5

Z oficjalnym przesłuchaniem aresztowanych postanowili zaczekać do przyjazdu śledczego, po którego Niebaba wysłał umyślnego zaraz po przybyciu na posterunek. Z tymczasowego świadectwa zameldowania, przedstawionego przez Chińczyka, wynikało, że nazywa się on Fan Cheng, liczy sobie sześćdziesiąt siedem lat, a mieszka w domu hrabiego Chruckiego, gdzie jest zatrudniony jako kucharz. Fan Cheng znał zaledwie kilka słów rosyjskich, a wykorzystanie jako tłumacza uczonego orientalisty byłoby w zaistniałych okolicznościach rzeczą co najmniej dziwną.

– Na razie wsadźcie Chińczyka do p-paki – polecił cyrkułowemu Fandorin. – Jego rola w tej historii jest mniej więcej jasna. Pan kazał mu mnie śledzić, a przy pierwszej sposobności ukraść różaniec i dostarczyć w umówione miejsce. Prawda, Lwie Aristarchowiczu?

Hrabia Chrucki siedział w kącie na kulawym taborecie, z uwagi na swą cokolwiek przesadną sportową sprawność przykuty łańcuchem do zakurzonego żeliwnego piecyka. Całkiem już przyszedł do siebie, siedział swobodnie, skrzyżowawszy nogi w wąskich płóciennych portkach, a o nieudanej napaści przypominał tylko szary ręcznik, którym obwiązano jego ekscelencji zranioną głowę. Aksamitna chińska czapeczka leżała na podłodze, czarną zgrzebną kurtkę hrabia rozpiął, tak że widać było nie tylko pierś, lecz i szczupły muskularny brzuch, ale Chruckiego to najwyraźniej wcale nie krępowało.

– Szczera prawda, Eraście Pietrowiczu – odpowiedział aresztowany, z zainteresowaniem wpatrując się w radcę dworu. – Fan o niczym nie wiedział. Powiedziałem, że różaniec jest moją własnością i że pan nieuczciwie go ode mnie wyłudził. To jest miły nieszkodliwy staruszek i świetny znawca klasycznej seczuańskiej kuchni.

– Ale co to za różaniec, wasza ekscelencjo? – nie wytrzymał cyrkułowy. – Jaką wartość mają te kamyczki, że przez nie dopuścił się pan takiej zbrodni? Priachina poszatkował pan siekierą, nas z panem Fandorinem o mało pan nie wykończył. Przecie pójdzie pan na katorgę na dwadzieścia lat! Dlaczego?

Zamiast odpowiedzieć, Chrucki pytająco popatrzył w oczy Erastowi Pietrowiczowi, jakby chciał odgadnąć, ile ten wie.

– Długo by trzeba to wyjaśniać, Makarze Niłowiczu – powiedział urzędnik. – Ten różaniec należał do pewnego chińskiego m-mędrca, który żył wieleset lat temu. Nazywał się Te Huang Tsy. W każdym razie Lew Aristarchowicz wierzy, że to jest właśnie ten różaniec. Chociaż najprawdopodobniej żaden Te Huang Tsy nie istniał i historia o nefrytowym różańcu to tylko legenda.

– Brawo, Eraście Pietrowiczu, nie doceniłem pana – szepnął hrabia i dodał głośniej: – Ale Te Huang Tsy istniał i to jest właśnie jego różaniec.

Erast Pietrowicz rozłożył ręce.

– Nie jestem znawcą taoistycznych legend i nie podejmuję się z panem dyskutować. A zresztą nie znaleźliśmy się tutaj dla uczonej dysputy, ale z całkiem innego powodu. Kiedy odczytałem na jednym z paciorków na pół zatarty znak te, przypomniałem sobie nagle mit o magu z Tai Szan, którego imię zaczyna się właśnie tym znakiem. Poszperałem w zbiorze chińskich starożytnych opowieści czarodziejskich i zrozumiałem, jaką wartość te skromne paciorki mogą mieć dla człowieka, opętanego pewną szaloną ideą. Pomyliłem się tylko w jednym – byłem przekonany, że zbrodniarz jest Chińczykiem. A należało pomyśleć również o sinologach…

Hrabia uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– I wybrał się pan do Chińskiej Słobody, żeby żywcem pojmać niegodziwca?

– Naturalnie. Wszak Ch-chińczyków w Moskwie nie jest zbyt wielu, zaledwie jakieś dwa, trzy tysiące, i żyją w gromadzie. Biały człowiek z nefrytowym różańcem, włóczący się po chińskich traktierniach i spelunkach, nie mógł pozostać niezauważony… Niech mi pan powie, Lwie Aristarchowiczu, pan umyślnie przyszedł przedwczoraj na bal, prawda? Wiedział pan, że na pewno tam będę, i chciał pan mnie zainteresować zabójstwem antykwariusza? Ale po cóż panu było wplątywać mnie w tę historię? Po cóż było t-tak ryzykować?

– Mówi się o panu, Eraście Pietrowiczu, że widzi pan poprzez ziemię na siedem werszków i potrafi rozwiązać każdą zagadkę. Dobrze pamiętałem naszą dawną rozmowę – zrobił pan na mnie wówczas wrażenie człowieka wyjątkowo przenikliwego i spostrzegawczego…

– I uznał pan, że znajdę to, czego pan nie potrafił znaleźć?

– No widzi pan, mówię przecież, że jest pan przenikliwy – ni to żartem, ni to szyderczo odparł sinolog.

– Dobrze, to jest jasne. Ale jakim sposobem dowiedział się pan, że udało mi się z-znaleźć różaniec? Rano odkryłem nieskomplikowaną skrytkę Priachina, a już wieczorem próbował mnie pan zabić.

Tu Niebaba zakaszlał, i to tak starannie, że Fandorin natychmiast się doń odwrócił.

– To wy? Wyście mu powiedzieli. Ale d-dlaczego? Chcieliście sprawdzić u specjalisty, jak cenny jest różaniec? Co, prosto ze sklepu poszliście do hrabiego?

– Wcale nie – zadudnił zmieszany Makar Niłowicz. – Znaczy, żeby nie skłamać, miałem taki zamiar, ale nie było potrzeby. Tylkom się z panem pożegnał i poszedłem na posterunek pisać protokół, patrzę – a tu naprzeciw idą jego ekscelencja. No i ucieszyłem się, głupi… Jak to się, myślę, dobrze złożyło…

– A tak, wyjątkowo dobrze – przytaknął zjadliwie Fandorin i znów zwrócił się do hrabiego: – Cóż, Lwie Aristarchowiczu, nie mógł się pan doczekać, prawda? Chodził pan tam i z powrotem w pobliżu sklepu? I oczywiście powiedział pan cyrkułowemu, że znaleziony różaniec jest wart pięć rubli, tak?

– Trzy – odparł Chrucki. – Trzy i ćwierć rubla. Dokładnie za taką sumę nieboszczyk Siłantij Michajłowicz nabył różaniec tydzień temu od jakiegoś chińskiego opiumisty. Wiele słyszałem i czytałem o tej świętości, odbywając pokutę i nowicjat w przybytku Shanlang. Dwadzieścia pięć wytartych ze starości nefrytowych paciorków, każdy średnicy jednego cun, i na jednym ideogram imienia Wiecznie Żyjącego… Różaniec zaginął w czasie mandżurskiej okupacji i uznano go za bezpowrotnie stracony. Ileż to razy wyobrażałem go sobie, siedząc w wysokogórskim śniegu i oddając się medytacji albo przełamując kantem dłoni swoje codzienne osiemset osiemdziesiąt osiem bambusowych prętów… – Głos aresztowanego stał się rozmarzony, oczy się zamgliły, powieki przymknęły.

Erast Pietrowicz odczekał chwilę, po czym przerwał obcesowo wspomnienia orientalisty:

– A zatem wstąpił pan do Priachina, by sprawdzić, czy w sklepie nie pojawiło się coś nowego, i zobaczył pan nefrytowy różaniec. Nie wierząc własnemu szczęściu, cały drżący chwycił pan lupę, złożył dzięki Niebiosom et cetera, et cetera. Co było dalej?

Chrucki otworzył oczy i westchnął.

– Tak, kiedy Priachin pokazał mi różaniec i zapytał, czy nie przepłacił zań opiumiście, nie zdołałem nad sobą zapanować. Należało wzruszyć obojętnie ramionami i z pobłażliwą miną kupić go za pięć rubli. Ale ja kompletnie straciłem głowę. Chyba się nawet rozpłakałem… Od razu zaproponowałem Priachinowi pięćset, ale on tylko się zaśmiał. Drżącym ze szczęścia i przejęcia głosem obiecałem mu tysiąc. Odmówił. Wtedy od razu przeskoczyłem na dziesięć tysięcy, choć aby zebrać taką sumę, musiałbym sprzedać całą moją kolekcję, a na dodatek ponownie zastawić dom. Ale Priachin już wziął na kieł. Marzeniem każdego antykwariusza jest choć raz w życiu zdobyć przypadkiem rarytas bajecznej wartości. Próbowałem wytłumaczyć Siłantijowi Michajłowiczowi, że ten przedmiot nie ma żadnej wartości dla nikogo w całej Rosji, tylko dla mnie. Nie uwierzył. Nie ma głupich, powiedział. Skoro pan, człowiek niezbyt bogaty, daje dziesięć tysięcy, to milioner w rodzaju Mamontowa albo Chłudowa zapłaci mi sto… Długo myślałem, jak zdobyć różaniec, i w końcu postanowiłem go ukraść. Ogłuszyłem subiekta, przewróciłem do góry nogami cały sklep – i nic. Priachin sam mi potem opowiadał, jak go okradli. Biedakowi oczywiście nawet do głowy nie przyszło, że hrabia Chrucki jest zdolny do rozboju…

– Może pan nie kończyć – przerwał opowiadającemu Fandorin. – Dalej wszystko jest jasne. Nie znalazłszy różańca, popadł pan w szaleństwo i postanowił zdobyć relikwię za wszelką cenę, nawet za cenę k-krwi. Ale Priachin okazał się twardym orzechem do zgryzienia… Na miły Bóg, Lwie Aristarchowiczu, przecież ukończył pan uniwersytet! Jak można dla czegokolwiek, nawet dla zdobycia sekretu nieśmiertelności, ćwiartować żywego człowieka siekierą? No, a poza tym to niegodne uczonego – wierzyć w takie brednie.

– Wasza jaśnie wielmożność – jęknął prosząco cyrkułowy. – Niech się pan zlituje i powie, o co tu chodzi! Jakie brednie? Jaki sekret?

– Ach, głupstwa. – Erast Pietrowicz gniewnie machnął ręką. – Zwykłe bajdy. Jak mówi podanie, Te Huang Tsy przez wiele lat próbował zdobyć sekret życia wiecznego, niegdyś odkryty przez wielkiego Lao-Cy, któremu udało się jakoby osiągnąć nieśmiertelność. W starej księdze napisano, że Te Huang Tsy dostąpił iluminacji, najwyższej mądrości, i pokonał śmierć, przesuwając w palcach zielone paciorki nefrytowego różańca. Przeżył trzy razy po osiemdziesiąt lat, a potem w ogóle udało mu się pokonać próg wieczności, co symbolizuje właśnie liczba dwadzieścia pięć – trzy razy długowieczność plus jeden.

Hrabia pokręcił głową, patrząc na Fandorina z nieudawanym współczuciem.

– Jakaż marność rozumu i logiki przy takiej wielkości ducha! Biedny szczęściarzu Eraście Pietrowiczu, jakże jest pan ślepy! Co dwukrotnie ocaliło pana od pewnej śmierci, jeśli nie różaniec Starca? Ale dlaczego, dlaczego dostał się on obojętnemu profanowi, a nie mnie!

– Dlatego, ekscelencjo – odparł surowo radca dworu, dotknięty określeniem „profan” – że nie zrozumiał pan w tej legendzie jednej rzeczy. Różaniec Te Huang Tsy nie przechodzi w ręce człowieka o złym sercu. Obawiam się, że w tym swoim klasztorze jednakowoż nie zgłębił pan tajemnicy bytu – zbytnio zajmowało pana łamanie bambusowych prętów.

Za ciemnymi oknami rozległ się łoskot kół karety, trzasnęły drzwiczki.

– A oto i pan śledczy przybyli – oznajmił, wstając, cyrkułowy. Wszedł szczupły pan w binoklach, o zgryźliwej, zaspanej twarzy – Siergiej Siergiejewicz Lemke z urzędu prokuratora okręgowego. Uścisnął rękę Erastowi Pietrowiczowi, skłonił się zatrzymanemu, do cyrkułowego kiwnął głową.

– Dokąd? – zapytał Fandorin. – Do Małego Gubernialnego?

– Nie. – Siergiej Siergiejewicz stłumił ziewnięcie. – Tam wszystkie szlacheckie cele są zajęte. Zawiozę go na odwach kruticki. Tam go przesłuchamy. Pojedzie pan?

– Trochę później, jeśli pan pozwoli – odrzekł urzędnik do specjalnych poruczeń. – Obraz z-zbrodni jest całkowicie jasny. Na razie proszę dopełnić formalności. Ja niedługo przyjadę.

Dwaj strażnicy, przybyli ze śledczym, poprowadzili aresztowanego do wyjścia.

Na progu hrabia zatrzymał się, odwrócił do Fandorina i spytał błagalnym tonem:

– Pozwoli mi pan chociaż jeszcze raz na niego spojrzeć?

Strażnik lekko popchnął aresztowanego w plecy.

– Mimo wszystko szkoda. Taki uczony człowiek i na katorgę – powiedział ze współczuciem Niebaba po odjeździe więziennej karetki.

– Żadna katorga – pocieszył go Fandorin. – Czyż nie widzicie, że jest kompletnie szalony? Lwa Aristarchowicza czeka szpital więzienny, oddział dla furiatów.

Niebaba zasiadł do pisania raportu o rozwiązaniu sprawy i ujęciu mordercy. Sapał, wściekle skrzypiał piórem i bez przerwy wycierał chustką purpurowe czoło – słowem, był pochłonięty pracą. Natomiast urzędnik do specjalnych poruczeń przemierzał tam i z powrotem ponury pokój bez żadnego widocznego powodu. Wzdychał, nerwowo strzelał palcami, wpatrywał się w ciemność za oknem, raz nawet otworzył drzwi, jakby zamierzając wyjść, ale cyrkułowy, podnosząc głowę znad swej pisaniny, odradził mu to:

– Noc jest ciemna, nie widać ni czorta. Rozminiecie się. Przyjdzie pański Azjata, nie zginie nigdzie.

Masa zjawił się dopiero po godzinie.

– No i co? – zapytał niecierpliwie Fandorin. – Dlaczego tak długo? Znalazłeś wszystkie?

– Dwadzesca pęc – odrzekł z dumą sługa. – Jeden korarik wpadr do karuży.

Istotnie, łokcie i kolana miał mokre i ubłocone.

– Jutro naniżesz je na p-podwójną nić – powiedział Erast Pietrowicz. – A tę tandetę, nici spółki „Puzyriow”, wyrzuć w diabły. Albo nie, lepiej daj mi te paciorki. Sam je naniżę.

Pochwyciwszy zdumione spojrzenie cyrkułowego, Fandorin wyjaśnił z lekkim zmieszaniem:

– To, że dwukrotnie ocalałem dzięki nim – to zbieg okoliczności. Historia o nieśmiertelności – głupi przesąd. Co do najwyższej mądrości, kwestia także jest problematyczna. Przekonałem się jednak, że przy postukiwaniu paciorków różańca istotnie myśli się lepiej… I nie ma co tak na mnie patrzeć.

Загрузка...