II

Kiedy wyszedłem na pokład, trap był już spuszczony. Holmes stał przy relingu, czekając, aż najbardziej niecierpliwi pasażerowie zejdą na brzeg. Mój przyjaciel nie cierpiał tłumu i ścisku. Jego podróżne laboratorium (duży skórzany kufer) oraz futerał ze skrzypcami stały oparte o burtę.

Stanąłem obok.

Przyglądając się witającym, Holmes rzucił:

– A właśnie, Watsonie, powinienem ci powiedzieć, że des Essartsowie to jeden z najstarszych i najbogatszych rodów miasta Saint-Malo.

To wyjaśniło mi częściowo, czemu mój przyjaciel potraktował niezrozumiały i histeryczny telegram z taką powagą. Chciałem zapytać, czy Holmes zna osobiście nadawcę depeszy, ale z jego dalszych słów wywnioskowałem, że to przypuszczenie jest niesłuszne.

– Który z tych dżentelmenów jest naszym klientem? – zastanawiał się Holmes. – Myślę, że ten we włoskim kapeluszu i pelerynie.

Na przystani stało kilku panów o szacownym wyglądzie, ale wybór Holmesa padł na człowieka, moim zdaniem, najmniej ze wszystkich pasującego do roli przedstawiciela „starego i bogatego rodu”. Nauczony wszelako doświadczeniem, ani myślałem wątpić w przenikliwość wielkiego znawcy ludzkich dusz.

Przypuszczalny klient był tęgim, pucołowatym mężczyzną w okrągłych rogowych okularach. Spod szerokoskrzydłego kapelusza, w jakim malarze zazwyczaj przedstawiają Garibaldiego, zwisały długie, szpakowate włosy. Monsieur des Essarts (jeśli to był on) gwałtownie machał do kogoś ręką z widomymi oznakami skrajnego zniecierpliwienia i aż przebierał nogami w miejscu.

– Malownicza postać – zauważyłem.

Zobaczywszy zaś, kogo z pasażerów ów pan tak entuzjastycznie witał, domyśliłem się, w jaki sposób Holmes odgadł w nim klienta.

Mężczyzna podbiegł do naszego towarzysza podróży, kupca winnego z Portsmouth, chwycił go za rękę, uchylił kapelusza i zaczął coś jąkać. Kupiec na wszelki wypadek też dotknął swej myśliwskiej czapki, ale spoglądał na Francuza ze zdumieniem.

– Tak, tak – rzekł Holmes, kiwając głową. – Cała rzecz w czapce z podwójnym daszkiem. Odkąd ilustrowane gazety zaczęły mnie rysować wyłącznie w tym nakryciu głowy, przestałem je nosić. Ale pan des Essarts o tym nie wie. No, drogi Watsonie, co powiesz o naszym kliencie na podstawie pierwszego wrażenia?

Wysiliłem swój zmysł obserwacyjny, zmobilizowałem skromne zdolności psychologiczne.

– Ten człowiek jest dobrze po pięćdziesiątce, ale należy do ludzi, o których mówi się „duże dziecko”. Ruchy gwałtowne, jakby był znacznie młodszy… Zapewne dziwak, ale ma dobre, wrażliwe serce. Teraz jest niezwykle zdenerwowany, ale to w ogóle człowiek bardzo pobudliwy, łatwo przeskakuje z nastroju w nastrój… Ma, jak sądzę, skłonności artystyczne – widać to po jego stroju… Na palcu pierścień z brylantem, wspaniała laska – jest bogaty. Ale o tym i tak wiemy… Cóż, to chyba wszystko.

– I prawie wszystko celnie – pochwalił mnie Holmes. – Nie, zgadzam się tylko w kwestii wieku. Ten człowiek jest młodszy, niż na to wygląda – co najmniej o dziesięć lat. Nie jestem też przekonany o jego skłonnościach artystycznych. Strój wskazuje raczej na to, że ten pan nie chce wyglądać na prowincjusza i uwielbia wszystko, co nowoczesne. Sądzę, że mamy przed sobą gorącego zwolennika postępu technicznego. Uwielbia konie, ale sam nie jeździ wierzchem. Przyjechał po nas lekką otwartą kolaską bez stangreta. Od strony zachodniej. Jechał mniej więcej kwadrans.

Uznałem, że przyjaciel żartuje sobie ze mnie (to się już zdarzało) i parsknąłem.

– Może jeszcze podasz jego adres? – spytałem ironicznie.

– Oczywiście. Myślę, że przyjechał z zamku Vau-Garni, rodowej siedziby des Essartsów – odrzekł poważnie Holmes. -…Niestety, Watsonie, muszę wnieść do twego opisu jeszcze jedną poprawkę. Nasz klient nie jest po prostu zdenerwowany. Jest śmiertelnie przestraszony. Wygląda to bardzo obiecująco. Ale możemy już iść. Trap jest pusty.

Natychmiast zszedł na brzeg, podał swoje nazwisko zdenerwowanemu dżentelmenowi i przedstawił mnie jako swego pomocnika.

– Bardzo, bardzo… Nie spodziewałem się… Ratuje mnie pan, po prostu ratuje! – gdakał des Essarts z silnym akcentem, składając ręce i usiłując pochwycić to moją walizkę, to kufer Holmesa, to futerał ze skrzypcami. – Oto mój bilet wizytowy, panowie pozwolą… Mój Boże, przyjechał pan, panie Holmes! Jestem niezbędnie, to jest, chciałem powiedzieć, niezwykle rad. Jesteśmy uratowani!

Holmes zerknął na wizytówkę i podał mi ją z lekkim uśmiechem. Na wizytówce widniało:


MICHEL MARIE CHRISTOPHE DES ESSARTS

DU VAU-GARNI

Prezes honorowy Klubu Jeździeckiego

Prezes Towarzystwa Przyjaciół Elektryczności

Dożywotni członek Klubu Potomków Kapitanów Okrętów Korsarskich


Rozglądając się z zaaferowaniem, właściciel wszystkich tych szumnych, choć niezbyt poważnych tytułów poprowadził nas do otwartego ekwipażu. Przed wejściem na przednie siedzenie wyjął z kieszeni dwie marchewki, nakarmił nimi gładkie, upasione koniki.

Pomyślałem, że Holmes swym bystrym wzrokiem dostrzegł z pokładu sterczącą z kieszeni des Essartsa zieloną nać i z tego wysnuł hipotezę o jego miłości do koni. Ze monsieur des Essarts nie jeździ konno, można było zapewne odgadnąć po jego szarpanym, nieładnym chodzie. Taki niezgrabiasz nie utrzymałby się w siodle nawet pięć minut. Pozostawała miłość do elektryczności, czyli postępu… Tu spostrzegłem, że piękna laska naszego klienta jest poniżej gałki oklejona niebieską taśmą, jakiej używają elektrycy do izolacji prądu, czy jak to się tam u nich nazywa (przyznam, że niezbyt się w tym orientuję).

– Twoje talenty dedukcyjne biorą się w znacznej mierze z przedwcześnie rozwiniętej dalekowzroczności – szepnąłem do przyjaciela, siadając obok niego z walizką na kolanach. Można było przytroczyć ją z tyłu, sprawiało mi jednak przyjemność trzymanie skrzypiącej, pachnącej nową skórą rączki.

– Nie wyobrażacie sobie, panowie, jak się denerwowałem! – Des Essarts poruszył lejcami, ale całym korpusem był odwrócony do nas. – Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Teraz już wszystko będzie dobrze, wszystko będzie, jak to u was mówią, kapitalnie. Czy wyraziłem się prawidłowo?

– Sądząc z telegramu, sprawa jest pilna – powiedział sucho Holmes. – A zatem nie traćmy czasu. Proszę przejść do rzeczy. Na razie bez szczegółów.

– Do rzeczy? Racja, racja! Zaraz…

Francuz zastanawiał się chwilę, po czym poprawił okulary i wypalił:

– Ma pan przed sobą kolejną ofiarę najstraszniejszego przestępcy współczesności!

– Najstraszniejszym przestępcą współczesności był profesor Moriarty – powiedziałem. – On wszakże, dzięki panu Holmesowi, już od ośmiu lat spoczywa na dnie wodospadu Reichenbach. Kogo więc ma pan na myśli?

– Jak to kogo, jak to kogo? – Nasz woźnica omal nie podskoczył na koźle. – Oczywiście Arsène’a Lupin!

Zapewne wyraz mojej twarzy nie pozostawiał cienia wątpliwości – w jasnych dziecięcych oczkach des Essartsa, patrzących na mnie przez grube szkła okularów, odbiło się zdumienie, pełne niedowierzania i niemal wyrzutu.

– Nie słyszał pan o Arsènie Lupin?!

Tu Holmes pozwolił sobie na dość nietaktowną uwagę pod moim adresem.

– Widzi pan, sir, mój asystent to Anglik z krwi i kości. Czyta tylko brytyjskie gazety i nie interesuje się wiadomościami z kontynentu. Wiedz zatem, drogi Watsonie, że Arsène Lupin to kryminalny geniusz. Powiedziałbym nawet, cudowne dziecko, ma bowiem zaledwie dwadzieścia pięć lat. Mimo młodego wieku popełnił mnóstwo pomysłowych i zuchwałych kradzieży. Jest bohaterem paryskiej prasy bulwarowej, do której niekiedy wysyła nawet listy i anonse. Lupin w ogóle uwielbia wszelką teatralność. Jego koronny numer, nieodmiennie wywołujący aplauz publiczności – to ukraść milion bogaczowi, a potem zrobić efektowny gest i małą cząstkę łupu podarować jakiemuś biedakowi. Oczywiście, nie zapominając powiadomić o tym prasy. Ten Robin Hood jednakże nie gardzi też szantażem, uprowadzeniami i bezlitosnymi wymuszeniami. Od dawna śledzę jego karierę i bardzo jestem rad, że nasze drogi wreszcie się skrzyżowały. Przeczucie mnie nie zawiodło! Wiedziałem, że ta podróż okaże się interesująca.

Nasz klient słuchał przeznaczonych dla mnie wyjaśnień, mamrocząc „Łajdak! Łotr!” i tym podobne epitety.

Miał oryginalny sposób powożenia. Wyraźnie chciał, by kolaska jechała jak najszybciej, ale ani razu nie uciekł się do bata – potrząsał tylko lejcami i powtarzał: „Plus vite, mes fillettes, plus vite!” [77].

– Proszę kontynuować, sir. Słucham pana.

Holmes nie musiał powtarzać drugi raz. Des Essarts ostatecznie odwrócił się do nas, pozostawiając konie samym sobie, i wykrzyknął:

– Piekielna machina! W moim domu jest ukryta piekielna machina! Czy to prawidłowa nazwa? Jeśli dziś do północy nie oddam wszystkich moich pieniędzy, zamek wyleci w powietrze! „Z ostatnim uderzeniem zegara starego wieku” – tak napisano w liście!

Zachłysnął się ze zdenerwowania, a Holmes powiedział pouczająco:

– Widzisz, Watsonie, pan Lupin też uważa, że wiek dziewiętnasty kończy się właśnie dzisiaj.

– Gratuluję sprzymierzeńca – odparowałem, ale jak zawsze, kiedy uda mi się dowcipna replika, Holmes udał, że nie słyszy.

Kolaska turkotała najpierw po brukowanej jezdni, obok skromnych odrapanych domków, potem skręciła na wysoki brzeg zatoki. Gdzieś dzwonił kościelny dzwon, pachniało morzem, świeżo upieczonym chlebem, woskiem.

Wykrzyknąwszy jeszcze raz o „piekielnej machinie”, des Essarts rozkaszlał się i zakończył żałośnie:

– Grozi, że wysadzi mój dom. Gdzieś tam ukrył bombę z mechanizmem zegarowym. Czasu jest coraz mniej i nie wiem, co robić… Oto sedno sprawy, bez szczegółów…

Był najwyższy czas na zadawanie pytań, Holmes jednak nie wiem czemu milczał i tylko bębnił palcami w futerał skrzypiec. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

– Za pozwoleniem pańskim, czy to przypadkiem nie blef – ta cała piekielna machina z mechanizmem zegarowym? Lupin po prostu chce pana nastraszyć.

Klient westchnął smętnie.

– W liście jest napisane „ręczę słowem honoru”, a wszyscy wiedzą, że słowo honoru tego pozbawionego honoru człowieka jest twarde jak stal.

Jechaliśmy przyjemną wiejską drogą obok starego kamiennego muru, nad którym szumiały gałęziami stare wiązy.

– Oczywiście szukał pan bomby? – ciągnąłem.

– We dwóch z monsieur Bosco, to mój zarządca, przewróciliśmy do góry nogami cały zamek.

– A gdzie jest list tego… jak mu tam… Lupina?

– W domu. Jesteśmy już prawie na miejscu.

Rzeczywiście, powóz skręcił w lewo i minutę później zatrzymał się przed kutą bramą, ozdobioną rodowym herbem.

– Już otwieram. – Des Essarts, stękając, zsiadł z kozła i zadzwonił kluczami. – Odźwiernego zwolniłem, jak i całą resztę służby. Po co niepotrzebnie narażać życie ludzi? Oni nic nie wiedzą o bombie. Powiedziałem im, że mogą powitać Nowy Rok z rodzinami… Został tylko monsieur Bosco. Dobrowolnie. On zna całą prawdę. Przyjąłem go na służbę we wrześniu, kiedy zmarł stary zarządca. Doskonały wybór! Monsieur Bosco to wspaniały i bardzo odważny człowiek.

Konie bez popędzania weszły przez otwartą bramę i zatrzymały się. Od placyku, za którym zaczynał się stary park, odchodziły dwie aleje – jedna w prawo, druga w lewo. Gospodarz zamknął kłódkę, wsiadł na kozioł i skierował powóz w lewo.

– Prawa aleja prowadzi prosto do domu, lewa – do pomieszczeń służby – wyjaśnił. – Zajrzymy do zarządcy. Może wydarzyło się coś nowego?

Gęste krzewy przytykały do samej dróżki, nad naszymi głowami splatały się korony wysokich dębów i modrzewi. I tak pochmurny dzień wydawał się jeszcze ciemniejszy.

Między zaroślami mignął rozległy trawnik, a za nim ponura sylweta zamku Vau-Garni: dom-szkatułka z wysokim kanciastym dachem i okrągłymi wieżami. Okna były ciemne i ślepe. Miałem wrażenie, jakby budynek mrużył ze strachu oczy, przewidując swą rychłą zagładę. Na dobitkę zaś gdzieś wysoko ochryple zakrakał kruk.

Przypomniałem sobie paskudne przeczucie, jakie ogarnęło mnie przed godziną, kiedy nic jeszcze nie wiedziałem o piekielnej machinie, i wstrząsnął mną dreszcz.

Загрузка...