Na głównych schodach i w bawialni nie było żywego ducha. Japończyk wskazał palcem na rozłupaną boazerię – ślad po kuli.
Z wieży nie dobiegał żaden dźwięk.
– Holmes! – zawołałem. – Gdzie jesteś?
Gniewny głos ze szczeliny odpowiedział:
– Wchodź, wchodź, Watsonie! Mam nadzieję, że swojego nie wypuściłeś?
Wcisnąłem się w przejście. Za mną rzucił się z rozbiegu Azjata.
Wieża oświetlona była tylko ogniem z kominka. Purpurowe rozbłyski nadawały scenie, jaka ukazała się moim oczom, dość złowieszczy charakter.
Na podłodze, wyprostowana jak naciągnięta do ostatnich granic struna, leżała Eugenie. Nieruchoma, z zamkniętymi oczami. Nad dziewczyną pochylał się ponury Fandorin.
Holmes stał przy otwartym oknie, z którego wiało zimnem, i wykonywał ręką jakieś dziwne passy.
– Żyje? – było to pierwsze pytanie, jakie mi się wyrwało.
– Nieprzytomna – odrzekł Rosjanin.
– A gdzie Lebrun? Czyżby wyskoczył? Ależ to drugie piętro, a na dole są kamienne płyty!
Holmes przywołał mnie gestem.
– Popatrz. – Zobaczyłem, że do parapetu przywiązana jest porządnie naciągnięta linka z cienkich, ale mocnych nici. – Nie wyskoczył, tylko zjechał. Drogę ucieczki miał zawczasu przygotowaną.
Twarz detektywa była chmurna, a ja uświadomiłem sobie nagle, że nie przyszło mi do głowy, by sprawdzić parapet, z którego skoczył Bosco. A jeśli zarządca nie skoczył, ale zsunął się po linie? No pewnie, że tak! Dlatego bez wahania rzucił się właśnie do tego pokoju, a nie do jakiegoś innego!
Chwyciłem się za głowę.
Zatem obaj przestępcy uciekli, a tymczasem (wyszarpnąłem z kieszeni zegarek) jest już dwadzieścia po jedenastej! Jeżeli bomba rzeczywiście istnieje, do wybuchu pozostało zaledwie czterdzieści minut! A do upływu terminu ultimatum – dziesięć!
Fandorin, przykucnąwszy, rozcierał dziewczynie skronie. Jęknęła, zatrzepotały długie rzęsy. Oczy otwarły się szeroko, malowało się w nich przerażenie.
– On nie jest profesorem! – wyszeptały blade wargi. Kiwnąłem głową.
– Wiemy.
– To Arsène Lupin!
– To też wiemy. Proszę się uspokoić i opowiedzieć, co tu zaszło. Dlaczego pani krzyczała?
Skupiliśmy się wokół nieszczęsnej, która, spazmatycznie łkając, opowiedziała, co następuje:
– Nachylił się nade mną, uśmiechnął się jakoś dziwnie i mówi: „Mademoiselle, słyszała pani o Arsènie Lupinie? To ja, we własnej osobie. Mam już dosyć tej głupiej zabawy. Czas kończyć. Poza tym wiem, że te uparciuchy nie oddadzą mi pieniędzy. Będę musiał zastosować silniejszy środek. Teraz pani krzyknie, bardzo głośno i przekonująco. Jeśli nie, będę musiał przekręcić dźwignię”. Właśnie tak powiedział. Niczego nie zrozumiałam, choć słuchałam bardzo uważnie. On tak strasznie wyglądał!
Rozszlochała się, ja zacząłem ją uspokajać, a Fandorin powiedział:
– A więc wyjaśniło się. Bosco jest zwiadowcą, a rolę paryskiej sławy medycznej wziął na siebie herszt. „Lebrun” – „Lupin”, w samym podobieństwie nazwisk wyczuwa się ową gaskonadę, o której pan wspomniał, sir.
Holmes pokazał gestem, że panna des Essarts może już mówić dalej, i Rosjanin umilkł.
– …Próbowałam krzyknąć tak, jak mi kazał… Ale nie był zadowolony. „Niestety, mademoiselle, jest pani kiepską aktorką. Tym gorzej dla pani”. A potem… – Głos zadrżał jej jeszcze mocniej. -…Podszedł do dźwigni i szarpnął nią z całej siły… Ból był potworny! Nie wiem, czy krzyczałam… Niczego więcej nie pamiętam.
Fandorin i Holmes rzucili się do ,,l’estrapade”, żeby poluzować naciągnięte sznury, ja zaś zbadałem delikatnie kostki i przeguby rąk nieszczęsnej dziewczyny. Były na nich głębokie bruzdy, skóra tu i ówdzie popękała, z ranek sączyła się krew.
– Co za łajdak! – nie wytrzymałem. – Jest jeszcze większym łotrem, niż myślałem!
Nawet oschły Holmes był wstrząśnięty. Zdławionym z przejęcia głosem powiedział:
– Muszę panią przeprosić, mademoiselle. Panią i pani ojca…
– Za co?
Mokre od łez oczy spoglądały nań ze zdziwieniem.
– Nieważne… – mruknął Holmes, odwrócił się i sztucznie rzeczowym tonem jął odtwarzać przebieg wydarzeń. – Wszystko jasne. Zanim straciła pani przytomność, wydała pani krzyk, którego nie mogliśmy nie usłyszeć, nawet znajdując się na parterze. Lupin stanął tam, w przejściu. Musiał się jedynie upewnić, że chwyciliśmy przynętę. Zobaczywszy nas, oddał trzy strzały, żebyśmy się ukryli. To dało mu czas na spokojne wyjście przez okno. W tym czasie jego wspólnik miał zabrać z jadalni worek. Pocieszające jest tylko to, że łotr jednak nie dostał pieniędzy. Widzę, że worek ma pan Sibata.
Japończyk skłonił się z godnością. Należało przyznać, że on jeden z naszej czwórki postąpił jak należy i nie popełnił żadnego błędu.
– Panowie, do Nowego Roku pozostały zaledwie dwadzieścia dwie minuty – przypomniałem. – Nie możemy tu pozostać. Trzeba coś zrobić! Pannę des Essarts trzeba będzie wynieść stąd na rękach. Innego wyjścia nie ma! Musimy zaryzykować. Może podłożyć jej pod plecy storę i ostrożnie ciągnąć po podłodze?
Moje słowa zostały przyjęte z podejrzanym spokojem. Mogłem jeszcze zrozumieć pannę Eugenie, która nadal nie przyszła do siebie po koszmarnym wstrząsie, przede wszystkim zaś nie wiedziała o piekielnej machinie. Ale pozostali!
Holmes na przykład spojrzał na mnie tak, jakbym palnął jakieś głupstwo.
– Nie trzeba dramatyzować, drogi Watsonie. Sądzę, że panna des Essarts wyjdzie stąd sama. Nie jestem lekarzem, ale pozwolę sobie wysunąć przypuszczenie, że fałszywy profesor we własnym interesie… nieco wyolbrzymił skutki urazu. Mademoiselle, proszę spróbować poruszyć kończynami.
Dziewczyna patrzyła na niego z przestrachem, nie mając odwagi usłuchać prośby. Przeniosła wzrok na Fandorina. Ten uspokajająco kiwnął głową. Wówczas, zagryzając wargi, poruszyła ostrożnie najpierw dłońmi, a potem stopami.
Poczułem niewiarygodną ulgę.
– Co na to nasz doktor? – zapytał Holmes.
– Widzisz? Rdzeń kręgowy nie jest uszkodzony! Wstań i idź! – wykrzyknąłem, nie zauważywszy z przejęcia, że cytuję Pana naszego Jezusa Chrystusa, przemawiającego do Łazarza.
Wzięliśmy biedną dziewczynę pod pachy i postawiliśmy na nogi. Była lekka jak puszek.
– Ja stoję! Stoję! – wyszeptała, ale gdy ją puściliśmy, omal nie upadła.
– To nic – powiedziałem. – Mięśnie zesztywniały, gdyż zbyt długo leżała pani w jednej pozycji. Proszę się nie bać. I zrobić kroczek. Ubezpieczam panią.
Podtrzymywana w pasie, dziewczyna powoli zrobiła jeden krok, potem drugi, trzeci. Tak doprowadziłem ją do fotela, na który osunęła się kompletnie bezsilna, ale szczęśliwa.
– Nie jestem sparaliżowana! Mogę się poruszać! – powtarzała w kółko.
Nagle jej ładna twarzyczka oblała się ciemnym rumieńcem. Pomyślałem, że to z radosnego przejęcia, ale w następnej sekundzie Eugenie zakryła rękami twarz i wybuchnęła płaczem.
– O Boże, jak mi wstyd! Ten podły człowiek poddawał mnie takim upokorzeniom! Myślałam, że jest lekarzem! Robiłam wszystko, co kazał… Ach, to potworne!
Zrozumiałem, co miała na myśli. Zwykłe zabiegi, którym poddawała się jako obłożnie chora – masaże dla zapobieżenia odleżynom, czynności fizjologiczne i inne intymne sprawy – teraz wydały się pannie des Essarts nieznośnie poniżające.
Na myśl o tym, jak cynicznie znęcał się Lupin nad bezbronną dziewczyną, pięści same mi się zacisnęły.
– Przysięgam, że odpowie również za to! – wycedziłem przez zęby. – Daję pani słowo, że znajdziemy tego nikczemnika!
Nie była to jednak pora na oddawanie się szlachetnemu oburzeniu.
– Proszę mnie objąć za szyję – poleciłem. – A ty, Holmesie, weź pannę Eugenie za nogi. Jest bardzo osłabiona. Tylko ostrożnie – tam ma otartą skórę. Do północy mamy piętnaście minut, to zupełnie wystarczy, by spokojnie wydostać się na zewnątrz i odejść jak najdalej od domu. Nawet jeśli Lupin nie blefował i bomba eksploduje, teraz nie jest to groźne, wszak zamek jest ubezpieczony. Holmesie, no co ty?
Holmes ani myślał słuchać moich poleceń. Patrzył na mnie z uśmiechem.
– Drogi Watsonie, rozumiem, że bardzo byś chciał poczuć na szyi wiotkie rączki panny des Essarts, ale nie narażajmy panienki na ryzyko przeziębienia. Pan Fandorin mówił nam, że odkrył tajemnicę szyfru. Sprawdźmy więc wreszcie, czy jego hipoteza jest słuszna. Doprawdy, szkoda by było takiego pięknego domu.
Biedna Eugenie, wciąż jeszcze niedomyślająca się niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad zamkiem, niewiele mogła zrozumieć z tych słów, to zaś, co zrozumiała, zinterpretowała niewłaściwie.
– Pan Holmes ma rację. Czy mógłby pan zamknąć okno? Zimno mi. A poza tym boję się, że begonie zmarzną.
Chciałem spełnić jej prośbę. Ale Rosjanin mnie powstrzymał.
– Niech pan na razie nie zamyka okna, doktorze. Proszę wytrzymać jeszcze chwilę, mademoiselle. Panu zaś, panie Holmes, powiem, że nie będziemy musieli sprawdzać mojej hipotezy. Pan Lupin sam nam powie, gdzie ukrył b-bombę. Masa, daj latarkę.
Japończyk wręczył mu elektryczną latarkę, Fandorin podszedł do otwartego okna, wychylił się i poświecił w dół.
– Wnyki na wilka to dobra rzecz – powiedział. Rzuciliśmy się do parapetu.
Był to zaiste niezwykły widok! W kręgu światła latarki, cały oplatany siecią, wił się na ziemi „profesor Lebrun”.
– Kiedyśmy z Masą „zatykali” dom, pod każdym oknem umieściłem sidła ze znakomitej myśliwskiej kolekcji des Essartsa seniora – wyjaśnił Rosjanin. – Wspomniałem wszak panom, że nauczyłem się tej sztuki od syberyjskich myśliwych. Wyplątanie się z takiej sieci bez pomocy jest absolutnie niemożliwe – no, chyba że ma się topór. Hej, profesorze! Do wybuchu pozostało dwanaście minut! Jeśli nie chce pan zginąć pod gruzami, niech pan powie, gdzie jest skrytka.
Odpowiedział mu wściekły warkot. Potem przez oczka sieci przesunęła się lufa rewolweru i huknął strzał – ledwie zdążyliśmy się schować.
– Wyśmienita pułapka, kolego – rzekł z szacunkiem Holmes. – Moje gratulacje. A co z naszym miłym zarządcą?
Fandorin obejrzał się na Japończyka. Ten kiwnął głową. Teraz zrozumiałem, czemu pan Sibata nie okazywał szczególnej gorliwości w pogoni za Boskiem i nie chciał ścigać go po parku.
Wiedział, że zwierzyna wpadnie w sidła.
– Zarządca wyskoczył oknem, a więc także trafił w pułapkę. Zostawmy p-pana Lupina, nie jest w tej chwili sobą. Ucierpiała jego miłość własna, więc raczej umrze, niż zdradzi nam sekret. Masa na wszelki wypadek zejdzie na dół i przypilnuje go. A my odwiedzimy monsieur Bosca. Mam nadzieję, że okaże się rozmowniejszy.
Zamknąwszy okno i okrywszy dziewczynę pledem, opuściliśmy wieżę. Sibata poszedł pilnować Arsène’a Lupina, a my trzej szybko zbiegliśmy na dół i wyszliśmy na zewnątrz drzwiami dla służby – Fandorin wszak miał klucze.
Z nieba leciały duże płatki śniegu, pokrywając suchą, zwiędłą trawę.
– Prawdziwie noworoczna pogoda – odezwał się Rosjanin, z rozkoszą wdychając powietrze. – Dziewiętnasty wiek zgotował nam piękne p-pożegnanie.
Ja jednak nie miałem głowy do śniegu. Nie wypuszczałem z ręki zegarka i co chwila spoglądałem na wskazówkę. Od północy dzieliło ją tylko siedem małych kresek. Nagle pojąłem prostą i straszną rzecz: jeśli Bosco także odmówi wyjawienia skrytki, nie zdążymy wejść z powrotem na wieżę i wynieść panny Eugenie z domu! Jak mogłem być tak lekkomyślny!
Dostrzegłszy przy murze pod otwartym oknem ciemną bezkształtną grudę, co sił w nogach rzuciłem się naprzód.
Tak, to był Bosco, tak jak jego szef, cały oplatany jedwabną siecią. Nie sposób jednak opisać przerażenia, jakie mnie ogarnęło, gdy zobaczyłem, że zbrodniarz leży bez ruchu. Z boku głowy miał podłużną ranę, obficie broczącą krwią. Zapewne moja ostatnia kula, wystrzelona na chybił trafił, otarła mu się o skroń i oderwała pół ucha. Nie od razu stracił przytomność. Zdołał zejść, ale wpadłszy w pułapkę, zaczął się miotać, gwałtowne ruchy spowodowały większy upływ krwi i ranny zemdlał.
Chwyciłem go za klapy, zacząłem nim potrząsać, ale na próżno.
Spojrzałem na zegarek – za pięć minut…
– Panie Fandorin – rozległ się nade mną spokojny, lekko szyderczy głos Holmesa. – Najwyraźniej będziemy jednak musieli sprawdzić słuszność pańskiej hipotezy. Innego wyjścia nie ma. Zobaczymy, czy w dedukcji jest pan równie mocny jak w zastawianiu sideł. Biegniemy?