VII

Zwiedzanie domu najbardziej przypominało wycieczkę po muzeum osobliwości. Na czele szedł monsieur des Essarts, nie milknąc ani na chwilę, odwracając się co rusz i gwałtownie gestykulując, przez co nieustannie się potykał i ze dwa razy omal nie zleciał ze schodów. Za nim podążał Fandorin ze swoim Japończykiem, potem ja, a pochód zamykał Holmes, który od czasu do czasu zatrzymywał się w jakimś zakamarku i musieliśmy na niego czekać.

Zapewne w czasach des Essartsa seniora zamek pełen był najróżniejszych osobliwości, ale i teraz było co pokazywać i o czym opowiadać.

Już wcześniej, przechodząc przez pokój bilardowy, spostrzegłem, że ściany tam są zawieszone egzotycznymi narzędziami do zadawania śmierci, przywiezionymi z najdalszych krańców ziemi. Były tam bumerangi, drewniana maczuga nabijana zębami rekina, indiański nóż do zdejmowania skalpów, kościany eskimoski harpun.

W następnym pokoju moją uwagę zwrócił niezwykły żyrandol w kształcie balonu z plecioną gondolą. Gospodarz powiedział, że jego mamusia nigdy nie pozwalała go zapalać, obawiając się pożaru, teraz jednak, kiedy jest elektryczność, nie ma się czego bać – i zademonstrował nam z dumą, jak cudownie bezpieczne są szklane żarówki.

Biorąc przykład z Holmesa, nie tyle słuchałem objaśnień, ile rozglądałem się na wszystkie strony. Ostukiwałem ściany i podłogi, naciskałem najmniejsze występy i nierówności.

Na pierwszym piętrze przeszliśmy przez mały salon z kolekcją zasuszonych niespodzianek („tata mówił, że są ładne”); przez główną sypialnię ze skrupulatnie odtworzoną na suficie mapą gwiaździstego nieba („tata znał wszystkie konstelacje”); przez ogród zimowy z karłowatymi drzewkami i bardzo dużą, ale uszkodzoną makietą kolei („spędzaliśmy tu z tatą długie godziny”); przez gabinet, gdzie na jednej ze ścian były namalowane półki z książkami („tatę to bawiło”). Na pierwszym piętrze okrągłej wieży u „taty” niegdyś była Świątynia Słońca, teraz zaś przechowywano dokumenty prawnicze i finansowe.

Drugie piętro niemal w całości zajmowały pokoje mademoiselle des Essarts: jej buduar, uroczy gabinecik z fotografiami z dzieciństwa na ścianach, pokój do robótek ręcznych, klitka pokojówki. Kiedyś mieściły się tu apartamenty „mamusi”, toteż na drugim piętrze nie było żadnych sztuczek z wyjątkiem znanego nam już szczelinowatego wejścia do wieży, gdzie des Essarts-père ukrywał się czasem przed gniewem swej połowicy. Za to na niskim parterze, dokąd zeszliśmy po wąskich, krętych schodach, duch niezapomnianego „taty” unosił się dosłownie wszędzie.

Było tu ciemnawo, światło zimowego dnia ledwie się sączyło przez maleńkie, zakratowane okna, gospodarz więc włączył elektryczność. Wiadomo, że ów ze wszech miar doskonały sposób oświetlenia ma jedną wadę, którą inżynierowie przyszłości bez wątpienia pokonają – wskutek spadków napięcia światło ciągle mruga. Kilkakrotnie lampy gasły w ogóle, wtedy des Essarts zaczynał nerwowo szczękać wyłącznikami i znów robiło się jasno. Zresztą i Holmes, i Fandorin mieli ze sobą latarki, toteż nie przerywali poszukiwań nawet podczas przymusowych postojów.

Spróbuję opisać pomieszczenia półsutereny po kolei, co wcale nie będzie łatwe, było tam bowiem mnóstwo zakrętów i zakamarków.

Najpierw znaleźliśmy się w niewielkim eleganckim pokoju, całym wykładanym dębową boazerią – des Essarts nazwał go „organowym”. Istotnie, w jedną ze ścian wbudowane były małe organy.

– Wspaniały egzemplarz salonowego pozytonu – rzekł z miną znawcy Holmes; z lubością powiódł dłonią po lakierowanym wieku, po czym podniósł je i przebiegł palcami po klawiszach. Dźwięk był brzękliwy, rozstrojony, ale akustyka wspaniała – dopiero teraz spostrzegłem, że w pokoju w ogóle nie ma okien.

– Ja nie umiem grać, ale tata był prawdziwym melomanem – wyjaśnił des Essarts. – Zamykał się tu czasem i grał, grał. Pomieszczenie jest całkowicie dźwiękoszczelne, gdyż mamusia cierpiała na migreny. A co, przypuszcza pan, że skrytka może się znajdować tutaj?

Zadawał to pytanie za każdym razem, kiedy któryś z nas gdzieś się zatrzymywał.

Spróbowałem przesunąć instrument, ale był wbudowany w ścianę na amen.

Na ścianie wisiał w złotych ramach sztych, przedstawiający Mefistofelesa z szyderczym uśmiechem na twarzy. Zajrzałem pod obrazek, obmacałem hak, na którym go zawieszono.

Pozostali ruszyli już dalej, tylko pan Sibata malował jakieś znaki na rulonie ryżowego papieru.

– Boję się, ze o cymś zapomnę – wyjaśnił mi.

Za pokojem organowym mieściła się piwnica z winami – jakiż francuski dom mógłby się bez niej obejść?

– Tam też jest wino? – Fandorin wskazał dębowe beczki, ułożone pod ścianą w głębi.

– Są puste. Bosco do nich zaglądał. Uważa pan, że należało je odtoczyć? Ale pokrywa je nietknięta warstwa kurzu!

Obejrzeliśmy dokładnie kotłownię, oświetlając od środka piec centralnego ogrzewania.

Zbadaliśmy kuchnię, w której niegdyś zainstalowany był podnośnik hydrauliczny, przewożący potrawy na górę, do jadalni. Teraz mechanizm („duma taty”) nie działał.

Szliśmy dalej, przez coraz bardziej zapuszczone pomieszczenia.

W jednym zgromadzono zniszczone meble. W drugim – dziwne kukły wzrostu człowieka, z wąsami z pakuł i oczami z guzików. Były wypchane watą, a zamiast nóg miały drewniane podstawki.

Podniosłem jedną – okazała się bardzo lekka.

– To manekiny z garderoby taty. Lubił, żeby surduty i fraki były bez najmniejszych zagnieceń. Przypuszcza pan, że te kukły mogą mieć coś wspólnego z szyfrem?

Kurz wywołał u mnie atak kichania.

– Raczej nie – odpowiedział za mnie Holmes. – No, chodźmy, chodźmy.

Dalej była komórka, gdzie zwalono na stertę klatki i wnyki, a na haczykach wisiało mnóstwo siatek o nieznanym przeznaczeniu.

– To wszystko, co pozostało po zwierzyńcu taty – rzekł ze smutkiem des Essarts. – Już panom opowiadałem. W parku był kiedyś niewielki ogród zoologiczny ze zwierzętami, które tata osobiście schwytał.

Fandorin podniósł z podłogi skomplikowane sidła z cienkich jedwabnych nici, które z łatwością mieściły mu się w dłoni.

– W-wspaniała pułapka na dziki. A ta druga na wilki.

– Zna się pan na sprzęcie łowieckim? – zapytał żywo Holmes.

Ach, jak dobrze znałem tę zazdrosną intonację! Wiedziałem, że mój przyjaciel nie cierpi polowania i wszystkiego, co się z nim wiąże, ale nie mógł znieść nawet myśli o tym, że są dziedziny, w których ktoś orientuje się lepiej od niego. Sądzę, że właśnie w tym należy upatrywać przyczynę jego tak wielostronnej, choć fragmentarycznej erudycji.

– Trochę – odparł Rosjanin. – Kiedyś brałem udział w wyprawie na tygrysy ussuryjskie i nauczyłem się tego i owego od syberyjskich myśliwych.

W oczach Holmesa błysnęła nieskrywana zawiść. Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu.

– Myśli pan, że klucza należy szukać tutaj? – Des Essarts obserwował w napięciu, jak palce Fandorina zręcznie przesuwają oczka jedwabnej sieci.

Rosjanin jednak pokręcił głową i ruszyliśmy dalej. Dogonił nas na kolejnym zakręcie – w progu dużego pokoju, niegdyś najwyraźniej urządzonego z przepychem. Na podłodze leżał stary dywan, w kącie zaś dożywała swych lat wytarta otomana.

– Tutaj tata palił opium. – Gospodarz uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem. – W jego czasach nie potępiano tego nałogu. Pamiętacie, panowie – hrabia Monte Christo, piękna Hayde i tak dalej. Proszę spojrzeć, tu jest cała kolekcja fajek.

Zerknąłem na Holmesa, który z zainteresowaniem oglądał szklaną gablotę. Poprosiwszy o pozwolenie, otworzył ją, wziął do ręki perską fajkę z gujańskiego fustiku.

– To do specjalnego gatunku haszyszu, widziałem takie w Kandaharze – mruknął.

– Zna się pan na substancjach narkotycznych? – zapytał z zainteresowaniem Fandorin, z czego wywnioskowałem, że nie czytał mojego Studium w szkarłacie, gdzie wspominam o zgubnym nałogu, od którego mój przyjaciel później z takim trudem się uwolnił.

Des Essarts natomiast wykrzyknął:

– Aha, ten pokój też wydaje się panu podejrzany! Zbadałem go cal po calu, ale niczego nie znalazłem!

Holmes jednak nie odpowiedział i ruszyliśmy dalej.

Nadal zwracałem szczególną uwagę na ściany i sufit, zwłaszcza że w piwnicach był on niski. Muszę dodać, że na schodach i korytarzach ściany były pobielone, toteż co jakiś czas musiałem wycierać palce chusteczką. Niejednokrotnie jednak łowiłem na sobie pełne aprobaty spojrzenie Holmesa, co pobudzało mnie do kontynuowania poszukiwań ze zdwojoną starannością. On sam także od czasu do czasu badał fragmenty ściany przez lupę.

Nasz obchód trwał bardzo długo i, niestety, niczego nie dał. Od powolnego chodzenia rozbolały mnie nogi, a nasz pulchny gospodarz w ogóle był u kresu sił.

Kiedy weszliśmy na parter, okazało się, że krótki zimowy dzień dobiegł końca – za oknami było zupełnie ciemno i des Essarts, przekręcając główny kontakt, zapalił światło w całym domu.

– O Boże, już po szóstej! – jęknął. – Opuszczę was teraz, panowie. Mam nadzieję, że rozwiążecie tę przeklętą szaradę, ale nie mogę ryzykować życia córki. Pojadę do dyrektora banku po pieniądze. Czeka na mnie. Z pewnością w taki wieczór chciałby jak najszybciej znaleźć się w rodzinnym kółku. Proszę robić, co panowie uznacie za stosowne. Wiecie, jak wezwać monsieur Bosca.


* * *

Gdy tylko des Essarts wyjechał, rozdzieliliśmy się z naszymi sojusznikami (albo raczej „rywalami”). Fandorin i Japończyk udali się na górę do swojego pokoju – niewątpliwie po to, by omówić plan działania. Mnie Holmes przytrzymał za rękaw i pozostaliśmy na schodach.

– Ty też pójdziesz na górę, ale trochę później – powiedział mój przyjaciel, oglądając ściany i sufit.

Należy dodać, że także w czasie naszego obchodu wciąż zadzierał głowę do góry – zastanawiałem się nawet, czy nie wypatruje tam skrytki.

– Do roboty, Watsonie. Mamy niecałe sześć godzin. Chociaż myślę, że rozpłaczemy ten węzeł znacznie szybciej.

Po tych słowach doznałem niezmiernej ulgi, jako że nie miałem pojęcia, jak w ogóle zabrać się do rzeczy. Znalezienie skrytki w tym chaotycznym, zawalonym rupieciami domu wydawało mi się absolutnie niemożliwe, w każdym razie w tak krótkim czasie.

Tu muszę opisać pewne bolesne dla mojej miłości własnej wydarzenie, w wyniku którego zostałem na pewien czas wyłączony ze śledztwa.

A oto co się stało:

– Od czego zaczniemy? – wykrzyknąłem. – Rozkazuj, chcę ci się przydać!

– Pamiętasz zeszłoroczną sprawę zaginionego kasjera? – Holmes uśmiechnął się zagadkowo.

– Oczywiście, że pamiętam. Błyskawicznie wykazałeś, że kasjer wcale nie uciekł z kluczami od sejfu, i na dowód sam otworzyłeś ogniotrwałe pomieszczenie, w którym leżały nietknięte pieniądze. Przeprowadziłeś tę skomplikowaną technicznie operację wręcz błyskotliwie, używając mojego fonendoskopu.

– Którego dotychczas ci nie zwróciłem, ponieważ go zepsułem i jest nie do naprawienia.

– Tak, tak mi powiedziałeś. Ale za nagrodę otrzymaną od banku kupiłem sobie nowy. To był niezapomniany widok – rzekłem ze śmiechem. – Ty, niby wytrawny lekarz, badający chorego, nasłuchujesz odgłosów mechanizmu szyfrowego, a my wszyscy stoimy i przyglądamy się z zapartym tchem. Prawdziwe konsylium! To był genialny pomysł – nie wyważać pancernych drzwi, tylko je otworzyć za pomocą fonendoskopu!

– To nie jest wcale takie proste – roześmiał się Holmes. – W przeciwnym razie włamywacze nakupiliby sobie fonendoskopów i oczyścili wszystkie sejfy w całym kraju. Nie podałem reporterom pewnego drobnego szczegółu. Zastąpiłem membranę w twojej słuchawce inną, mojego własnego wynalazku. Zrobiona jest z niezwykle cienkiego szkła i ma arcywysoki współczynnik wibracji. To właśnie dzięki niej wykryłem kod zamka.

– Chcesz powiedzieć, że w liście Lupina jest podany kod jakiegoś zamka? – spytałem.

– Nie. Chcę powiedzieć, że fonendoskop znajduje się w moim podróżnym laboratorium i znów się nam przyda.

– Ale w jaki sposób?!

– Bardzo prosty, drogi Watsonie. Czym jest bomba, która ma wybuchnąć w dokładnie określonym czasie? Jest to ładunek dynamitu, połączony z mechanizmem zegarowym. A co robi zegar?

– Chodzi – odrzekłem po chwili namysłu.

– I co jeszcze?

– No, nie wiem. Tyka.

– O to właśnie chodzi. – Uśmiech Holmesa stał się jeszcze szerszy – Gdzieś w ukrytym pokoju albo niszy tyka zegar. Usłyszeć ten dźwięk nieuzbrojonym uchem oczywiście niepodobna. Ale jeśli się wie, gdzie szukać, można przyłożyć mój udoskonalony fonendoskop do podejrzanej powierzchni i zapewniam cię, że szklana membrana uchwyci tykanie nawet przez ścianę – przecież musi w niej być choćby maleńka szczelina.

– A wiemy, gdzie przyłożyć fonendoskop? Nie możesz przecież osłuchiwać całego domu, na to potrzeba by kilku dni!

– Czy ja wyglądam na idiotę? – Holmes udał obrażonego, ale w oczach migotały mu wesołe iskry. – Po pierwsze, piekielna machina może być podłożona tylko w piwnicach. Kompletnie nie znasz się na architekturze, inaczej sam byś na to wpadł. W okrągłej wieży nie ma gdzie ukryć ładunku. Pod wieżą piwnicy nie ma. Jeżeli bomba jest na jednym z trzech poziomów głównego domu, to przy wybuchu wieża ocaleje, ponieważ znajduje się z boku. A właśnie w wieży, a raczej w osobie w niej uwięzionej, zasadza się cały sens podłego szantażu. Dynamit musi być na dole, w fundamentach. Wtedy runie cały budynek wraz z przybudówką.

– Powiedzmy. Ale piwnice też są bardzo obszerne. Jest tam ponad dziesięć pokoi i Bóg wie, ile korytarzy i przejść!

– Aby wysadzić w powietrze zamek Vau-Garni, potrzebny jest ładunek dynamitu o wielkości co najmniej pięciu stóp sześciennych. Zwiedzając piwnice, odnotowywałem w myślach wszystkie punkty, w których konstrukcyjnie mogą być puste miejsca odpowiednich rozmiarów. Takich punktów jest dwadzieścia dziewięć. Wystarczy, że osłucham każdy z nich przez minutę, a będę mógł powiedzieć, czy bomba jest tam ukryta, czy nie.

– Tylko dwadzieścia dziewięć minut! – wykrzyknąłem. – No, z przechodzeniem z miejsca na miejsce czterdzieści! I to wszystko, schowek zostanie odkryty!

– Albo, co bardziej prawdopodobne, okaże się, że nie ma żadnej bomby. – Holmes uśmiechnął się. – W odróżnieniu od monsieur des Essartsa niezbyt ufam słowu honoru łajdaka. Po „zdiagnozowaniu” piwnic dam naszemu klientowi gwarancję, że żadna piekielna machina nie istnieje. Na dowód, że mam rację, powitam Nowy Rok w tym domu, a jutro rano zajmiemy się schwytaniem Lupina.

– Brawo, Holmesie! Nie wiem, jak inni, ale ja zostanę z tobą. Widziałem w piwnicy z winem skrzynkę doskonałego szampana!

Holmes ze śmiechem poklepał mnie po ramieniu, ale zaraz spoważniał.

– A zatem do roboty. Idź do pokoju i wyjmij z mojego kufra fonendoskop. Jest w czarnym skórzanym futerale. Nieś go ostrożnie, membrana jest bardzo krucha. Ja zaś, aby nie tracić czasu, ruszam z powrotem do piwnicy i pozaznaczam wszystkie podejrzane miejsca. Nie chciałem tego robić przy panu Fandorinie, żeby nie ułatwiać mu zadania. I jeszcze jedno, Watsonie. Zabierz też to.

Holmes z zawstydzoną miną zrobił gest przesuwania smyczkiem po strunach.

Jedna z idei, jakie mój przyjaciel zaczerpnął w epoce swoich podróży po Wschodzie, głosi, że pracy umysłu najbardziej sprzyja harmonijny stan duszy. Najłatwiej to osiągnąć za pomocą muzyki. Od pewnego czasu Holmes, nawet wybierając się na śledztwo gdzieś dalej, zaczął zabierać ze sobą skrzypce – wprawiały go w odpowiedni nastrój. Początkowo nawyk ten wydawał mi się dziwny, z czasem jednak zacząłem w nim znajdować swoisty urok.

A więc rozdzieliliśmy się. Holmes zszedł na dół, a ja udałem się na pierwsze piętro.

Zza drzwi naszych sąsiadów dobiegał równy głos Fandorina, spacerującego po pokoju i coś klarującego swemu asystentowi. Rozróżniłem dźwięczne słowo „torass” – wciąż nie mam pojęcia, co ono znaczy. Zrobiło mi się żal domorosłego detektywa, który odważył się konkurować z Holmesem.

W podróżnym laboratorium mojego przyjaciela pełno było różnych różności: chemikalia, przybory do charakteryzacji, zestaw do daktyloskopowania, jakieś narzędzia o nieznanym przeznaczeniu. Nie od razu znalazłem czarny skórzany futerał z emblematem firmy „Peelling i Syn”, produkującej sprzęt medyczny. Leżał między pękiem wytrychów a pudełkiem nabojów do rewolweru. Otworzyłem go, sprawdziłem zawartość. Tak, to był mój stary fonendoskop. Pod drugą pachę wsunąłem skrzypce.

Moja wspaniała walizka w skromnym kraciastym pokrowcu nadal stała nierozpakowana. Pomyślałem, że przebiorę się później, przed północą – chyba będziemy mieli do uczczenia nie tylko Nowy Rok, ale coś jeszcze. Wyobrażałem to sobie tak: my z Holmesem niewzruszeni, pozostali się denerwują, a może w ogóle pouciekali. Zaczyna bić zegar, serce mimo woli mi zamiera – a jeśli mój genialny przyjaciel jednak się pomylił? Wspaniała scena!

Szedłem krętymi schodami bardzo ostrożnie, mocno świadom ciężaru odpowiedzialności. Nie daj Boże, bym upuścił fonendoskop i zniszczył membranę – wówczas nici ze śledztwa.

Szczęśliwie dotarłem na parter, zszedłem jeszcze pół piętra i nagle w całym domu zgasło światło. Jak już pisałem, elektryczność wyłączała się już wcześniej, ale zawsze najwyżej na kilka sekund, zatrzymałem się więc i postanowiłem zaczekać.

Wszelako minęła minuta, potem druga, a lampy wciąż się nie zapalały. Miałem w kieszeni zapałki, ale jak tu je wyjąć i zapalić, skoro w jednym ręku trzyma się skrzypce, a w drugim futerał z drogocennym fonendoskopem?

Nie było rady. Ostrożnie namacałem nogą pierwszy stopień, potem drugi. A na trzecim poślizgnąłem się i z ogłuszającym łoskotem runąłem w dół.

Bardzo boleśnie stłukłem sobie przedramię i uderzyłem czołem tak mocno, że na jakiś czas ogłuchłem i oślepłem – chociaż za to ostatnie nie dam głowy, jako że w nieprzeniknionych ciemnościach i tak niczego nie było widać.

Potem światło się zapaliło i zobaczyłem, że leżę na podłodze. Futerał ze skrzypcami odleciał w jedną stronę, futerał z fonendoskopem w drugą i otworzył się. Gumowe rurki bezsilnie zwisały ze stopni jak zwiędłe łodygi.

Chwyciłem się za głowę.

W tej żałosnej pozie zastał mnie Holmes, który słysząc hałas, przybiegł z piwnicy.

– Nic sobie nie złamałeś? – zapytał szybko.

– Oprócz fonendoskopu – odrzekłem urywanym głosem i zamknąłem oczy, dotarła do mnie bowiem cała okropność tego, co się stało.

Holmes kucnął i zaczął macać ręką po stopniach. Podniósł kilka drobnych odłamków szkła i westchnął. Wytarł palce chusteczką.

Nie wyglądał jednak na przybitego, był raczej zamyślony.

– Cóż, byłoby chyba nieuczciwością wykryć ostatnie przestępstwo dziewiętnastego wieku, posługując się technologią dwudziestego – rzekł filozoficznie. – Działajmy więc po staremu. Ale na początek trzeba osiągnąć harmonię.

Wydobył skrzypce, sprawdził, czy są całe. Kiwnął z zadowoleniem głową i wyjął schowany również w futerale zbiór nut – niewielkiego formatu, ale dość gruby. Otworzył go na chybił trafił.

– Hm. Kaprys Paganiniego. Sprawa zatem będzie denerwująca, ale krótka.

Wróżenie z nut nazywał „kamertonem śledztwa” i przywiązywał do owego rytuału wielką wagę.

Zagrał kilka zawrotnych, porywistych fraz, urwał melodię i znów zaczął kartkować zeszyt.

– No Boga, Holmesie. Czy to czas na muzykę? – zawołałem z rozpaczą. – Wszystko zepsułem! Nigdy sobie tego nie wybaczę! Wymyśl coś! I zostaw te swoje…

– Tsss! – syknął. – Właśnie myślę, a ty mi przeszkadzasz.

Wstałem, przytrzymując potłuczoną rękę. Na czole rósł mi chyba potężny guz, ale moje cierpienia duchowe były większe niż fizyczne.

– Ej, ej, Watsonie, bardzo źle wyglądasz. Odpocznij, twoja pomoc na razie nie będzie mi potrzebna. Nie, nie, żadnych sprzeciwów! – przerwał Holmes moje żałosne protesty.

Zwiesiłem głowę. Było jasne, że straciłem zaufanie mojego przyjaciela i ten postanowił kontynuować śledztwo beze mnie. Po tym, co się stało, trudno było go za to potępiać.

Holmes znów zszedł do piwnic, a ja powlokłem się z powrotem na górę. Sąsiednie drzwi były otwarte na oścież, Fandorin i Sibata gdzieś zniknęli.

Zrobiłem okład na rękę, posmarowałem czoło kojącą maścią i położyłem się na łóżku. Nie potrafię wyrazić, jak mi było przykro.

Poleżałem jednak nie dłużej niż kwadrans. Może Holmes nie potrzebuje takiego pomocnika, ale nie mogłem znieść bezczynności.

Obszedłem pierwsze i drugie piętro. W szalonej nadziei, że jakimś cudem, jakimś nieprawdopodobnym przypadkiem wykryję jakiś, choćby najmniejszy punkt zaczepienia, jakiś ślad, zacząłem znów opukiwać ściany. Nawet opuściłem się na czworaki i sprawdziłem, czy gdzieś nie odstają klepki parkietu, wkrótce jednak mój zapał do tego bezsensownego zajęcia ochłódł.

Nagle do moich uszu dobiegł dziwny stukot, płynący skądś z dołu.

Zbiegłem na parter.

Znów głuchy stukot i zgrzyt. Całkiem blisko – jak gdyby w sąsiednim pokoju.

Na łeb na szyję rzuciłem się w tamtym kierunku. Był to pokój bilardowy. W pierwszej chwili stwierdziłem jedynie, że coś się tu zmieniło, ale zaraz się połapałem co: dwa z trzech okien były nieprzejrzyste, nie rysowało się za nimi nic, nawet kontury drzew. Chciałem podejść bliżej, by wyjaśnić to niepojęte zjawisko.

Nagle za trzecim oknem, wychodzącym na trawnik, coś zaskrzypiało. Podbiegłem do parapetu.

Z drugiej strony szyby patrzył na mnie pan Sibata. Skłonił się lekko i zatrzasnął mi przed nosem drewniane skrzydła. Brzęknęło żelazo, zazgrzytał klucz.

Ach, więc o to chodzi! Japończyk zamyka zewnętrzne okiennice. Przypomniałem sobie, że Fandorin wziął od zarządcy wszystkie klucze. Cóż takiego wymyślił rosyjski detektyw?

Zaintrygowany, chciałem wyjść na zewnątrz, ale drzwi na taras były zamknięte. Najbliżej znajdowało się wejście dla służby, pośpieszyłem więc tam, po drodze jednak zauważyłem, że wszystkie okna parteru są zamknięte na głucho.

Drzwi służbowe też się nie otwierały. Wobec tego rzuciłem się do głównego wejścia – i na progu natknąłem się na Sibatę, który zagrodził mi drogę.

– Bardzo mi psykro – powiedział, kłaniając się grzecznie. – Teraz nikt nie może wchodzić i wychodzić. Mista Fandorin zrobir z domu buterkę.

– Co? – zdumiałem się.

– Buterkę. Zamkniętą. Wsystkie okna i dzwi zarygrowane. Pozostara tyrko syjka. – Wskazał główne drzwi i zrobił gest, jakby pił z butelki. – Jeśri rotr Rupin zechce wejść do środka, będzie mógr psejść tyrko tędy.

Środek ten wydał mi się dość głupi, ale nie byłem w nastroju, by kogokolwiek krytykować. Wątpię, czy w tym momencie znalazłby się na świecie choć jeden człowiek, będący o samym sobie gorszego zdania niż ja.

Kiwnąłem więc smętnie głową i zrobiłem krok w tył.

– Dokuta Watson – powiedział Azjata z promiennym uśmiechem. – Mamy jesce cas. Chcę zadać kirka pytań o riteraturę. Mogę?

Wziął mnie pod rękę i poprowadził do jadalni. Powlokłem się z nim bezwolnie i przez bitą godzinę odpowiadałem na różne idiotyczne pytania, dotyczące rzemiosła pisarskiego – a wszystko przy wtórze tykania piekielnej machiny! Trudno sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego niż ta scena. Miałem wrażenie, że świat oszalał, a ja razem z nim.

Ale zegar na kominku wybił ósmą i w drzwiach ukazał się Holmes.

– Jak się czujesz, Watsonie? – zapytał, z zaciekawieniem popatrując na Japończyka. – Znów potrzebuję twojej pomocy. Jeśli oczywiście pozwala ci na to samopoczucie.

Tak gwałtownie zerwałem się od stołu, że przewróciłem krzesło. Chyba coś w tym rodzaju czuje skazaniec, kiedy nagle oznajmiają mu, że został ułaskawiony.

– Pozwala! Czuję się świetnie! Daję ci słowo, Holmesie, że nigdy jeszcze nie byłem tak pełen sił! – mówiłem bezładnie, idąc za nim korytarzem. – Opowiadaj, gdzie przez ten czas byłeś i co robiłeś! Udało się nam posunąć naprzód nasze śledztwo?

– Oczywiście – odrzekł spokojnie mój przyjaciel i wetknął mi do ręki jakąś kartkę. – Zaraz ci wszystko opowiem.

Chciałem spytać, co to za świstek, ale dostałem taką sójkę w bok, aż się zakrztusiłem. Rozwinąłem kartkę. Było na niej napisane: „Słuchaj gestów, a nie słów”.


Sam w jadalni pozostawałem niedługo. Wkrótce po tym, jak Watson-sensei i Holmes się oddalili, wrócił mój pan. Powiedział: „Wszystko w porządku”, i wyciągnął zmarznięte ręce do ognia na kominku.

Nalałem mu wina, żeby mógł się rozgrzać także od środka.

– No i co myślisz o tym wszystkim? – zapytał Fandorin-dono. Ponieważ czekałem na to pytanie, odpowiedziałem wyczerpująco.

– Bardzo brzydka historia, panie. Wcale mi się nie podoba. Sherlock Holmes nie zgodzi się, żeby gospodarz zamku zapłacił okup. Ambicja nie pozwoli wielkiemu detektywowi uznać swojej porażki. Holmes nie opuści zamku, a to znaczy, że Lupin nie otrzyma pieniędzy. W rezultacie punktualnie o północy dom wyleci w powietrze.

Pan skinął głową, przyznając mi rację, i to dodało mi pewności siebie. Ciągnąłem dalej:

– Panny Dezu wynieść z zamku nie można, to ją zgubi. My obaj nie opuścimy biednej dziewczyny, a zatem również będziemy zmuszeni powitać Nowy Rok pod tym dachem. Inaczej okrylibyśmy się hańbą, która zatrułaby nam całą resztę życia.

Pan znów skinął głową. Mogłem więc przejść do wniosków.

– Znaczy to, że mamy tylko jedno wyjście. W ciągu pozostałych trzech godzin i czterdziestu siedmiu minut musimy odczytać szyfr i znaleźć bombę. W przeciwnym razie, uwięzieni tu poczuciem honoru, wylecimy w powietrze i nie zobaczymy dwudziestego wieku. A to będzie wielka szkoda, bo nigdy się nie dowiemy, który z nas miał rację.

Ostatnio często sprzeczaliśmy się o to, jak będzie wyglądać życie w dwudziestym stuleciu. Mój pan widzi przyszłość optymistycznie, ja nie spodziewam się niczego dobrego. Tak, ludzie nauczą się szybciej przemieszczać po ziemi i wodzie, może nawet zaczną latać po niebie. Ale wszystkie te zmiany dotyczyć będą jedynie materii. Duch zaś pozostanie na poprzednim etapie rozwoju, a jakiż wówczas pożytek z nowinek technicznych? Przyniosą one niewiele dobra i bardzo dużo zła, albowiem niebezpiecznie jest powierzać broń nierozumnemu dziecku. O tym jednak napiszę chyba inną książkę. Odbieganie od głównego tematu to duży błąd.

Skończywszy swą nienaganną pod względem logiki wypowiedź, spytałem:

– Przedsięwzięliśmy środki ostrożności, by utrudnić zbrodniarzowi swobodę przemieszczania się. Nie możemy jednak po prostu czekać, to doprowadzi nas do zguby. Jak zamierzasz działać, panie? Jestem pewien, że wszystko już obmyśliłeś. Czy wiesz już, panie, co oznacza „24b, 25b, 18n, 24b, 25b, 23b, 24b”?

– Przyznaję, że na razie o tym nie myślałem. – Fandorin-dono odstawił kielich. – Nasz brytyjski kolega jest szachistą, niech zatem on się głowi nad tą kombinacją. A my zajmiemy się nie kombinacją, lecz kombinatorem. To jest samym monsieur Lupinem. Jak to się dobrze składa, że nasz gospodarz jest zwolennikiem postępu i za pan brat z elektrycznością. A jeszcze lepiej, że miasto Saint-Malo jest podłączone do międzymiastowej. Przede wszystkim zatelefonuję do komisarza Ganimarda z paryskiej policji. Mam nadzieję, że nie zapomniał przysługi, jaką mu wyświadczyliśmy. Komisarz połączy mnie z dyżurnym w wydziale biometryki. Przecież chyba ktoś musi tam dyżurować nawet w noworoczny wieczór? Ponieważ Arsène Lupin był kilkakrotnie aresztowany, w kartotekach powinny się znajdować jego dane antropometryczne. Choćby ten człowiek był nie wiem jakim wirtuozem kamuflażu, obaj wiemy, że są cechy charakterystyczne, których niepodobna zmienić. Na przykład kształt uszu albo kolor tęczówki… Następnie zadzwonię do Londynu, do profesora Smileya. Jest domatorem i z pewnością świętuje w rodzinnym gronie.

(Smiley-sensei jest specjalistą chorób systemu nerwowego. W pozaprzeszłym roku był naszym konsultantem w sprawie zniknięcia lady Brokenridge. Jak tylko ukończę niniejszą opowieść, koniecznie muszę opisać to dochodzenie; było niezwykłe i pouczające. Wymyśliłem już nawet tytuł: „Smutna nowela o szlachetnej damie, zgubionej przebiegle przez niewiernego małżonka”.)

– Chociaż będzie chyba lepiej najpierw zadzwonić do Londynu – poprawił się mój pan. – Niepokój o los mademoiselle Eugenie nie pozwala mi skupić się na śledztwie. Opiszę profesorowi symptomy urazu i zapytam, czy rzeczywiście w żadnym razie nie można wynieść chorej z domu. Może na jakiejś wąskiej desce, przytrzymując za ręce i nogi? Doktor Lebrun jest oczywiście wielkim autorytetem w swojej dziedzinie, ale jak większość francuskich sław ma pewną skłonność do zbytniej teatralności.

Przypomniawszy sobie, jak bezradnie i wdzięcznie Dezu-san leżała pod swoim białym przykryciem, rzekłem z westchnieniem:

– Ta dziewczyna przypomina opadły płatek sakury. Jakiż to był smutny i piękny widok!

Do tej pory rozmowa toczyła się po rosyjsku, ale to zdanie wypowiedziałem w swoim ojczystym języku, albowiem piękne rzeczy trzeba mówić po japońsku.

– Co sę tyczy dewczyny – odrzekł mój pan ze swoim twardym akcentem, który z upływem lat staje się, niestety, coraz wyraźniejszy. – Wysłuchałyśmy jej ojca, musymy wypytać także ją. Walto tez baldziej szczegółowo polozmawiac z doktolem. Ale najpielw pomówię z plofesolem Smileyem.

Podszedł do aparatu i dwukrotnie pokręcił korbką, żeby połączyć się z centralą. Stałem obok i słuchałem.

W słuchawce dał się słyszeć zaniepokojony męski głos:

– Allo! Qui est-ce?

– Monsieur Bosco? – zdziwił się Fandorin-dono i przeprosił, mówiąc, jak się domyśliłem, że chciał się połączyć z centralą, ale musiał źle to zrobić.

Spróbował jeszcze raz – znów słuchawkę podniósł zarządca.

Powtórzyło się to również za trzecim razem.

Tu między moim panem a Boskiem odbyła się dłuższa rozmowa, po której Fandorin-dono ze stropioną miną powiedział, to jest rzekł:

– Jest niedobrze, Masa. Z tego planu musimy zrezygnować. Zewnętrzna linia jest przerwana, działa tylko wewnętrzna.

Wyglądał na bardzo przygnębionego. Aby go podnieść na duchu, powiedziałem:

– Prawdziwy samuraj umie strzelać z broni palnej, ale woli miecz. Albowiem dawne sposoby są uczciwsze i pewniejsze. Panie, zdarzało się nam już rozwiązywać kryminalne zagadki bez telefonicznej łączności międzymiastowej.

Fandorin-dono roześmiał się.

– Masz rację. Będziemy działać sprawdzonymi metodami. Zaczniemy od przesłuchania świadków.


Nie tracąc czasu, udaliśmy się na drugie piętro i pierwszego ze świadków, doktora Lebruna, znaleźliśmy w bawialni, przed wejściem do wieży. Słynny lekarz siedział w fotelu i palił – zapewne w tym właśnie celu zszedł ze swego posterunku.

– Bardzo dobrze – szepnął pan. – Kiedy skończę z nim rozmawiać, postaraj się go zatrzymać – im dłużej, tym lepiej.

Fandorin-dono dobrze zna francuski, ale z doktorem rozmawiał po angielsku, żebym wszystko rozumiał.

Lebrun-sensei zapytał, czy udało nam się znaleźć bombę.

Mój pan odparł, że jeszcze nie.

Lebrun-sensei zapytał, czy istnieje duże niebezpieczeństwo, że mechanizm zegarowy zadziała przed czasem.

Mój pan odparł, że to mało prawdopodobne.

Lebrun-sensei chciał spytać jeszcze o coś, ale tym razem mój pan go uprzedził.

– Proszę mi powiedzieć, gdzie zastał pana telefon od monsieur des Essartsa?

Po chwili namysłu, jakby sobie przypominając, lekarz powiedział:

– W klinice. To było… zaraz, zaraz… akurat zakończyłem operację usunięcia przepukliny międzykręgowej, bardzo interesujący przypadek… Tak, to było trochę po piątej po południu. Udzieliłem ojcu dziewczyny niezbędnych instrukcji i natychmiast udałem się na dworzec.

– Monsieur des Essarts osobiście z panem rozmawiał?

Pytanie zdumiało doktora.

– Tak, a któż inny miałby rozmawiać?

Pan zerknął na mnie z ukosa i zrozumiałem, że nadeszła moja kolej.

– Czcigodny panie doktorze – zwróciłem się do Francuza słodkim głosem. – Pragnę panu opowiedzieć o dotkliwych cierpieniach, jakie sprawia mi prawy nerw kulszowy. Z pewnością zainteresuje to pana jako człowieka, dla którego sens życia stanowi leczenie wszelkich dolegliwości. Chwileczkę, zaraz panu pokażę bolące miejsce.

Mojego pana już z nami nie było – wślizgnął się do szczeliny, by porozmawiać z panną sam na sam.

Lebrun usiłował pójść za nim, burknąwszy, że nie może mnie teraz zbadać, ale ująłem go mocno za łokieć i z największym szacunkiem poprosiłem:

– Nie zabierze to panu dużo czasu. Proszę tylko popatrzeć i ponaciskać. Będę panu mówić, gdzie mnie boli, a gdzie nie.

Szarpnął się jeszcze raz, zrozumiał, że tak łatwo się mnie nie pozbędzie, i rzekł z westchnieniem:

– No dobrze, proszę zdjąć spodnie.

I tu popełniłem pożałowania godny błąd, puszczając jego łokieć. Chociaż z drugiej strony jak inaczej zdołałbym rozpiąć pasek? Uwolniwszy się, zdradziecki doktor mruknął:

– Albo wie pan co, może lepiej to odłóżmy.

I też dał nura w przejście.

Nie pozostawało mi nic innego, jak ruszyć za nim, co okazało się bardzo trudne, jako że szczelina była strasznie wąska, a ja miałem częściowo spuszczone spodnie.

Mimo to z rozbiegu rzuciłem się naprzód i przedarłem się na drugą stronę łatwiej niż za pierwszym razem, choć kosztowało mnie to rozdartą koszulę.

– Szanowny panie doktorze, jeśli nie sprawi to panu kłopotu, chciałbym jednak usłyszeć pańską uczoną opinię już teraz – podjąłem jak gdyby nigdy nic, odciągając Lebruna jak najdalej od mojego pana i dziewczyny.

Popatrzyła na mnie kątem oka, ale gipsowy kołnierz chyba udaremnił jej obejrzenie mnie poniżej pasa, tak że zasady przyzwoitości bynajmniej nie ucierpiały.

Przypadło mi w udziale bardzo trudne zadanie: musiałem bez przerwy coś mówić, aby doktor nie podsłuchał, o czym Fandorin-dono rozmawia z panienką, a jednocześnie nie przepuścić ani słowa z ich rozmowy – jakże inaczej bowiem mógłbym pisać dalej swoją opowieść?

Dzięki wysiłkowi woli i świetnemu słuchowi jakoś mi się to udało. Słyszałem, jak mój pan zapytał:

– Ojciec pani osobiście telefonował do pana Lebruna?

– Tak.

– Skąd pani wie? Przecież aparat znajduje się na dole.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Tata płakał i próbował przedostać się do wieży, ale mu się nie udało. Przy mnie krzątali się Marianna (pokojówka) i lokaj taty. Bolało mnie strasznie, ale starałam się jęczeć jak najciszej. Żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć taty.

– Tutaj? Tutaj? – niecierpliwie dopytywał się tymczasem lekarz, dość brutalnie szczypiąc mnie w pośladek.

Kręciłem tylko głową, cały zamieniony w słuch.

– …Potem usłyszałam głos Bosca. Powiedział głośno: „Jaśnie panie, proszę zejść na dół. Doktor Lebrun przy telefonie”.

– Oj, tak, tak, tutaj! – krzyknąłem, zwracając się do lekarza.

– Dziwny ten pański nerw kulszowy. W tym miejscu nie ma nic prócz mięśni i tłuszczu!

Odepchnął mnie niegrzecznie i z irytacją krzyknął do mojego pana:

– Przecież prosiłem! Wspomnienie o upadku denerwuje chorą, a tu potrzebny jest absolutny spokój!

Z zadowolonej miny mojego pana od razu odgadłem, że dowiedział się wszystkiego, czego chciał. Przeprosiwszy doktora, opuściliśmy wieżę, po czym odbyliśmy bardzo ważną rozmowę po japońsku, której nie będę tu przytaczać, czytelnicy bowiem za wcześnie by się o wszystkim dowiedzieli, a Watson-sensei mówi, że to wbrew zasadom detective story (myślę, że przetłumaczyłbym to połączenie wyrazowe jako).

Загрузка...