XIV

Minutę później wszyscy trzej wpadliśmy do „pokoju organowego”.

– Szybko! – krzyknąłem do Fandorina. – Czemu pan stoi? Zostało dwieście czterdzieści… nie, dwieście trzydzieści sekund!

Potarł swoją siwą skroń i rozłożył ręce.

– Jeśli moja hipoteza jest mylna, to za mało, by zbudować inną. Wyskoczyć z domu nie zdążymy. No i nie zostawimy chyba damy? Jeśli jednak mam r-rację, wystarczy mi kilka sekund. Dlatego, za pańskim pozwoleniem, przedstawię w kilku słowach swoje rozważania logiczne.

Jęknąłem, ale Holmesowi owo pozerstwo chyba się spodobało.

– Proszę, proszę. To bardzo interesujące.

– Oto, co z-zwróciło moją uwagę – zaczął bez pośpiechu wyjaśniać nieznośny Fandorin, podchodząc do organów. – Mówiłem już o idealnej czystości. Widzicie, panowie? Ani jednego pyłka. Znaczy to, że z tego pomieszczenia korzystano. W jakim celu? Obecny właściciel zamku, w odróżnieniu od swego ojca, nie gra na żadnym instrumencie. A zatem tego p-pokoju używał kto inny… Teraz dwa słowa o pochodzeniu skrytki. Dlaczego zmarły właściciel zadbał tu o całkowitą dźwiękoszczelność? Żeby nie niepokoić swej małżonki? Chyba nie. Wszak bez skrupułów strzelał z kolubryny. Pomyślałem więc…

– Na miłość boską! – jęknąłem. – Dwie minuty!

– …Pomyślałem więc – jak gdyby nigdy nic ciągnął Fandorin – że być może pan zamku nie chciał, by domownicy słyszeli, jaką konkretnie melodię najczęściej wygrywa. To przypuszczenie doprowadziło mnie prosto do mojej h-hipotezy. – Podniósł wieko instrumentu, przesunął dłonią po białych i czarnych klawiszach. – Oto ona: w liście zakodowano kolejność klawiszy, które należy nacisnąć, by otworzyć skrytkę. Lupin zapewne nie zna nut (tak zresztą, jak ja), oznaczył więc klawisze wedle numerów i kolorów. Białe to „b”, czyli blanc, czarne zaś „n”, czyli noir. Cóż, sprawdzimy to?

Otworzył notes, w którym miał zapisany szyfr. Do północy pozostawała minuta.

– Chwileczkę – zatrzymał go Holmes. – Domyślił się pan, co to za melodia?

– Do diabła, Holmesie! – wrzasnąłem na całe gardło. – Przecież trzeba jeszcze wyłączyć mechanizm! Proszę mi to dać!

Wyrwałem Fandorinowi kartkę i zacząłem naciskać klawisze.

– Zapewne jest jakoś związana z Mefistofelesem – podjął z namysłem Rosjanin. – W którym roku powstała opera Faust?

– Wspaniale, kolego! Premiera Fausta odbyła się właśnie w 1860 roku, na krótko przed śmiercią des Essartsa-ojca. Była to najmodniejsza opera sezonu. Partytura sprzedawała się lepiej niż bulwarowe romanse.

Kiedyś, dawno, uczyłem się trochę muzyki, ale przez tych przeklętych melomanów pomyliłem się i musiałem zacząć od nowa.

„24 blanc, 25 blanc, 18 noir, 24 blanc, 25 blanc, 23 blanc, 24 blanc”.

24 biały – to „do” w tonacji „do minor”, potem „re”, „mi bemol”, „do”, „re”, „si”, „do”.

W kieszeni Fandorina brzęknął breguet, szykując się do wybicia północy. Holmes zanucił do wtóru organom:

Le veau d’or toujours debout… Akt drugi, Kuplety Mefistofelesa. Moje gratulacje, panie Fandorin!

Cały dębowy panel za organami, który w czasie obchodu zamku i obmacywałem, i ostukiwałem, ale w którym nie znalazłem niczego podejrzanego, odjechał w bok – dokładnie przy szóstym uderzeniu zegara.

Otwarła się duża ciemna wnęka lub, jeśli kto woli, mała komórka. Fandorin poświecił latarką do środka.

Sądząc po kurzu na podłodze, jeszcze niedawno stał tam jakiś prostokątny przedmiot, ale teraz skrytka była pusta.

Jeśli nie liczyć złożonej starannie kartki papieru.


Lubię, kiedy pada śnieg. Pewnie po latach życia w Rosji stałem się na poły Rosjaninem. Co jednak dziwne, w Ameryce przeżyłem prawie tyle samo lat, a Amerykaninem jakoś się nie czuję. Chociaż co w tym niezwykłego? Mój pan mawia często, że jesteśmy obaj w długiej podróży i pewnego dnia na pewno wrócimy do domu, już na zawsze.

Stałem, oparty plecami o ścianę wieży, na twarz padały mi duże płatki śniegu. Łaskotały mi policzki i pobudzały do uśmiechu.

Ułożyłem nawet trójwiersz:


Znajomy uśmiech

Na obcej twarzy.

Śnieg na obczyźnie.


Porównanie nieba do twarzy było niezłe, ale „obca” i „obczyzna” blisko siebie brzmi nieelegancko. Później będę musiał znaleźć do jednego z tych słów synonim o odpowiedniej liczbie sylab.

Przyjemnie mi się stało w padającym śniegu, było tylko trochę chłodno.

Żeby całkiem nie zmarznąć, od czasu do czasu drażniłem pojmanego zbója. Wychylałem się zza zaokrąglonego boku wieży i pytałem:

– Nie ma pan już dość tego turlania się po ziemi, czcigodny doktorze?

On za każdym razem warczał i strzelał do mnie z rewolweru. Odskakiwałem i to mnie na jakiś czas rozgrzewało.

Po pierwszym strzale nad miejscem, gdzie układałem haiku, otworzyło się okno i wyjrzała główka panny Dezu.

– Wszystko u pana w porządku? – krzyknęła, odsuwając na bok doniczkę z kwiatem.

– Proszę się nie niepokoić, miss. I zamknąć okno, bo się pani przeziębi.

– Nie! Zostanę z panem!

– Więc niech się pani owinie pledem i nie wychyla się z drugiego okna, bo ten zły człowiek z wściekłości może do pani strzelić.

Teraz zrobiło mi się jeszcze przyjemniej.

To podstawiałem twarz na płatki śniegu, to drażniłem jeńca, to obmyślałem synonim, a czasem panienka coś mówiła do mnie z góry i odpowiadałem jej.

Zabawnie wyszło, kiedy zbój strzelił do mnie trzeci raz. Zahaczył muszką o sieć i kula poszła wcale nie tam, gdzie by chciał.

Zaklął okropnie. O ile zrozumiałem, bałwan odstrzelił sobie kawałek palca. A dobrze mu tak.

Bardzo się uśmiałem.

Bomba wcale mnie nie niepokoiła. Skoro mój pan powiedział, że „chyba” rozwiązał zagadkę, to znaczy, że wszystko będzie w porządku. Fandorin-dono zawsze obiecuje mniej, niż robi.

A co stało się ze mną dalej, nie mam pojęcia.

Dopiero co stałem i robiłem w myślach przegląd różnych synonimów do słowa „obca”: nieznajoma, nieznana, dziwna, niemiła, zastygła – i nagle wszystko się urwało.

Ani śniegu, ani zimna, tylko czerń.

Загрузка...