– O której, mówicie, to się stało? – zapytał Fandorin, kucając i z uwagą oglądając zamek w drzwiach.
– Tak jakoś o dziewiątej albo dziesiątej wieczór – odparł cyrkułowy, znany na całej Suchariewce Makar Niłowicz Niebaba, żylasty, długoręki, o grubo ciosanej ponurej twarzy. – Sklep był już zamknięty, ale gospodarz jeszcze coś tam robił. Pewnikiem obliczał utarg. A tego w sklepie nie było.
Policjant wskazał na „tego” – subiekta Nikifora Klujewa, nerwowego przygarbionego chłopinę około czterdziestki. Głowa subiekta obwiązana była niezbyt czystą szmatką – podczas poprzedniego napadu Klujew otrzymał od nieznanych sprawców porządny cios w ciemię.
– Od tamtego dnia leżałem całkiem bez sił – poskarżył się Klujew. – I do dzisiaj telepie mnie na boki. Dochtór powiedzieli, cud boski, że mi czerep nie pękł na dwoje. Bóg strzegł. A jakbym tu był pozawczoraj, toby i mnie, jak Siłantija Michałycza… – Przeżegnał się i pochwyciwszy surowe spojrzenie cyrkułowego, jął pośpiesznie odwijać szmatę. – O proszę, Makarze Niłyczu, raczy pan spojrzeć. Nie guz, ale prawdziwa gruszka diuszesa.
Klujew pochylił łysą gruzłowatą głowę i zademonstrował dowód przeżytych cierpień. Guz istotnie był imponujący: sinopurpurowy, nabrzmiały, może nie gruszka diuszesa, ale porządna śliwka.
– Między dziewiątą a dziesiątą? – powtórzył radca dworu i zabębnił palcami w drzwi.
Cyrkułowy nachylił się ku niemu i zaszeptał głośno, delikatnie zakrywając usta olbrzymią dłonią, ale i tak zaleciało czosnkiem i okowitą – Erast Pietrowicz lekko zmarszczył nos.
– Sam się zdziwiłem. Taka późna pora, Priachin powinien był już dawno zamknąć drzwi na zasuwę. Sam pan rozumie, wasza wielmożność, to Suchariewka. A śladów włamania nie ma – znaczy, zabity sam otworzył. Może to był ktoś znajomy?
– Zdziwiliście się? – Erast Pietrowicz spojrzał z ukosa na policjanta. – To czemu nie napisaliście tego w raporcie?
– Moja wina…
Twarz Niebaby w jednej chwili przybrała tępy, twardy wyraz, oczy nabrały szczególnego blasku, właściwego jedynie starym policyjnym wygom. Fandorin tylko westchnął: cyrkułowy z Suchariewki nie chciał, żeby po jego terytorium myszkowali panowie z policji śledczej, więc zataił podejrzaną okoliczność. Zwyczajna praktyka.
Urzędnik zwrócił się do subiekta:
– Niech no pan opowie, Klujew, szczegółowo, jak się pan dorobił takiej ozdoby na g-głowie. Kiedy to się stało? Cztery dni temu?
– Opowiem wszystko z najdrobniejszymi detalami – odrzekł z gotowością poszkodowany, wyprostował wąskie ramiona, odkaszlnął i zaczął: – Zapadał wieczór. Srożyła się burza, nieboskłon rozdzierały błyskawice i deszcz lał jak z cebra. Siłantij Michałycz, przyjąwszy krople rzepakowe na hemoroidy i życzywszy mi kojących snów, oddalił się, by zażyć zasłużonego wypoczynku po pracowitym dniu, a ja wychyliłem filiżaneczkę herbaty i przygotowałem się do zamknięcia rzeczonego sklepu. Wyszedłem na ulicę, zaciągniętą mglistą oponą deszczu…
– Czytuje pan „Niedzielne Lektury”? – przerwał mu Fandorin. – Proszę bez opisów przyrody, do rzeczy.
– Do rzeczy? – zająknął się zbity z tropu Klujew. – A do rzeczy, wasza wielmożność, to było tak. Odwróciłem się, żeby zaryglować drzwi, a dalej nic nie pamiętam. Ocknąłem się – leżę na progu, ciemno choć oko wykol i bezpański pies liże mnie po głowie.
– Uderzono go od tyłu ciężkim tępym przedmiotem w okolicę potyliczno-ciemieniową – uściślił z powagą cyrkułowy.
– I nie słyszał pan odgłosu k-kroków? Niech się pan postara sobie przypomnieć. Wszak ulica jest brukowana.
Klujew zmarszczył czoło na znak, że bardzo się stara, ale tylko pokręcił głową.
– Nie. Nie pamiętam. Pełno tu rozmaitych oberwańców, wielu chodzi w ogóle bez butów. Jak nic, złoczyńca był rozzuty – wysunął przypuszczenie subiekt, ale zaraz sam sobie zaprzeczył. – Chociaż gdyby był rozzuty, toby plaskał, a żadnego plaskania nie było.
– Może to Chińce? – wtrącił Niebaba. – Oni chodzą w kapciach. Cichutko, bez żadnego hałasu.
Poszkodowany z zapałem poparł tę hipotezę:
– A to jest bardzo możliwe. Do naszego sklepu zagląda sporo skośnych. A zdarzają się i półobłąkani, co palą ichnią chińską trawę.
Cyrkułowy potężną łapą odsunął wątłego świadka na bok, żeby go nie oddzielał od zwierzchności.
– Ja to myślę tak, wasza jaśnie wielmożność. Nie inaczej, tylko Priachina wykończył jakiś chiński opiumista. Nasz prawosławny po pijanemu nie gorzej potrafi zmasakrować. Żeby zrobić coś tak okrutnego, trza być w kompletnym zamroczeniu. Mało, że zatłukli, to jeszcze potem cięli siekierą – odrąbane palce poniewierały się na podłodze, cały bok w drobnych nacięciach, brzucho rozprute, a krwi – morze. To jest jak nic robota palacza w opiumowym szale. Tylko że Kitajca w życiu nie znajdziemy. Oni naszej policji nic nie powiedzą, wszystkie porachunki załatwiają między sobą. A i na mordę wszyscy jednakowi, zgadnij tu, człowieku, który jest który.
Erast Pietrowicz wszedł do ciasnego sklepu i zatrzymał się przed ogromną brunatną plamą zaschniętej krwi, ciągnącą się od lady prawie do samych drzwi.
– Czy były tu ś-ślady stóp?
– Nie, nie znaleziono ani jednego. Urzędnik przeszedł po plamie, pokręcił głową.
– A zatem ani jednego k-krwawego odcisku? Przecież cała podłoga jest zalana. Zbrodniarz rąbał ofiarę o tam, przy kontuarze?
– Tak jest. I o, raczy pan spojrzeć, cały towar poniszczył i porozrzucał.
– I jak się p-po tym wszystkim dostał do drzwi, ani razu nie wdeptując w kałużę?
Cyrkułowy zastanowił się, wzruszył ramionami.
– Musiał przeskoczyć.
– Wyjątkowa ostrożność jak na odurzonego opium. No i n-niezły skok – na jakieś cztery arszyny, bez rozbiegu.
Erast Pietrowicz obejrzał przestrzeń za kontuarem, zarzuconą rozmaitymi rupieciami. Podniósł z podłogi zwój z chińskimi znakami, rozwinął, przeczytał, troskliwie odłożył na kantorek i krótko rzucił okiem na małego, oblazłego wypchanego krokodyla, wiszącego na ścianie nad lampą naftową. Przykucnął i zaczął szperać w porozrzucanym towarze, częściowo potłuczonym lub zmiażdżonym. Szczególne zainteresowanie radcy dworu wzbudziła żółta kościana kula, nieco mniejsza od bilardowej – zniszczona i poszczerbiona, z jakimiś zawiłymi napisami. Ale na dziwaczne znaki Fandorin nie zwrócił uwagi, tylko poskrobał paznokciem szczerby i nawet obejrzał je przez lupę.
Cyrkułowy tymczasem przechadzał się wzdłuż zdemolowanych półek. Wziął brązowe lusterko z wygiętą rączką, chuchnął na plamistą powierzchnię, przetarł ją mankietem i wsunął znalezisko do kieszeni. Subiekt tylko westchnął, ale nie śmiał interweniować, zresztą co go teraz obchodził dobytek pryncypała?
– Powiedzcie mi, Niebaba, skąd wam przyszło do głowy, że Priachina najpierw zabito, a dopiero potem porąbano siekierą? – zapytał nagle Fandorin, podnosząc się z podłogi.
Władca Suchariewki popatrzył z politowaniem na naiwnego przedstawiciela zwierzchności, podkręcił szpakowatego wąsa.
– A jakże by inaczej, wasza jaśnie wielmożność! Gdyby Priachina rąbali żywcem, darłby się tak, że usłyszano by w sąsiednich domach. A żadnego darcia nie odnotowano, sprawdzałem.
– Rozumiem. – Fandorin zbliżył kulę do oczu policjanta. – A co to za ślady?
– Skąd ja… Oj, przecież to zęby! – jęknął Niebaba. – Kto by miał gryźć taką kościaną gruszkę? Nawet by się nie dało.
Wziął kulę, zacisnął na niej mocne żółte zęby i okazało się, że istotnie kuli nie da się nagryźć, jest bardzo twarda.
– Obejrzeliście zęby zabitego? Nie? – Erast Pietrowicz zafrasowany zmarszczył czoło. – Jestem pewien, że niektóre z nich są połamane albo pokruszone. Tę kulę morderca wsadził antykwariuszowi w usta.
– Po co? – zdziwił się cyrkułowy, a subiekt pisnął, przeżegnał się i zasłonił ręką blade, wąskie wargi.
– Po to, żeby w sąsiednich domach nie było słychać, jak się wyraziliście, „darcia”. Ofiarę rąbano siekierą żywcem, i to dość długo. Antykwariusz zaś z bólu gryzł tę nieapetyczną kulę…
Teraz przeżegnał się również Niebaba.
– Zgroza! Ale dlaczego wzięli Priachina na takie męki?
– Żeby wskazał skrytkę – odparł krótko radca dworu i znów zaczął się rozglądać dookoła, nawet zadarł głowę ku sufitowi. – Jest rzeczą oczywistą, że Priachin był w posiadaniu jakiejś szczególnie cennej rzeczy. Za pierwszym razem, cztery dni temu, z-zbrodniarz (przypuszczam, że był to jeden człowiek) próbował się obejść bez rozlewu krwi: ogłuszył subiekta i przeszukał sklep, ale przedmiotu, który go interesował, nie znalazł. Wobec tego przyszedł drugi raz, już w obecności właściciela, i wziął go na tortury. Ale Priachin nie zdradził skrytki.
– Skąd pan wie, że nie zdradził? – zapytał sceptycznie Niebaba. – A któż by wytrzymał coś tak okropnego?
– U niektórych ludzi upór albo chciwość bywają silniejsze niż ból czy nawet strach przed śmiercią. Gdyby antykwariusz oddał to, czego szukał morderca, ten nie musiałby grzebać na półkach i zrywać podłogi. O, widzicie tam w kącie wyłamane deski? Nie, Priachin zabrał swą tajemnicę do grobu.
– O Boże, Boże – lamentował Klujew, żegnając się raz po raz, cyrkułowy zaś po chwili namysłu zapytał:
– A może ten potwór po zamordowaniu Priachina jednakowoż znalazł skrytkę?
– Wątpię – zamruczał z roztargnieniem Erast Pietrowicz, szybko kręcąc głową we wszystkie strony. – Gdyby to był prosty schowek, zbrodniarz odkryłby go już za pierwszym razem. Chodźcie no, teraz my s-spróbujemy.
Przeszedł w głąb ciasnego, wydłużonego pomieszczenia, ostukując tynk kostkami palców. Odwrócił się na obcasach i z jakiegoś powodu trzykrotnie klasnął w ręce.
– Proszę mi powiedzieć, Klujew, nie mieliście tu szafy ogniotrwałej?
– Nie, wasza jaśnie wielmożność, nigdy.
– A gdzie pański pryncypał przechowywał pieniądze i kosztowności?
– Trudno mi powiedzieć, wasza jaśnie wielmożność. Szanowny Siłantij Michałycz był bardzo nieufny.
– I co, przez cały czas, jak pan tu pracujesz, ani razu nie widziałeś, skąd wyjmuje resztę albo gdzie w-wkłada utarg?
– Jakże by nie, widziałem. Do kieszeni – wiadomo. Tylko że w kieszeni dużo pieniędzy nie trzymał. I na ulicę wychodził co najwyżej z trzema rubelkami. „Ludzie to złodzieje i dranie”, powtarzał. Takie miał powiedzonko, a wyrażając się uczenie, kredo.
– Kredo, kredo… – powtórzył przeciągle Erast Pietrowicz i pochyliwszy się, pomacał podłogę.
– Może w piwnicy? – podsunął cyrkułowy.
– W piwnicy raczej nie. – Fandorin szybko wrócił do kontuaru. – Przecież nie schodziłby tam za każdym razem, żeby schować trzyrublówkę. A to jest po co?
Wskazał na spłowiałego krokodyla, szczerzącego ku niemu zębatą paszczę. Mieszkaniec mulistych rzek i ciepłych bagien wisiał za ogon, ale jaszczurczy łeb miał wygięty pod kątem prostym, co wyglądało, jakby się gapił na radcę dworu maleńkimi wesołymi oczkami.
– To jest zwierzę pod nazwą kochinchiński karkadyl – wyjaśnił subiekt.
– Widzę, że krokodyl. Ale po co tu wisi? To nie jest przedmiot antykwaryczny.
– Zawsze tu wisiał, jeszcze zanim nastałem do Siłantija Michałycza. W charakterze ozdoby. Szanowny Siłantij Michałycz bardzo lubił tę potworę, co wieczór osobiście przecierał ją szmatką. Nawet imię jej nadał – Herod.
Erast Pietrowicz westchnął, jakby ubolewając nad dziwactwami ludzkiej natury, i bez najmniejszego wahania wsunął rękę do paszczy krokodyla.
Cyrkułowy mimo woli jęknął – wyszczerzone zębiska zamorskiego straszydła wydawały się bardzo ostre i nieprzyjazne.
– No i co my tu mamy? – zamruczał do siebie Fandorin i chyba coś namacał. – No tak. Pod ręką i na widoku – nikt by się nie domyślił. Morderca najwyraźniej nie czytał Edgara Poe.
Ostrożnie wyciągnął z dziwacznego schowka najpierw plik drobnych banknotów, a potem zawiniątko z aksamitu, w którym coś lekko postukiwało. Pieniądze niedbale rzucił na kantorek, a aksamit rozwinął. Zaglądający mu przez ramię Niebaba i Klujew westchnęli zawiedzeni: w środku zamiast drogich kamieni czy złota spoczywały kuliste zielone kamyczki, nanizane na nitkę – zwyczajny naszyjnik. Nie, sądząc po chwaścikach, raczej nie naszyjnik, tylko różaniec, tyle że nie chrześcijański, lecz jakiś bisurmański.
Cyrkułowy zaczekał, aż Erast Pietrowicz dokładnie obejrzy znalezisko, i zapytał półgłosem:
– To cenna rzecz?
– Niespecjalnie. Zwyczajny nefrytowy r-różaniec. W Chinach i Japonii jest takich pełno. Co prawda ten jest, zdaje się, bardzo stary. Klujew, widział go pan kiedyś?
Subiekt rozłożył ręce.
– Nigdy.
– Zabiorę to ze sobą – postanowił Fandorin. – A pieniądze przeliczcie i sporządźcie protokół.
Niebaba spojrzał chciwie na banknoty, lekko poruszył je palcem i w tej samej sekundzie oznajmił z przekonaniem:
– Trzydzieści siedem rubelków. Wasza jaśnie wielmożność…
– Co?
– Może by tak pokazać ten cały różaniec hrabiemu Chruckiemu? Jaśnie pan hrabia jest wielkim znawcą tych wszystkich wschodnich fidrygałów.
– Nie trzeba. – Erast Pietrowicz beztrosko machnął ręką, chowając aksamitne zawiniątko do kieszeni. – Ja też, Niebaba, znam się co nieco na „wschodnich fidrygałach”.
I skierował się do wyjścia, przeprowadzany nieufnym spojrzeniem cyrkułowego.