W pierwszej chwili pan ów zrobił na mnie nie najlepsze wrażenie. Zbyt wymuskany, zbyt starannie ubrany – od razu widać, że uważa się za pięknego mężczyznę. Gdybym nie wiedział o jego pochodzeniu, byłbym pewien, że mam do czynienia z Francuzem.
Wydało mi się, że nowo przybyły nie spodziewał się zastać w wieży tylu osób, w każdym razie przyjrzał nam się z pewnym zdumieniem.
Wymieniłem swoje nazwisko, Holmes zaczął się przedstawiać, ale nie dokończył, jako że Rosjanin zmuszony był się odwrócić. Za jego plecami dało się słyszeć sapanie i stękanie – ktoś próbował się przedostać przez korytarz i wyraźnie miał z tym poważne trudności. Pomyślałem, że to monsieur des Essarts postanowił jednak przedrzeć się do córki (przy jego tuszy próba ta z góry była skazana na klęskę). Myliłem się jednak.
Pan Fandorin przeprosił, wsunął rękę w przejście i wyszarpnął stamtąd niskiego, nabitego w sobie Azjatę w przyzwoitym kraciastym ubraniu. Ten otrząsnął się, doprowadzając do porządku pomięty garnitur i z wielką godnością ukłonił się nam wszystkim.
– …Sherlock Holmes, a votre service [80] – powiedział spokojnie mój przyjaciel, jak gdyby nikt mu nie przerwał.
Nie ukrywam, że z przyjemnością patrzyłem, jak przystojna twarz Rosjanina zmienia wyraz ze zdumienia.
– Sh-sherlock Holmes? W-we własnej osobie? – wyjąkał, przechodząc na angielski. – A pan to ten doktor Watson?
Ironicznie skłoniłem głowę. A zatem monsieur des Essarts nabrał nie tylko mnie i Holmesa.
Fandorin odwrócił się ku drzwiom, jakby czekając na wyjaśnienia gospodarza. I rzeczywiście nastąpiły.
– Stokrotnie przepraszam! – głucho, jak przez tubę zabrzmiał głos des Essartsa, który zapewne wsunął głowę do korytarzyka. – Powinienem był uprzedzić pana po drodze, ale się bałem, że pan zawróci! Pan Holmes jest uszczęśliwiony możliwością działania z panem ręka w rękę. Mam nadzieję, że i pan nie ma nic przeciwko panu Holmesowi!
– Ależ nie, wręcz przeciwnie! Jestem szczęśliwy i bardzo mi to p-pochlebia! – spłoszył się Rosjanin. – Po prostu było to nieco nieoczekiwane…
Przywołał na twarz radosny uśmiech, który wypadł niezbyt przekonująco.
– No to świetnie! – wykrzyknął z entuzjazmem gospodarz. – Wiedziałem, panowie, że wybaczycie mi tę małą intrygę. Dla dobra nieszczęsnej dziewczyny, którą tu widzicie!
Panna Eugenie, z zainteresowaniem zerkając swymi pięknymi oczętami na przystojnego jąkałę, zapytała głośno:
– O jakiej intrydze mówisz, tatku? A poza tym, czyż ci panowie przyjechali tu pracować, a nie witać Nowy Rok?
Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem, ale des Essarts szybko znalazł odpowiedź:
– To dotyczy reorganizacji Towarzystwa Przyjaciół Elektryczności. Moi goście są gorącymi zwolennikami postępu.
Fandorin dodał z szacunkiem:
– To najprawdziwsza prawda, miss.
Przyszedł już do siebie po niemiłej niespodziance, wziął się w garść i przemówił ze swobodą światowca:
– Ogromnie państwa przepraszam. Nie przedstawiłem jeszcze mojego… – Zaciął się na moment. -…Mojego przyjaciela i pomocnika pana Masahiro Sibaty. Jest Japończykiem.
Azjata ukłonił się jeszcze raz, po czym podszedł i uroczyście uścisnął dłonie mnie i Holmesowi.
– Miło mi poznać pana. Pańska… metoda wiele mnie nauczyła – ciągnął Rosjanin, zwracając się do Holmesa. Roztropnie opuścił słowo „dedukcyjna”, które mogłoby wywołać pytania ze strony panny des Essarts.
W tym momencie do wieży wrócił Lebrun i przedstawiliśmy mu pana Fandorina.
– Pańska ofiarność, drogi profesorze – zwrócił się ten do medyka – czyni panu zaszczyt. Za pańskim pozwoleniem chciałbym później zadać panu kilka pytań.
Następnie rosyjski detektyw obdarzył komplementem również moją skromną osobę.
– Szanowny doktorze Watson – zwrócił się do mnie. – Doprawdy szczerze podziwiam pański t-talent literacki. Nigdy nie czytałem nic bardziej wciągającego niż pańskie Zapiski.
Tu Sibata zapytał go o coś z zainteresowaniem w dziwnie brzmiącym narzeczu (nie wiem, czy to było po rosyjsku, czy po japońsku). Fandorin odpowiedział równie niezrozumiale.
– To pan jest pisarzem? – zapytała mnie panna Eugenie.
Kiedy zaś nachyliłem się ku niej, nie czekając na odpowiedź, szepnęła:
– Jak wyglądam?
– Cudownie – uspokoiłem ją.
Była to szczera prawda – dzięki moim, może niezręcznym, ale rzetelnym staraniom wyraźnie wypiękniała: cera wyglądała świeżo, usta były soczyste i ładnie zarysowane. Pomyślałem, że marnuje się we mnie talent charakteryzatorski.
– Proszę tu przykucnąć, sir – poprosiła panna des Essarts Rosjanina. – Chcę się panu lepiej przyjrzeć.
Owa wzruszająca bezpośredniość wymowniej niż cokolwiek innego podkreśliła cały tragizm jej sytuacji. Zauważyłem, że wargi Fandorina drgnęły ze współczucia.
– Jestem do usług – rzekł uprzejmie, opuszczając się na kolana.
Eugenie przyjrzała mu się i z tą samą rozbrajającą prostotą powiedziała:
– Jest pan bardzo przystojny, sir. Wie pan, kiedyś marzyłam, że pokocha mnie właśnie taki mężczyzna – nie młokos, ale człowiek dojrzały, na którym można polegać, koniecznie jednak przystojny i nienagannie ubrany… Moja sytuacja ma swoje plusy, nieprawdaż? – Uśmiechnęła się smutnie. – Mogę mówić głośno kompletnie niedopuszczalne rzeczy i nikt się na mnie nie pogniewa.
Fandorin spróbował odpowiedzieć żartem, chociaż było widać, że jest wzruszony:
– Wkrótce pani wyzdrowieje, a wtedy znów będzie pani musiała przestrzegać z-zasad dobrego tonu. Więc proszę korzystać ze swobody, póki pani może.
Odrzekła ledwie dosłyszalnie:
– Jest pan bardzo dobry. Wszyscy są dla mnie dobrzy. Ale ja wiem, czuję, że już nigdy nie wstanę.
– Nonsens! – wykrzyknął gniewnie Lebrun, podchodząc bliżej (najwyraźniej miał doskonały słuch). – Jeśli będzie pani wykonywać moje instrukcje, jeszcze do woli natańczy się pani na balach. Dosyć, panowie! Wasza obecność rozstraja pacjentkę. A poza tym czas na siusiu. Proszę, by wszyscy wyszli.
Cóż to za nieznośna maniera u niektórych przedstawicieli mojej profesji – popisywanie się fizjologizmami!
Podnieśliśmy się jednocześnie z Fandorinem, omijając wzrokiem biedną pannę Eugenie, żeby jej jeszcze bardziej nie zawstydzać.
Przyznam się, że miałem łzy w oczach i grudę w gardle. Gdybym w owej chwili dostał w swoje ręce podłego szantażystę, który ośmielił się postawić na kartę życie tej miłej dziewczyny, to bym… Po prostu nie wiem, co bym z nim zrobił.
Pozostawiwszy profesora sam na sam z pacjentką, udaliśmy się na parter, do jadalni, gdzie zdjęto już serwetę z przekąsek i napojów.
Mimo przeżytych wzruszeń i napiętej sytuacji byłem bardzo głodny, toteż z wielkim apetytem rzuciłem się na pasztet i zimną wołowinę. Holmes i Fandorin nie tknęli jedzenia, des Essarts odłamał kawałek chleba, ale go nie zjadł. Czułbym się niezręcznie, gdyby nie wspaniały pan Sibata, który posilał się z jeszcze większym entuzjazmem.
– Znów krzyczałem do zarządcy – oznajmił gospodarz. – Pytałem, czy ten zbrodniarz nie telefonował. Monsieur Bosco pokręcił głową – panowie świadkami.
Próbował nam usługiwać – nalał wina do kieliszków, rozstawił nakrycia, było jednak widać, że nie przywykł do takich zajęć. Wino rozlał, widelec upuścił pod stół, pogniótł serwetki. Nikt nie zaofiarował mu pomocy. Obaj detektywi siedzieli zamyśleni, a my z panem Sibatą byliśmy zbyt głodni, by myśleć o nakrywaniu stołu.
Przepełniała mnie żądza działania. Na samą myśl o nieszczęśnicy uwięzionej w wieży zaczynałem kipieć z gniewu.
Ponieważ obaj detektywi milczeli, przejąłem inicjatywę.
– Najważniejsze pytanie: skąd Lupin dowiedział się o istnieniu skrytki, w której można ukryć bombę. Trzeba wezwać wszystkich służących, którzy pracowali w zamku od czasów pańskiego ojca, i każdego z nich dokładnie przesłuchać.
Gospodarz rozłożył ręce.
– Myślałem o tym. Kucharka gotująca dla służby i jeden z koniuchów przeżyli tu niemal pół wieku. Ale nie sposób zapamiętać wszystkich, którzy zwolnili się w ciągu minionych czterdziestu lat! Przecież to może być człowiek, który pracował w Vau-Garni Bóg wie kiedy…
– I bardzo możliwe, że Lupin poznał sekret od osób trzecich – zauważył Holmes.
Fandorin zaś dodał:
– Nie zapominajmy o m-murarzach i cieślach, których des Essarts senior zatrudnił do wykonania swoich skrytek. Tego rodzaju ciekawostki często się opowiada rodzinie i przyjaciołom – ludzie uwielbiają historyjki o dziwactwach bogaczy.
Wszyscy trzej mieli rację. Przygasiło to mój zapał, ale nie na długo.
– No to niech któryś z nas pojedzie na policję. Pan des Essarts na pewno zna komendanta.
Gospodarz przytaknął, podjąłem więc:
– Trzeba dyskretnie, by nie zaniepokoić Lupina, posadzić przy centralce bystrego inspektora. Kiedy przestępca zadzwoni do pana Bosco, będzie można ustalić, z jakiego aparatu korzystał, i wysłać tam żandarmów. Pamiętasz, Holmesie, jak w taki właśnie sposób polowaliśmy na Szantażystę z Kensington?
– Nie bądź naiwny, Watsonie – odrzekł dość szorstko Holms. – Arsène Lupin nie jest jakimś żałosnym dyletantem. Nie będzie żadnego telefonu. To tylko podstęp, żeby skierować naszą uwagę w inną stronę. Po cóż Lupin miałby dzwonić? Wszystko wyłożył jasno w swoim liście.
Rosjanin kiwnął głową – zgadzał się z opinią Holmesa.
– No dobrze! – nie poddawałem się. – Podejdźmy do sprawy z innej strony. Nie szukajmy dojścia do Lupina. Skoncentrujmy się na poszukiwaniach piekielnej machiny. Mamy kod, a więc skupmy się na nim. I nie zapominajmy, że czas ucieka.
Wszyscy, nie umawiając się, spojrzeli na zegar. Wskazywał pięć po drugiej. Do eksplozji pozostawało dziesięć godzin.
Zapadła cisza, tylko Japończyk zgrzytał nożem, krojąc szynkę.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sir, zaproponowałbym następujący plan – uprzejmie zwrócił się do Rosjanina Holmes, jak gdyby do tej pory nikt nie powiedział ani słowa. – Znam pańskie metody pracy, a pan, jak rozumiem, zna moje.
Fandorin przytaknął.
– Działajmy zatem oddzielnie – ciągnął mój przyjaciel. – Pan po swojemu i ja po swojemu. Sądzę, że w tym wypadku będzie to bardziej efektywne niż połączenie wysiłków. Zobaczymy, kto pierwszy rozwiąże zagadkę.
– Wspaniale! – ożywił się piękniś. – Sam chciałem to p-panu zaproponować!
Biedak! Chyba na serio zamierzał rywalizować z Sherlockiem Holmesem!
Ostre rysy twarzy Holmesa rozjaśnił uśmiech.
– No cóż, teraz możemy się posilić – oznajmił wesoło, przysuwając sobie półmisek z wieprzowiną. – Watsonie, przyjacielu, nalej mi burgunda.
Des Essarts chyba też był zadowolony, że wszystko tak pomyślnie się ułożyło.
– Po obiedzie zaprowadzę panów do pokoi gościnnych, gdzie będziecie się mogli umyć i, jeśli wola, przebrać. Punktualnie o trzeciej zapraszam tu, do jadalni. Przystąpimy do zwiedzania domu. Może panowie zauważycie coś, co uciekło, to jest umknęło mojej uwadze.
Napięcie nieco opadło.
Zadzwoniły sztućce, do kielichów polało się rubinowe wino.
Byłem już syty i wyjąłem cygaro. Natomiast mój sąsiad, pan Sibata, nadal z apetytem pochłaniał jedzenie.
Energicznie pracując szczękami, odwrócił się do mnie i zapytał:
– Jest pan pomośnikiem i pisazem?
Domyśliwszy się, że oznacza to: „Jest pan pomocnikiem (oczywiście Holmesa) i pisarzem?”, odpowiedziałem twierdząco.
Japończyk uściślił:
– Pise pan o sukcesach swojego masuta?
Musiałem się chwilę zastanowić, zanim odgadłem, że pan Sibata tak wymawia słowo master. Roześmiałem się.
– Tak, piszę. Ale Holmes nie jest moim panem. Jest moim przyjacielem.
Ale nasze stosunki z Holmesem chyba Japończyka nie interesowały. Przysunął się bliżej i patrząc na mnie w skupieniu swymi wąskimi oczkami, zapytał:
– Pan pise i pracą panu pieniądze? Duzo?
Krótka, ale piękna droga
trzech mądrych
(Z zapisków Masahiro Sibaty)
(…) Przejrzałem napisany tekst i uznałem, że jest dobry. Opowieść o przygodach moich i mojego pana w mieście Paryżu i opisy przyrody w rozdziale o podróży koleją udały mi się świetnie. Kiedy zaś czytałem ponownie wzruszającą scenę z przykutą do podłogi żółtowłosą dziewicą, łzy strumieniem płynęły mi z oczu.
Zanim jednak podejmę prawdziwą opowieść o eleganckiej tanka, jaką ułożyłem w zamku Vau-Garni, z poczucia wdzięczności poświęcę kilka słów Watsonowi-sensei, który natchnął mnie, bym chwycił za pędzelek, oraz udzielił mi kilku bezcennych rad dotyczących rzemiosła pisarskiego.
Kiedy usłyszałem, że ten czcigodny mąż zarabia swoimi utworami znacznie więcej pieniędzy niż jego druh swoimi śledztwami, spłynęło na mnie satori. Pojąłem, że mogę robić to samo! Fandorin-dono ani na jotę nie ustępuje rozumem i dzielnością Sherlockowi Holmesowi, wola mojego pana jest silna, a Droga jasna i prosta. Postanowiłem zatem: niech on nadal prowadzi walkę z ziemskimi łotrami, ja będę mu w dalszym ciągu pomagać w miarę swych mizernych sił, ale od dziś zacznę wszystko zapisywać. Wydam cudowną książkę, która rozsławi nas obu na cały świat i przyniesie tyle pieniędzy, że będziemy mogli zaniechać pracy i pozostawić ziemskich łotrów ich własnej karmie.
Ale Watson-sensei powiedział, że dygresje nie powinny być zbyt obszerne, bo czytelnik się znudzi, powracam zatem do rozmowy przy obiedzie, której opisowi poświęciłem poprzedni rozdział.
Poruszony delikatnością mojego pana, który przedstawił mnie zebranym nie jako swego sługę, ale przyjaciela, tak się rozczuliłem, że prawie straciłem apetyt, niemniej przysłuchiwałem się rozmowom bardzo uważnie, szczęściem bowiem toczyły się one po angielsku, a język ten przez lata pobytu w Ameryce opanowałem doskonale.
– Czy to prawda, że wiele pan podróżował po Wschodzie i nawet mieszkał w Tybecie? – zapytał Fandorin-dono haczykowatonosego Holmesa.
– Tak. I poczyniłem tam sporo ważnych odkryć. Najważniejsze polega na tym, że nasza dusza i ciało są o wiele silniejsze, niż sądzą ludzie Zachodu. Trzeba tylko znaleźć w sobie klucz do źródła siły – powiedział angielski detektyw i od razu zrozumiałem, że mam przed sobą człowieka wielkiej mądrości. – O, jakąż książkę mógłbym o tym napisać, gdybym posiadał talent Watsona!
Z przyjemnością słuchałbym go dalej, ale tu wtrącił się pan zamku (pisałem już, że z twarzy jest on dziwnie podobny do ryżowego placka, a głos ma piskliwy jak kot):
– Arsène Lupin też ma własnego pisarza, monsieur Leblanca. Ja bym takich pisarzy powsadzał do więzienia! Jeśli się wie, gdzie ukrywa się zbrodniarz, trzeba zawiadomić policję.
– Holmes świetnie zna śmiercionośną japońską sztukę walki baricu – powiedział do mnie Watson-sensei. – Z pewnością pan o niej słyszał, panie Sibata.
Nie, o śmiercionośnej sztuce walki baricu nigdy nie słyszałem i nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jakimi znakami można napisać to słowo. Odniosłem wrażenie, że słowa doktora nie sprawiły przyjemności jego starszemu przyjacielowi – w każdym razie Holmes się skrzywił.
– Arsène Lupin też zna jakieś sprytne wschodnie dżicu – znów wtrącił Dezu-san (ten człowiek ma zbyt długie nazwisko, żeby za każdym razem pisać je w całości). – Przechwala się, że może w pojedynkę pokonać trzech przeciwników. Panie Fandorin, dopiero po drodze tutaj dowiedziałem się, że nie jest pan Amerykaninem, lecz Rosjaninem. Arsène Lupin też był w Rosji. Nasze gazety pisały, że ukradł milion z kasy państwowej. Pewnie w Petersburgu do tej pory się o tym mówi?
– Już o tym zapomniano – powiedział mój pan. – W Rosji z kasy państwowej kradnie się nie takie sumy. Panie Holmes, chciałbym pana spytać o organizację przestępczą profesora Moriarty’ego. W zapiskach doktora Watsona wspomina się o niej dość skąpo, a mnie bardzo interesuje kwestia stowarzyszeń k-kryminalnych.
– Trzymałem się instrukcji Holmesa. – Watson-sensei pogładził wąsy. – Nie pozwolił mi wdawać się w szczegóły.
Angielski detektyw pochylił głowę.
– Opowiem panu wszystko, co wiem. Kiedy tylko zakończymy nasze małe śledztwo. Ja zaś z kolei chciałbym poznać szczegóły historii doktora Linda. Czy to prawda, że był prawdziwym geniuszem kamuflażu?
– O tak.
– To bardzo ciekawe. Sam mam niemałe osiągnięcia w tej dziedzinie – powiedział chełpliwie Holmes.
Ukryłem uśmiech. Gdyby wiedział, przed kim się chwali!
– Lupin także jest mistrzem kamuflażu – rzekł smętnie Dezu-san. – Podobno potrafi z łatwością zmieniać wiek, chód, głos. Nawet wzrost!
Jest takie piękne rosyjskie przysłowie: „Ten o tym, ten o owym, a zawszony zawsze o bani”. Doskonale pasuje do naszego gospodarza, który nie jest w stanie myśleć o nikim poza Lupinem. Oczywiście można biedaka zrozumieć, ale zaczynałem mieć go dość – przeszkadzał mi słuchać rozmowy mądrych ludzi.
– To nie jest takie trudne – odrzekł uprzejmie mój pan. – Lind potrafił z łatwością zmieniać płeć. Ja się na coś takiego nigdy nie odważyłem.
– Szkoda, że nie widział mnie pan w emploi staruszki! – wykrzyknął ze śmiechem Holmes.
W zębach miał fajkę i kiedy wydawał szczekające dźwięki „cha-cha-cha”, z ust wyrywały mu się jeden po drugim małe kłaczki dymu.
Gospodarz otworzył usta – zapewne znów chciał powiedzieć coś o swoim Lupinie, ale w tym momencie (Watson-sensei wyjaśnił mi, że „w tym momencie” to bardzo ważny zwrot) zadzwonił telefon, stojący na stoliku przy ścianie.
Dezu-san zerwał się, przewracając kielich z winem, i rzucił się do aparatu.
Moja francuszczyzna, niestety, jest słaba, toteż nie zrozumiałem, co Dezu-san mówił do słuchawki. Co prawda, więcej słuchał i wykrzykiwał: „merde, merde!” – zapewne coś w rodzaju naszego „hai”. Zakończywszy rozmowę, powiedział z przejęciem:
– To Bosco! Byliście w błędzie, panowie. Lupin jednak zadzwonił! Wszystko wie! Przesyła ukłony monsieur Holmesowi i monsieur Fandorinowi! Powiedział, że nie ma do mnie pretensji, gdyż warunki gry nie zabraniają mi prosić o pomoc prywatnych detektywów. Ale jego żądanie pozostaje w mocy: do wpół do dwunastej musicie opuścić dom. Powiedział też, że cieszy się, mogąc skrzyżować szpady z takimi przeciwnikami.
Holmes wstał.
– Proszę mnie połączyć z zarządcą. Muszę mu zadać kilka pytań.
– W tej chwili! Wystarczy raz zakręcić korbką.
Dezu-san zakręcił korbką. Dmuchnął w słuchawkę. Jeszcze raz zakręcił. Jeszcze raz dmuchnął. Bardzo głośno powtórzył słowo „merde!”.
– Łączność się zerwała… To się, niestety, zdarza. Ale nie szkodzi! Pobiegnę i przyprowadzę Bosco tutaj, i będzie pan mógł zadać mu swoje pytania.
Pochylony, ruszył biegiem do drzwi – niezgrabne nogi ledwie za nim nadążały.
Odczekawszy, aż gospodarz się oddali, doktor Watson powiedział z oburzeniem:
– Typowo francuska brawura! Co za bezczelny typ z tego Lupina!
Na to Sherlock Holmes powiedział… Nie, przypomniałem sobie, że podczas kolejnej rozmowy o kunszcie pisarskim sensei pouczył mnie, żebym nie pisał ciągle „powiedział, powiedział”. Należy używać synonimów: „rzekł”, „odezwał się”, „przemówił”, a jeszcze lepsze są wyraziste czasowniki w rodzaju „wykrzyknął”, „jęknął” czy „wychrypiał”.
A więc Sherlock Holmes rzekł:
– To się nazywa „gaskonada” – zuchwałe wyzwanie. Francuzi wszystko robią dla efektu, na pokaz. Cóż pan myśli o tym nowo objawionym Robin Hoodzie, panie Fandorin?
Mój pan skrzywił się.
– Niedobrze mi się robi na myśl o tym łajdaku. Chełpi się tym, że nigdy nie zabija. A moim zdaniem lepszy już uczciwy m-morderca niż podły szantażysta, korzystający z cudzego nieszczęścia.
Energicznie kiwnąłem głową na znak, że całkowicie podzielam ten punkt widzenia.
– Absolutnie się z panem zgadzam – przyłączył się do naszej opinii angielski detektyw. – Musimy nie tylko znaleźć skrytkę z bombą, ale też wsadzić monsieur Lupina za kratki, gdzie jest jego miejsce.
– Bardzo bym jednak chciał, żeby przedtem stawiał opór – rzekł marząco Fandorin-dono. – Zobaczylibyśmy, jak dalece opanował zasady jujitsu.
Każde słowo mojego pana jest na wagę złota.
W tym momencie (można również powiedzieć „w tej samej chwili” – też nieźle brzmi) z korytarza dobiegły kroki i do jadalni wszedł mężczyzna z wąsami podkręconymi jak u Ody Nobunagi i bardzo bujną fryzurą. Właśnie po niej natychmiast odgadłem, że to zarządca. Widzieliśmy wcześniej jego sylwetkę w oknie stajni.
Dyszał urywanie – zapewne bardzo się do nas śpieszył. Powitał nas, obrzucając wszystkich pełnym przejęcia spojrzeniem, a ja pokłoniłem mu się z szacunkiem, albowiem ten Bosco zachował się jak przystało na wiernego wasala – wiedząc o bombie, nie opuścił w nieszczęściu swego pana.
– Monsieur jeszcze nie może złapać tchu. Dałem mu wody. Przyjdzie, jak tylko odsapnie. Mnie zaś kazał przyjść tutaj i odpowiedzieć na panów pytania – powiedział bardzo szybko po francusku.
Holmes tłumaczył wszystko doktorowi, a ja starałem się nie uronić ani słowa. Pan szepnął mi po rosyjsku, że Bosco mówi z włoskim akcentem. Włosi znani są jako doskonali służący, zatrudniają ich chętnie najlepsze domy Francji.
Do tego, co już wiedzieliśmy od Dezu-san, Bosco dodał, że słynny przestępca głos ma donośny i arogancki. Zaraz po rozmowie z nim Włoch połączył się z centralą i zapytał, skąd dzwoniono, ale telefonistka odrzekła, że rozmowa nie przechodziła przez centralę. Najwyraźniej Lupin w jakiś sposób podłączył się bezpośrednio do linii.
– Jak widzicie, panowie, niezupełnie miałem rację – zauważył Sherlock Holmes. – Inspektor policji w centrali telefonicznej w niczym nie mógłby nam pomóc.
Na kolejne pytania zarządca odpowiadał krótko i bardzo szybko. Zdawało mi się, że chce jak najprędzej stąd wyjść. Dwa razy, korzystając z pauzy, pytał, czy może już wrócić do stajni. Na czole błyszczały mu krople potu, oczy biegały niespokojnie i nagle zrozumiałem, że on się po prostu boi, czy bomba nie wybuchnie przed czasem. Mój szacunek dla tego człowieka od razu zmalał.
Nagle mój pan zapytał go o coś całkiem innego.
– Zauważyłem, że wszystkie okna parteru mają okiennice, zamykane od zewnątrz na kłódkę. Gdzie są klucze?
Bosco zamrugał, wyraźnie nie rozumiejąc, co to ma do rzeczy.
– Klucz jest jeden, bo wszystkie kłódki są jednakowe. To ten.
Z pęku zawieszonego u pasa oddzielił jeden klucz i pokazał.
– A od czego są pozostałe?
– Ten od głównego wejścia, ten od bocznego od strony wąwozu, ten od werandy, mały od parteru wieży, a ten od wejścia dla służby…
Fandorin-dono poprosił o klucze i obejrzał je uważnie, zapamiętując, który jest od czego.
– Czy teraz mogę już iść? – Bosco przestępował nerwowo z nogi na nogę.
– Tak, tylko sprawdźcie, co z telefonem – polecił Sherlock Holmes (to przetłumaczył mi pan). – I wskażcie nam nasze pokoje.
Zarządca jakąś minutę majstrował przy aparacie, po czym wykrzyknął z radością:
– Wszystko w porządku! W razie czego będę w swoim mieszkaniu. Bardzo łatwo mnie wezwać: trzeba raz pokręcić korbką. Dwa razy – to połączenie z centralą.
O tym wiedzieliśmy sami.
Nie odprowadził nas do pokoi, poprzestając na wyjaśnieniu:
– Sami panowie traficie, to nic trudnego. Trzeba pójść korytarzem na prawo, na końcu jest sala bilardowa. Stamtąd idzie się na lewo, do bocznych schodów. Wejdziecie panowie na pierwsze piętro. Są tam oszklone drzwi, a za nimi podest. Z jednej strony jest pokój dla panów z Londynu, z drugiej pokój dla panów z Paryża. Zresztą sami panowie zadecydują, który dla kogo.
Ukłonił się i biegiem wypadł z jadalni. Po kilku sekundach trzasnęły drzwi wyjściowe. Żaden japoński służący nie pozwoliłby sobie tak stracić twarzy!
Poszliśmy we wskazanym kierunku i rzeczywiście bez żadnych trudności znaleźliśmy oszklone drzwi. Po krótkim uprzejmym licytowaniu się, kto pierwszy wybierze sobie przystań, ulokowaliśmy się z moim panem w jasnym pokoju z oknami wychodzącymi na trawnik.
Wyjąłem z walizki roboczy surdut pana oraz jego pantofle na bezgłośnych kauczukowych podeszwach, sam również przebrałem się w stare rzeczy (a nuż trzeba będzie padać albo czołgać się na brzuchu), odwiedziłem ubikację, po czym nie miałem już nic więcej do roboty. Do trzeciej było jeszcze trochę czasu. Pan siedział w fotelu i w skupieniu postukiwał paciorkami swego nefrytowego różańca, wczytując się w tajemniczy szyfr, który przepisał sobie do notesu. Domyślałem się, że Fandorin-dono opracowuje plan działania, choć nie miałem pojęcia, jaki konkretnie. To jest teraz, kiedy piszę te słowa, oczywiście wiem, ale sensei pouczył mnie, że nie wolno opowiadać od razu wszystkiego, bo dla czytelnika nie będzie to interesujące, więc na razie nie będę pisać o planie mojego pana. Postaram się raczej przypomnieć sobie, o czym wówczas myślałem.
Ach tak, o młodej pannie Dezu. Myślałem, że oczywiście bardzo jej szkoda, ale że i tak znajdzie sobie męża, nawet jeśli zostanie sparaliżowana. Jej ojciec niepotrzebnie tak się zamartwia. Panna jest ładna i ma miłe obejście, a to najważniejsze. Wielu znalazłoby nawet szczególny urok w tym, że jest nieruchoma. Sparaliżowana ładna kobieta jest jak piękny posąg. W wielu mężczyznach wzbudzi to i serdeczne współczucie, i zmysłowe podniecenie – a to wspaniały grunt, na którym może wyrosnąć bujny kwiat miłości. Wielu, jak sądzę, wolałoby też, aby dziewczyna postradała w dodatku dar mowy. Wówczas w ogóle byłaby idealnym obiektem adoracji. Kiedy z moim panem ocalimy ją przed eksplozją i schwytamy słynnego przestępcę, o pannie Dezu napiszą wszystkie gazety i stanie się sławna. Sława to bardzo silny lubczyk. W dawnej Japonii na kanwie takiej wspaniałej historii na pewno stworzono by sztukę dla teatru lalek.
O tym właśnie myślałem, kiedy pan przesuwał paciorki nefrytowego różańca. Siedziałem bardzo cicho, by nie przeszkadzać mu w medytacji. Za minutę trzecia przerwałem ciszę, mówiąc, że czas iść do jadalni. Zeszliśmy na dół i Dezu-san poprowadził nas na zwiedzanie domu, żebyśmy znaleźli miejsce, w którym przebiegły Lupin ukrył swoją straszną bombę.