorin częściowo oprzytomniał.
– To on! – zawołał Masa, wyglądając z bramy.
Przed nimi, w odległości jakichś trzydziestu kroków, dreptała z pośpiechem drobna zgarbiona postać. Łokcie zgięte, jakby człowiek kulił się z zimna albo przyciskał coś do piersi. Odgłosu kroków nie było słychać.
– Za nim, t-tylko ostrożnie – powiedział Fandorin. Jego umysł działał już lepiej, ale trochę plątał mu się język i kolana miał jak z waty. – Zobaczmy, dokąd idzie.
Starzec skręcił w lewo, potem jeszcze raz w lewo i wyszedł na plac Suchariewski, gdzie paliły się latarnie i jeszcze trwał handel, z czego Fandorin, który stracił na krótko rachubę czasu, wywnioskował, że pora nie jest zbyt późna.
Złodziej, przemknąwszy samym skrajem placu, znów dał nura w wąską uliczkę i ścigający przyśpieszyli kroku.
– Wasza jaśnie wielmożność, czy to pan? – usłyszał Fandorin tubalny głos, który wydał mu się znajomy.
Obejrzał się, omal nie tracąc równowagi przy tym niezbyt skomplikowanym ruchu, i zobaczył cyrkułowego Niebabę, dzierżącego za ucho jakiegoś oberwańca z obwiązaną twarzą. Upewniwszy się, że to w istocie radca dworu, Niebaba wskazał na zatrzymanego:
– Doliniarz. Przyłapany na gorącym uczynku.
– Makarze Niłyczu, kochany, puść mnie – zajęczał złodziejaszek. – Lepiej mi przyłóż własną rączką, ale nie wsadzaj do kozy.
Jak to się dobrze składa, pomyślał Erast Pietrowicz. Chińczyk jest sprytny i zręczny, Masie w pojedynkę trudno byłoby z nim sobie poradzić, a na siebie w stanie odurzenia nie bardzo mogę liczyć. Skoro Niebaba tyle lat służy na Suchariewce i do tej pory żyje, znaczy, że to stary wyga i potrafi o siebie zadbać. No i wszystkie tutejsze zakamarki zna lepiej niż niejeden Chińczyk. Tak, spotkanie Niebaby to zaiste dar losu.
– Tego puścić – polecił krótko. – Za mną. Tylko nie tupać buciorami.
Po drodze zwięźle wyjaśnił policjantowi, o co chodzi.
Staruszek kurcgalopkiem przebiegł uliczkę, skręcił w zaułek Andrianowski i nagle dał nura w wąziutkie przejście między domami.
– Teraz, wasza jaśnie wielmożność! – tchnął Niebaba w ucho Fandorina. – Łapmy go! Tam jest wyjście przez trzy bramy, no i jeszcze piwnice Mokiejewa. Ucieknie.
I nie czekając rozkazu, rzucił się naprzód, w dodatku dmąc w gwizdek.
Masa i Erast Pietrowicz skoczyli za nim.
Na ciasnym podwórku cyrkułowy dogonił Chińczyka i chwycił go za ramiona.
– Ostrożnie! – krzyknął Fandorin.
Skąd policyjny wyrwidąb mógł wiedzieć, na jakie niespodzianki stać chuderlawych chińskich staruszków?
Niebaba wszelako poradził sobie z zadaniem bez trudu – złodziej nawet nie próbował uciekać czy stawiać oporu. Kiedy radca dworu i jego kamerdyner podeszli, Chińczyk stał spokojnie, z głową wciągniętą w ramiona, i powtarzał drżącym głosem:
– Mei shi! Mei shi!
Masa rozgiął mu palce, odebrał nefrytowy różaniec (stary rzeczywiście przyciskał go do piersi) i podał Fandorinowi.
Erast Pietrowicz wytężał w ciemności oczy, próbując lepiej się przyjrzeć Chińczykowi. Zwyczajny staruszek. Ani mądrości Te Huang Tsy na przestraszonej twarzy, ani gibkości i siły wczorajszego kusznika w wątłym ciele. Coś tu było nie tak.
Cyrkułowy, stojący za plecami aresztanta, rzucił sceptycznie:
– Jak pan sobie chce, panie Fandorin, ale nie wygląda mi na to, żeby ten wyskrobek mógł zarąbać Priachina. On by chyba nawet nie uradził unieść siekiery.
Erast Pietrowicz nie zdążył odpowiedzieć. Z ciemności doleciał szelest, odgłos krótkiego wydechu i soczyste uderzenie czymś miękkim o miękkie. Niebaba runął twarzą w dół na ziemię, rozrzucając długie ręce. Tam, gdzie przed chwilą stał cyrkułowy, zamajaczyła sylwetka, w której Fandorin od razu rozpoznał wczorajszego akrobatę: ten sam obcisły strój, sprężystość pozy, spiczasta czapeczka. Masa zasyczał wściekle, szykując się do walki wręcz, ale nagle się zakrztusił – czarny człowiek błyskawicznie wyrzucił w przód nogę i precyzyjnie trafił Japończyka w podbródek. Cios był tak nieprawdopodobnie szybki, że wierny sługa Fandorina, wytrawny i groźny zapaśnik, dał się kompletnie zaskoczyć.
Nawet nie krzyknąwszy, Masa padł na wznak i okazało się, że całe wojsko Erasta Pietrowicza zostało rozbite w puch już w pierwszych sekundach batalii, a sam głównodowodzący absolutnie nie jest gotowy do walki z tak groźnym przeciwnikiem – a raczej z dwoma.
Chociaż nie, mimo wszystko z jednym – stary Chińczyk wyraźnie nie zamierzał atakować urzędnika. Cofnął się pod ścianę i chwycił się oburącz za głowę, lamentując:
– Xiansheng, bu yao!
Ach, gdyby Erast Pietrowicz był w swojej normalnej kondycji, bez wahania stawiłby czoło nawet takiemu mistrzowi sztuk walki, albo po prostu postrzeliłby go w kostkę ze swego oksydowanego herstala. Nie miał jednak czasu na sięgnięcie do kabury u pasa – widząc ten ruch, wróg natychmiast by go zaatakował. O walce wręcz nie było nawet co marzyć. Kiedy tylko Fandorin spróbował przyjąć postawę bojową, ziemia zakołysała mu się pod nogami. Jeśli przeżyję – nigdy więcej nie tknę tego świństwa, obiecał sobie radca dworu, cofając się powoli.
Postawa bojowa wszakże wywarła na przeciwniku wrażenie: uznał, że same ręce i nogi tu nie wystarczą. Lekkim ruchem czarny człowiek wyciągnął z rękawa coś długiego, giętkiego i jął opisywać w ciemności świszczące, połyskliwe pętle. Stalowy łańcuch, domyślił się Erast Pietrowicz. Takim czymś można bez trudu nie tylko złamać kość, ale i rozerwać gardło.
Fandorin, niestety, nie miał przy sobie niczego prócz nieszczęsnego różańca. Przed pierwszym ciosem stalowej żmii jakoś się uchylił, ale omal nie runął na ziemię i odskoczył w tył jeszcze o kilka kroków. Koniec, dalej nie miał się gdzie cofnąć – dotarł do ściany. Erast Pietrowicz zamachnął się różańcem, opisując w powietrzu świszczącą ósemkę. Niech wróg myśli, że on też ma w ręku łańcuch – to go trochę powstrzyma. Ale od zamachu niezrównanie mocna i trwała nić produkcji spółki „Puzyriow i Synowie” pękła i kamienne kulki sromotnie posypały się na wszystkie strony.
Czarny człowiek zrobił kroczek naprzód, szykując się do decydującego ataku. Słuchając, jak śmiercionośny łańcuch przecina powietrze, Erast Pietrowicz przypomniał sobie piękną taoistowską maksymę: „Siła ducha zwycięża miecz”. Szkoda tylko, że w przenośnym sensie. Ale warto było spróbować, zwłaszcza że w tej sytuacji nie pozostawało nic innego. Fandorin zebrał do kupy rozłażącą się materię ducha, wyciągnął przed siebie słabe niczym z waty ręce i w chwili gdy przeciwnik rzucił się do ataku, wymówił magiczne słowo cheng, oznaczające siłę duchową (jako że na fizyczną nie miał co liczyć).
Podziałało!
Czarny człowiek zachował się jak marionetka z oderwanymi sznurkami: plasnął w dłonie, jedna jego noga w niepojęty sposób pojechała do przodu, druga poleciała w górę i Chińczyk z ohydnym trzaskiem uderzył potylicą o bruk.
Dopiero teraz Erast Pietrowicz zrozumiał, że tego wszystkiego nie było – ani kradzieży różańca, ani śledzenia staruszka, ani niesamowitej walki na ciemnym podwórzu. To tylko majaki, spowodowane narkotycznym odurzeniem. Zaraz widziadła się rozwieją i znów będzie półmrok, sinawy dym i nieruchome sylwetki palaczy opium.
Fandorin potrząsnął głową, żeby się szybciej ocknąć, ale to nie pomogło.
Ocknął się za to Makar Niłowicz Niebaba, a i Masa zaczął się ruszać – pomacał stłuczony podbródek, powiedział kilka brzydkich słów po japońsku i po rosyjsku. Pierwszy jednak przyszedł do siebie policjant. Usiadł z jękiem, potarł czubek głowy i zapytał chrypliwie:
– Czym on mnie walnął? Obuchem?
– Dłonią. Kantem dłoni – wyjaśnił Erast Pietrowicz, z ciekawością wpatrując się w cyrkułowego – a nuż weźmie i zamieni się w czarownika Te Huang Tsy albo zrobi coś jeszcze ciekawszego?
Policjant podniósł się, stękając, zrobił kilka kroków, poślizgnął się i omal nie upadł.
– Do diabła! Nasypali tu jakichś kulek. Można sobie kark skręcić.
Podszedł do rozkrzyżowanego Chińczyka. Pochylił się, zapalił zapałkę. Gwizdnął.
– Coś podobnego! Jego ekscelencja hrabia Chrucki we własnej osobie!