Ktoś miał pecha
Pięć osób? Chyba trochę za dużo, jak na „ściśle poufną rozmowę” – była to pierwsza myśl, jaka przyszła do głowy Erastowi Pietrowiczowi, kiedy wszedł do gabinetu prezesa kompanii kolejowej „Von Mack i Synowie”.
Asesor kolegialny powitał obecnych ukłonem i zatrzymał wzrok na mężczyźnie zasiadającym u szczytu stołu. Był to bez wątpienia baron Siergiej Leonardowicz von Mack, do którego skierowali Fandorina przełożeni w celu odbycia wspomnianej rozmowy. Należało oczekiwać, że baron przedstawi urzędnika do specjalnych poruczeń pozostałym: łysemu jegomościowi o ponurej fizjonomii, zapłakanej niemłodej kobiecie i dwóm młodym ludziom o jednakowych, nieco rybich oczach (Siergiej Leonardowicz miał takie same – więc chyba bracia). Wszyscy poza łysym byli w czerni, a trzej bracia von Mack mieli jeszcze żałobne opaski na rękawach.
O dziwo, żadne prezentacje nie nastąpiły. W odpowiedzi na ukłon szef przedsiębiorstwa jedynie lekko skinął głową i wyjaśnił, zwracając się do ponurego jegomościa:
– Może pan kontynuować. To… Przyjaciel rodziny. Bez znaczenia – i machnął lekceważąco ręką. – Proszę, panie Waniuchin. Zaczął pan mówić o Sternie.
Erast Pietrowicz nie przywykł, by machano na niego ręką jak na muchę czy komara, i lekko uniósł brew, usłyszawszy wszelako nazwisko ponurego jegomościa, cofnął brew na miejsce.
Ach, więc to on. Sam Zosim Prokofjewicz Waniuchin.
Fandorin wiele słyszał o tym człowieku, ale widział go po raz pierwszy i szczerze mówiąc, nieco się rozczarował. Waniuchin, żywa legenda policji wywiadowczej, przypominał lokaja z bogatego, ale niezbyt dystyngowanego domu: naga czaszka z obu stron obramowana niedorzecznymi bokobrodami, kołnierzyk co prawda lśniąco biały, ale przesadnie okazały halsztuk, a do tego perłowa szpilka, kompletnie niepasująca do malinowej kamizelki. Ale jakże oceniać człowieka, a przy tym mężczyznę, po ubraniu? W swoim czasie Waniuchin rozwiązał wiele zagmatwanych spraw. Pomyśleć tylko: zwykły policjant, a dosłużył się generała, naczelnika petersburskiej policji kryminalnej – wszystko zaś dzięki wrodzonemu sprytowi i zaciętości buldoga.
Spojrzenie miał Waniuchin przenikliwe. Kłujące oczka wręcz wpiły się w Fandorina.
– Za pańskim pozwoleniem, gdzie „przyjaciel rodziny” przebywał szóstego tego miesiąca? – zapytał petersburżanin, zwracając się do najstarszego von Macka. \
Sposób mówienia Zosima Prokofjewicza był wyjątkowo nieprzyjemny – złośliwy, jakby z góry niedający wiary temu, co powie rozmówca. Waniuchin niejako dawał do zrozumienia prezesowi: możesz sobie być magnatem i stokrotnym milionerem, a ja to mam gdzieś, dla mnie wszyscy są jednakowi.
Fandorin był wprawdzie wrogiem wszelkiej niegrzeczności, ale ta maniera raczej mu się spodobała. Widać nie bez kozery powiadają o Waniuchinie, że jest człowiekiem niezależnym i wykonuje swoją pracę, nie bacząc na rangi.
– Dopiero co wrócił po długiej nieobecności – odpowiedział śledczemu Siergiej Leonardowicz i Zosim Prokofjewicz natychmiast stracił całe zainteresowanie nowo przybyłym, nawet nie spytał o jego nazwisko.
– Zatem do rzeczy, uprzejmie prosim, powiedział Zosim – niezbyt dowcipnie zażartował Waniuchin (sądząc po lekkim grymasie, jaki wykrzywił beznamiętne oblicze prezesa, powiedzonko to zabrzmiało już nie pierwszy raz). – Pański ojczulek, a pani małżonek – tu śledczy z przesadnym szacunkiem skłonił się niemłodej damie – poczuł się źle w nocy z szóstego na siódmy i godzinę później był już, jak to mówią, na łonie Abrahama.
Dwaj młodzi ludzie wymienili oburzone spojrzenia, dotknięci tonem śledczego, jeden nawet zrobił gwałtowny ruch, ale Siergiej Leonardowicz lekko zmarszczył czoło i młodsi bracia natychmiast wzięli się w garść. Najwyraźniej w rodzinie von Macków bardzo przestrzegano subordynacji.
– Zaledwie pół godziny później w swoim skromnym mieszkanku oddał Bogu ducha w strasznych konwulsjach sekretarz zmarłego, niejaki Nikołaj Stern. W konwulsjach, jako że nad tym mało znaczącym osobnikiem lekarze nie skakali i nikt nie łagodził jego mąk kamforą czy innymi najnowszymi środkami. – Śledczy zawiesił głos i powiódł ironicznym spojrzeniem po członkach jednej z najbogatszych rodzin imperium. – A teraz przenieśmy się myślą do biur szacownego przedsiębiorstwa panów, to jest do miejsca, w którym się właśnie znajdujemy. Albowiem trzeci akt tragedii rozegrał się tutaj. Przed świtem odźwierny usłyszał krzyki, dobiegające z korytarza, gdzie mył podłogę nocny sprzątacz Krupiennikow. Nieszczęśnik ten, zanim wyzionął ducha, odbył z odźwiernym krótką rozmowę. Jeśli można to nazwać rozmową. Krupiennikow krzyknął: „Pali na wnątrzu! Nie wytrzymam!”. Odźwierny zapytał: „Zjadłeś coś nieświeżego?”. „Nicem nie jadł – Zosim Prokofjewicz w wyraźną przyjemnością przytaczał prostą gwarę sprzątacza – jenom popił pańskiej pachniącej herbatki z imbryka”. I minutę później dusza Krupiennikowa dołączyła do owych dwóch, które odleciały wcześniej.
Ponieważ wszystkie te fakty były już Fandorinowi znane (po rozmowie z generałem-gubernatorem zdążył krótko zapoznać się ze sprawą), młody człowiek nie tyle słuchał, ile się przypatrywał.
Przede wszystkim interesował asesora kolegialnego najstarszy syn zmarłego przedsiębiorcy, spadkobierca całego interesu. Był to dość przystojny, jeszcze młody brunet o regularnych, ale jakichś bardzo zimnych rysach twarzy. Swą początkową opinię o „rybich” oczach Erast Pietrowicz nieco zmodyfikował. We wzroku młodszych braci istotnie migotało białawe lśnienie bałtyckiego śledzia, ale oczy Siergieja Leonardowicza błyszczały nie rybią łuską, lecz stalą. Sądząc z tego błysku, przedsiębiorstwo otrutego magnata znalazło się w silnych rękach.
Dwaj młodsi von Mackowie nie wyróżniali się niczym szczególnym, ot, młodzieńcy, ale wdowa spodobała się Erastowi Pietrowiczowi: czuło się, że ta kobieta potrafi i mężnie cierpieć, i po kobiecemu współczuć. Szlachetna twarz.
Wiele o rodzinie von Macków mówił też wygląd gabinetu.
Stąd rozciągała się na tysiące kilometrów stalowa pajęczyna, w której pulsowała krew olbrzymiego mocarstwa; tu mieścił się mózg, kierujący pracą dziesiątków tysięcy ludzi; jeden Bóg wie, ile milionów rubli, franków i marek wystukały kostki liczydeł, leżących na tym stole – a tymczasem umeblowanie było bardzo proste, wręcz ascetyczne. Znajdowało się tu tylko to, co niezbędne (szafa ogniotrwała, półki na dokumenty, stół, kilka foteli i krzeseł; mapy; najnowszy aparat Bella), i nic poza tym (ani obrazów, ani rzeźb, ani dywanów). Tak ostentacyjne podkreślanie spartańskiego stylu oznaczało: my nie marnujemy pieniędzy na głupstwa, u nas każda kopiejka musi pracować. Idea dla rosyjskiej przedsiębiorczości egzotyczna, niemal nie do pomyślenia.
Co jednak miało oznaczać dziwne przyjęcie, jakie spotkało tu urzędnika do specjalnych poruczeń?
W tym momencie Erast Pietrowicz musiał się znów skupić na relacji śledczego, ponieważ Waniuchin zaczął omawiać wyniki badań laboratoryjnych, które najwyraźniej dopiero co otrzymał.
– Zatem, uprzejmie prosim, powiedział Zosim, przejdźmy do imbryka, z którego sprzątacz tak nieszczęśliwie napił się pańskiej herbatki. Moskiewska policja przy całej swojej niezdarności jednak przekazała imbryk do laboratorium. Na nasze szczęście Krupiennikow był opieszały i jeszcze nie zdążył umyć naczynia.
Słowom tym towarzyszyło tak złe spojrzenie, skierowane na starszego von Macka, że Fandorin cały się sprężył i też popatrzył na barona. Temu drgnął kącik ust i był to jedyny wyraz jego uczuć.
– Dlaczego wciąż pan mówi ogródkami? – nie wytrzymał najmłodszy z braci, z czarnym puchem nad górną wargą. – Co wykazało badanie czajnika?
Waniuchin popatrzył na młodzieńca z wyniosłym niezadowoleniem.
– Proszę się nie zapominać, młody człowieku! Urodzić się w rodzinie bogaczy to jeszcze nie zasługa. Rozmawiasz pan z rzeczywistym radcą stanu, odznaczonym Gwiazdą Orderu Świętego Włodzimierza! To u was w Moskwie modlą się do złotego cielca, a ja nie jestem jego fanatykiem, jestem śledczymi Przybyłem tu nie na wasze skinienie, ale dla zbadania sprawy potrójnego zabójstwa! I schwytam zbrodniarza, kimkolwiek by był, tego możesz pan być pewien!
Było widać, że Zosim Prokofjewicz już dawno chciał to wszystko powiedzieć: i o swojej randze, i o orderze, i o tym, że jest przede wszystkim śledczym. Zapewne właśnie po to wystawiał na próbę cierpliwość von Macków, by mieć pretekst do pokazania bogaczom, gdzie jest ich miejsce i kto tu rządzi.
– Wołodia nie chciał pana obrazić, ekscelencjo – odezwała się łagodnie dama. – Proszę, niech pan kontynuuje.
Waniuchin posapał jeszcze trochę i podjął wciąż tym samym jadowitym tonem, popatrując głównie na Siergieja Leonardowicza:
– W herbacie z miętą znaleziono arszenik. Truciciel obszedł się bez arystokratycznych cykut i cyjanków. Nawiasem mówiąc, postąpił całkiem niegłupio. Wszak arszenik, w odróżnieniu od trucizn bardziej wyszukanych, można dostać w każdej aptece, a niekiedy nawet w sklepach żelaznych. Nadzwyczaj chodliwy towar – jak wiadomo, szczurów i myszy jest w tym mieście więcej niż dwunogich mieszkańców. To tak na marginesie. Teraz przejdę do faktów.
Śledczy poszeleścił papierami, przeglądając notatki.
Fakt numer jeden: nieboszczyk baron zawsze wieczorem pijał herbatę z miętą, o jednej i tej samej porze.
– Leon cierpiał na żołądek, mięta łagodziła bóle – powiedziała ze smutkiem wdowa.
– I zbrodniarz dobrze o tym wiedział – podchwycił Waniuchin. – Fakt numer dwa: punktualnie o wpół do ósmej pokojówka biurowa Maria Lubakina podała do gabinetu imbryk. Potwierdzają to kanceliści, których tego dnia zatrzymano po godzinach. Około dziewiątej wszyscy wyszli, w gabinecie zostali tylko prezes i sekretarz. Wedle świadectwa odźwiernego obaj opuścili budynek prawie jednocześnie, wpół do jedenastej. Baron w karecie, sekretarz Stern oczywiście na własnych nogach. Sądząc z pozostawionych na stole filiżanek, pryncypał raczył poczęstować biednego Sterna herbatą. Nie daj nam, Panie Boże, takiej łaskawości.
Tu nie wytrzymał nawet zimnokrwisty Siergiej Leonardowicz.
– Proszę, aby pan zmienił ton, jest obraźliwy – powiedział głucho, ze spuszczonymi oczyma. – Ojciec nie był człowiekiem wyniosłym i traktował swoich podwładnych z szacunkiem. Skoro do gabinetu podano herbatę, jest rzeczą naturalną, że ojciec zaproponował ją sekretarzowi.
Zostało to powiedziane bez nacisku, ale z taką godnością, że nawet stary wilk Waniuchin nieco spokorniał.
– A więc dobrze. Napili się herbaty z arszenikiem i wyszli, a resztki wychłeptał nieszczęsny bałwan Krupiennikow. Truciciel nie spodziewał się takiego rezultatu. Gdyby umarł tylko baron, sprawa zapewne by przyschła. Ojciec panów był niezdrów, często miewał ataki bólu i nudności. Policji nawet do głowy by nie przyszło kwestionować przyczynę śmierci. Ale ktoś miał wielkiego pecha: trzy zgony za jednym zamachem! Coś takiego nawet tutejszej policji musiało się wydać podejrzane – petersburżanin znów wsadził szpilę moskiewskim kolegom. – Że nie zaczęli się nad tym głowić sami, tylko poprosili mnie – to się chwali. Zosim Waniuchin zna się na swojej robocie. Jedno umyślne morderstwo i dwa przypadkowe to dożywotnia katorga – z naciskiem powiedział śledczy, nie odrywając bacznego spojrzenia od Siergieja Leonardowicza. – Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. I właśnie po tych wiórach znajdę zbrodniarza. Nie zajmie to wiele czasu. Od „kto na tym korzysta” do „kto winien” droga niedaleka. Mam honor się pożegnać. Nie na długo.
Z tymi złowieszczymi słowy Waniuchin wstał, skłonił się wdowie i wyszedł. Braci von Macków nie zaszczycił ukłonem, a na Fandorina nawet nie spojrzał.
Ściśle poufna rozmowa
Zanim to jednak nastąpiło, Erast Pietrowicz już postanowił w duchu, że nie weźmie tej sprawy. Wprawdzie grubiańskie zachowanie Waniuchina wzbudziło w nim niesmak, ale Fandorin dobrze go rozumiał. Bardzo bogaci ludzie przypominają chorych, cierpiących na jakąś wstydliwą przypadłość. Czują się niezręcznie wobec otoczenia, a otoczenie czuje się niezręcznie z nimi. Zapewne nawet najzwyklejsze ludzkie uczucia – miłość, przyjaźń – są takiemu Siergiejowi Leonardowiczowi najzupełniej obce. Zawsze będzie miał na dnie serca podejrzenie: narzeczona kocha nie mnie, lecz moje miliony; kolega przyjaźni się nie ze mną, ale z moimi kolejami.
No, a poza tym jakaż obrzydliwa pycha! Książę Władimir Andriejewicz mówił, że młody von Mack prosi, wręcz błaga, by Erast Pietrowicz przyszedł do niego na ściśle poufną rozmowę. A on nie raczył się nawet przywitać.
Fandorin czuł się dotknięty i gdy za śledczym zamknęły się drzwi, też chciał się w milczeniu odwrócić i wyjść (nikt go nawet nie poprosił, by usiadł).
Ale nowy prezes kompanii „Von Mack i Synowie” uprzedził jego zamiar.
– Na miły Bóg, proszę mi wybaczyć! – wykrzyknął, zrywając się z miejsca. – Zaraz wytłumaczę panu moje dziwne zachowanie… Mamo, pozwól, to jest właśnie pan Fandorin, w sprawie którego byłem u gubernatora. Eraście Pietrowiczu – to moja matka Lidia Filaretowna oraz moi bracia – Władimir i Aleksander.
Dama uśmiechnęła się życzliwie, obaj młodzieńcy zerwali się, z szacunkiem skłonili głowy i siedli na powrót.
– Proszę siadać – prezes kompanii wskazał gościowi fotel obok siebie. – Ach, nie ma pan pojęcia, jak żałuję, że od razu nie posłuchałem rady Władimira Andriejewicza! Powiedział mi jeszcze na pogrzebie: „Na cóż panu wciągać w tę sprawę Petersburg? Niech pan poprosi Fandorina, on to rozwiąże”. Ale ja koniecznie chciałem, żeby zajął się tym sam Waniuchin. O, jak mało wiarygodna jest u nas w Rosji reputacja!
Erast Pietrowicz przeszedł wzdłuż długiego stołu, najwyraźniej przeznaczonego do narad, i usiadł. Widząc go z bliska, Siergiej Leonardowicz z niepokojem ściągnął brwi.
– Ależ pan jesteś bardzo młody jak na takie stanowisko! – wyrwało mu się mimo woli (z daleka Fandorin, dzięki siwym skroniom, wydawał się starszy niż w rzeczywistości).
– Tak jak pan na s-swoje – odparł sucho asesor kolegialny, któremu nie spodobała się ta uwaga. – Zdaje się, że zamierzał mi pan coś wyjaśnić?
Baron szacował go wzrokiem. Widać było, że niełatwo go wprawić w zakłopotanie.
– … No cóż – przemówił wreszcie, chyba podjąwszy decyzję. – Spróbujmy. Książę obiecał, że przekaże pana do mojej dyspozycji na czas nieograniczony…
Fandorin zarumienił się lekko. W rozmowie z nim gubernator wyraził się co prawda delikatniej, ale nie zmieniało to istoty rzeczy: asesor kolegialny istotnie został „przekazany do dyspozycji” temu bogaczowi.
Jeszcze jeden afront, jeszcze jedna oznaka wyniosłości – i wychodzę, powiedział sobie urzędnik do specjalnych poruczeń. Co z tego, że von Mackowie dali sto tysięcy na Świątynię [4], co z tego, że ufundowali dwa przytułki – to jeszcze nie powód, żeby urzędnik państwowy był na posyłki u worka pieniędzy.
Ale prezes wcale nie był wyniosły – po prostu rzeczowy i bardzo zaniepokojony.
– Nie chciałem ściągać na pana uwagi, żeby miał pan możność spokojnie poobserwować śledczego i wyrobić sobie zdanie o jego metodach. Jest też inny powód, ale o tym później. A więc, co pan sądzi o rzeczywistym radcy stanu Waniuchinie?
We wzmiance o randze Zosima Prokofjewicza zabrzmiała chyba nutka ironii, ale oblicze barona pozostało pochmurne. Fandorin zaczął z ociąganiem:
– Kiedyś pan Waniuchin był zapewne dobrym detektywem, ale jego t-talenty to już przeszłość. To raz. Jest zbyt pewny siebie, co ogranicza pole widzenia. To dwa. Już wybrał główną hipotezę i nie zamierza rozpraszać się na inne. To trzy. Ta hipoteza zaś jest dla pana wysoce nieprzyjemna. To cztery.
– Że to ja otrułem ojca, aby przejąć spadek? – Siergiej Leonardowicz kiwnął głową, wymieniwszy spojrzenia z rodziną. – Hm, tak… Bardzo potrzebujemy pańskiej pomocy, panie Fandorin.
– Żebym zdjął z pana p-podejrzenie?
Starszy von Mack skrzywił się.
– Ależ nie. Martwią mnie nie podejrzenia Waniuchina, ale to, że śledztwo zmierza w niewłaściwym kierunku. On zapewne w końcu zrezygnuje z hipotezy, która wydaje mu się taka logiczna, ale wtedy będzie za późno.
– Nie c-całkiem rozumiem. W jakim sensie „za późno”? Chce pan powiedzieć, że prawdziwy winowajca uniknie kary?
– Ach, znowu mnie pan nie zrozumiał! – w głosie barona pojawiła się nutka irytacji. – Winowajcę oczywiście należy ukarać, tego wymaga prawo i interes społeczny. Ale najważniejsze jest co innego!
– Co mianowicie?
– Business – powiedział ostro Siergiej Leonardowicz. – Szkoda, że w naszym języku nie ma tego słowa, „przedsięwzięcie” brzmi zbyt górnolotnie. Mój ojciec żył dla businessu, a ja jestem jego synem. Wszyscy von Mackowie są tacy.
Młodsi bracia jednakowo wysunęli dolną szczękę i ściągnęli brwi, a wdowa westchnęła i przeżegnała się.
Zaiste, bycie zbyt bogatym jest niezdrowe dla umysłu i serca, znów pomyślał Fandorin, głośno zaś zapytał:
– Czy dobrze rozumiem, że ma pan inną wersję wydarzeń?
– Tak. I mówiłem o niej Waniuchinowi, ale powiedział: „Chcesz mnie pan wykorzystać, by rzucić cień na konkurenta? Nie ma głupich”.
Baron podniósł się i podszedł do mapy, zajmującej niemal całą ścianę.
– Konkurencja w businessie kolejowym naszego kraju jest wyjątkowo bezwzględna. Szyny podkłady, lokomotywy, stacje, mosty – oto, z czego powstają i na czym padają olbrzymie majątki. Proszę tylko spojrzeć! Jakież pole działania! Jakież możliwości! Gdzież tam Amerykanom z ich Trans-American do Rosji. Cudo, nie kraj! Ileż tysięcy kilometrów dróg żelaznych można w nim zbudować!
Jak widać, Rosję można kochać również za to, zdziwił się Erast Pietrowicz, patrząc, jak czule ręka von Macka gładzi Ural, Stepy Orenburskie i Syberię.
– Dla zdobycia kontraktów przedsiębiorcy dają łapówki, szpiegują się nawzajem, a jeśli zajdzie potrzeba, to i… – Siergiej Leonardowicz wymownie przeciągnął palcem po gardle. – Ojciec zawsze mawiał: „Business to wojna, a kompania to armia”. Od siebie zaś dodam: śmierć dowódcy w kulminacyjnym momencie bitwy – to prawie zawsze klęska… No, a po tym wstępie do rzeczy. Rząd właśnie podejmuje decyzję, kto dostanie kontrakt na budowę Linii Południowo-Wschodniej. Preliminarz – trzydzieści osiem milionów! Nawet dla naszej kompanii jest to sprawa wielkiej wagi, a dla Mosołowa – po prostu kwestia życia i śmierci.
– Kto to jest Mosołow? – zapytał Fandorin, słabo znający kręgi przemysłowe.
– Nasz główny konkurent. Właściciel „Towarzystwa Parochodowego”, najstarszej kompanii kolejowej.
– Co mają do tego parochody, czyli parostatki, skoro kompania jest kolejowa?
– Dawniej, w początkach kolejnictwa, mówiono nie „parowóz”, ale „parochód” – cierpliwie objaśnił baron profanowi. – Pamięta pan, u Glinki?
I nagle zaśpiewał dobrze postawionym, bardzo ładnym głosem:
Z parochodu w niebo słupem dym się snuje.
Pęd, energia i przestrzenie, mocy i wolności tchnienie…
Cały naród zachwycony wiwatuje,
Coraz szybciej, dalej, lepiej
Pociąg mknie po czystym stepie…
– P-pamiętam – potwierdził nieco oszołomiony urzędnik, absolutnie się nie spodziewał, że stalowy Siergiej Leonardowicz potrafi tak śpiewać.
– „Towarzystwo Parochodowe” tkwi po uszy w długach i kredytach. Jeżeli Mosołow zaraz nie otrzyma tych trzydziestu ośmiu milionów, całe jego przedsiębiorstwo rozsypie się jak domek z kart, a on sam trafi pod sąd… Gdyby ojciec żył, kontrakt południowo-wschodni byłby nasz, było to już prawie postanowione. Ale teraz wszystko się zmienia! Mosołow był przy ojcu jak mops przy słoniu. Obecnie zaś słoniem jest Mosołow, a mopsem ja. Kto powierzy człowiekowi w moim wieku i z moim doświadczeniem takie przedsięwzięcie – zwłaszcza kiedy jest Mosołow? „Towarzystwo Parochodowe” może triumfować, jest uratowane.
– I pan przypuszcza, że p-pan Mosołow z powodu kontraktu mógł otruć pańskiego ojca?
– Nie sam, oczywiście. Mosołow opłaca kogoś z naszego biura. To zwyczajna praktyka, my w „Towarzystwie Parochodowym” też mamy… swojego człowieka. Przyznaję, to nieładnie, ale w poważnym businessie inaczej się nie da. Kto więcej wie o konkurencji, ten wygrywa. Informatorom płaci się duże pieniądze. A w sytuacjach szczególnych, takich jak ta z kontraktem południowo-wschodnim, od takiego człowieka można zażądać wyjątkowych usług. Oczywista, za wyjątkowe wynagrodzenie. Jestem pewien, że arszeniku do imbryka nasypał któryś z naszych najbardziej zaufanych kancelistów. Ów krąg jest bardzo wąski. Ojciec nie cierpiał pompatyczności i zatrudniania tłumów ludzi. W biurze stale przebywa zaledwie kilka osób. Nikt poza nimi nie mógł się dostać do gabinetu.
– Interesujące – mruknął Erast Pietrowicz, zapominając, że zamierzał jak najszybciej się pożegnać.
– Z pewnością nie bardziej niż dla mnie! – Mięśnie szczęk na posągowej twarzy von Macka zadrgały. – A zatem, motyw zbrodni jest znany, inspirator takoż, podejrzanych można policzyć na palcach. Pańskim zadaniem jest wykryć sprawcę i dowieść jego powiązań z „Towarzystwem Parochodowym”. Wówczas sprawiedliwość zatriumfuje, a kontrakt otrzymamy my. Oczywiście adwokaci rozpoczną długą mitręgę, ale Mosołowowi, człowiekowi oskarżanemu o zabójstwo, nikt nie powierzy przedsięwzięcia wagi państwowej. Szkopuł w tym, że mamy mało czasu, do rozstrzygnięcia przetargu pozostał tylko tydzień. Wiedział łotr, kiedy uderzyć!
Baron chwilę milczał, po czym nagle zwrócił się do starszego z braci:
– Sasza, masz jeszcze mundur studencki?
– Tak jest – służbiście odrzekł Aleksander.
– Dostarczysz go na adres, który poda ci pan Fandorin. Ale nie przez służącego, tylko osobiście.
– Tak jest.
W istocie, przypomina to armię, pomyślał Erast Pietrowicz. Głównodowodzący poległ, ale wojska zwarły szeregi wokół nowego wodza i gotowe są wykonać każdy rozkaz.
– P-po cóż mi mundur Aleksandra Leonardowicza?
– Jesteście panowie podobnej kompleksji. Myślę, że będzie na pana pasował. To nawet dobrze, że jest pan tak młody. U nas często odbywają praktykę studenci wydziału inżynierii kolejowej.
Asesor kolegialny ze zrozumieniem skinął głową.
– Chce pan, żebym zatrudnił się w biurze w charakterze praktykanta. Dlatego właśnie nie przedstawił mnie pan śledczemu.
– Miło mieć do czynienia z mądrym człowiekiem. – Baron uśmiechnął się lekko. – Nie traci się czasu na dodatkowe wyjaśnienia. Załóżmy, że jest pan kolegą Saszy z tego samego kursu. I zaznajamia się pan z przedsiębiorstwem. W naszej kompanii jest to stała praktyka. Na przykład każdy z nas musiał przebyć całą drogę służbową, od samego dołu, żeby nabrać pojęcia o tym, jak działa cały system. Ja zaczynałem w wieku siedemnastu lat jako palacz. Wołodia prowadzi teraz pociągi. Sasza dosłużył się już zawiadowcy stacji. Pan zaś popracuje jako mój sekretarz. Na miejscu zmarłego Sterna. Zgoda?
Erast Pietrowicz milczał. Sprawa zapowiadała się ciekawie, nie przywykł jednak, by mu mówiono, jak ma działać.
Von Mack zrozumiał jego milczenie po swojemu.
– Oczywista, w razie sukcesu otrzyma pan gratyfikację. Po dewizce bregueta i złotych spinkach wnoszę, żeś pan niebiedny, ale nawet panu premia wyda się kolosalna.
– Osoba w służbie państwowej nie może przyjmować wynagrodzenia od p-prywatnego przedsiębiorcy – odparł asesor kolegialny, ale prezes skwitował te słowa jedynie uśmiechem.
– Gdyby wszyscy urzędnicy myśleli tak jak pan, byłby to całkiem inny kraj. Może źle postąpiłem, nie wymieniając sumy? Jeżeli kompania „Von Mack i Synowie” otrzyma kontrakt południowo-wschodni… Nie, powiem inaczej. Jeżeli pan w ciągu tygodnia znajdzie zabójcę i dowodnie przedstawi całe tło przestępstwa, będę miał honor wręczyć panu sumę w wysokości jednego procenta wartości kontraktu.
Twarz Fandorina pozostała nieruchoma i Siergiej Leonardowicz pośpieszył dodać:
– Jeden procent od trzydziestu ośmiu milionów to trzysta osiemdziesiąt tysięcy. Sądzę, że jeszcze żaden detektyw nie otrzymał takiej sumy. Przy tym zaś mówimy nie o łapówce, lecz o wynagrodzeniu za pracę.
Odpowiedzią na tak niebywałą hojność było ciężkie westchnienie. W oczach urzędnika do specjalnych poruczeń pojawił się smutek.
– Ma pan jakieś wątpliwości? – Baron z urazą wzruszył ramionami. – Słowo von Macka to granit. Zresztą mogę panu dać pisemne…
Tu prezesowi kompanii po raz pierwszy przerwano.
– Nic już nie mów, Sierioża – powiedziała Lidia Filaretowna. – Wszystko zepsujesz. Erast Pietrowicz nie przyjmie pieniędzy, choćbyś zaproponował nie wiem ile.
Urzędnik z zainteresowaniem spojrzał na matronę. Bardzo możliwe, że prawdziwą głową przedsiębiorstwa jest nie stalowy Siergiej Leonardowicz, lecz jego mądra mama.
– Zatem odmawiasz pan? – słabym głosem zapytał prezes.
– Nie, przyjmuję tę sprawę. Tylko zaznaczam: nie interesuje mnie pański kontrakt i nie obiecuję, że uporam się z tym w tydzień. Niemniej zabójca trzech ludzi musi zostać wykryty i aresztowany.
Płacz na schodach
Biura kompanii „Von Mack i Synowie” mieściły się w niepozornym wolno stojącym domu, położonym w dogodnej, choć niezbyt reprezentacyjnej okolicy placu Kałanczewskiego, gdzie zbiegały się trzy najważniejsze magistrale kolejowe: Nikołajewska, Riazańska i Jarosławska.
Dom, wyglądający na dworcowy hotelik średniej klasy, stał przy brudnej ulicy z poszczerbionymi kocimi łbami, powietrze było tu przesiąknięte ciężką wonią mazutu i parowozowego swędu. Natomiast we wnętrzu panowały czystość i porządek, co prawda, przy kompletnym braku jakichkolwiek elementów dekoracyjnych: ani obrazów na ścianach, ani geranium na parapetach.
Cały parter stanowił jedną wielką salę z trzema dziesiątkami biurek, nad każdym z nich sterczała tabliczka z nazwą takiego czy innego kolejowego odcinka. Urzędnicy ślęczeli nad papierami, pisali coś w biurowych księgach i jeśli nawet zerkali na Fandorina, to bez szczególnej ciekawości. Jak widać, wszyscy tutaj przywykli do praktykantów w studenckich mundurach.
W małym otwartym boksie na podeście schodów między parterem a antresolą mieścił się punkt telegraficzny z kilkoma aparatami. Wszystkie terkotały jak najęte.
Jeszcze wyżej mieściło się biuro prezesa, do którego zmierzał Erast Pietrowicz. Ponieważ poprzedniego wieczoru był już w tym sanktuarium, znał drogę: należało pokonać jeszcze dwa biegi schodów i wejść przez obite skórą drzwi.
Wszelako tuż przed wejściem asesor kolegialny zmuszony był się zatrzymać. Zza uchylonych drzwi dobiegało chlipanie i westchnienia – ktoś tam płakał.
– No i po co ten płacz? – rozległ się ostry męski głos. – Samaś pani mówiła, że go nie kochasz, a teraz takie sceny. Kłamałaś?
Głośne pociąganie nosem.
Ten sam głos powiedział z szorstkim zatroskaniem: – Weź pani chusteczkę, panina cała przemokła… E, Mawro Łukiniszno, wcale go pani nie kochała. Od pogrzebu zaledwie trzy dni, a pani już się wzięła do szkiców. Nie żebym panią potępiał, całkiem na odwrót. Nienawidzę obłudy. Skoroś go pani nie kochała, to nie ma co się mazać. I żeby jeszcze było po kim, ale po Sternie. Tfu!
Tu Fandorin, który już zaczął się delikatnie wycofywać, znieruchomiał i jął słuchać.
– Niechże pan przestanie, to podłe! Sam pan jesteś „tfu”… A poza tym, ja wcale nie Sterna opłakuję… – odpowiedział przez nos dziewczęcy głosik. – Nie tylko jego. Paryża mi szkoda. U-u-u…
I znów dały się słyszeć łkania.
– Hyzia pani masz z tym Paryżem! Ale gdybym tylko miał pieniądze…
– Merci – przerwała mężczyźnie płacząca. – Ale pańską żoną nie zostanę. Cóż to, jestem landrynką, czy co? Ani mi się śni trafić z deszczu pod rynnę.
I roześmiała się, natychmiast przechodząc od rozpaczy do wesołości.
Erast Pietrowicz uznał, że teraz już może, głośno wszedł na ostatni stopień i szeroko otworzył drzwi.
Za progiem stała młoda panna w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, z drewnianym szkicownikiem przewieszonym przez ramię, oraz wysoki mężczyzna o bujnej czuprynie i nerwowym wyrazie kanciastej twarzy.
Dziewczyna była przemiła. Chociaż właściwsze byłoby inne określenie: ładna – tak, zdecydowanie, ale nie miła – miała zbyt ostre i przenikliwe spojrzenie, zbyt wiele uporu i nieustępliwości w zarysie ust.
Piękna, śmiała, z charakterem, ocenił Erast Pietrowicz.
– Stokrotnie przepraszam, którędy do kancelarii? – zapytał nieśmiało, jak przystało na praktykanta.
– Na pewno szukasz pan kancelarii? – Mężczyzna obejrzał go od stóp do głów. – Może do kantoru? Toś się pan niepotrzebnie trudził – kantor jest na dole. Jeżeli pan w sprawie praktyki, to trzeba do Kronberga. Taki szczurek w binoklach, siedzi przy oknie, ze schodów na lewo.
– Nie, ja do pana barona. Zostałem przyjęty na miejsce sekretarza, tymczasowo… Jestem Pomierancew, Paweł Matwiejewicz.
Takie nazwisko nosił prawdziwy kolega Aleksandra von Macka (na wypadek, gdyby ludzie Mosołowa chcieli to sprawdzić). Asesor kolegialny, wymawiając je, ani razu się nie zająknął, choć było w nim sporo trudnych dźwięków „p” i „m”. Rzecz dziwna, ale gdy tylko Erast Pietrowicz w trakcie jakiegoś śledztwa przeobrażał się w inną osobę, przeklęte jąkanie znikało bez śladu. Zresztą dawno już przywykł do tego fenomenu i nie dziwił się.
– Landrynow, maszynista remingtona – przedstawił się kudłaty, nie podając ręki. – To nie parowóz, ale rodzaj przenośnej drukarni.
Fandorin chciał powiedzieć, że wie (sam miał w domu maszynę do pisania Remington, arcydzieło postępu technicznego), ale do rozmowy wtrąciła się młoda panna.
– Jakąż interesującą ma pan twarz! I te skronie! Są takie od urodzenia? Drogi panie, chcę pana namalować.
– A co w tym interesującego? – rozzłościł się Landrynow. – Dożył siwych włosów, a wciąż jeszcze student. Ile lat pan sobie liczysz?
Erast Pietrowicz speszony rozłożył ręce.
– Już dwadzieścia siedem. Wieczny student. Wie pan, brak pieniędzy. Przez rok się człowiek uczy, potem przez rok gdzieś pracuje. Zgromadzi trochę środków i wraca do nauki…
– No, skoro przepracuje pan tu cały rok, będziemy się często widywać – powiedziała dziewczyna. – Więc proszę rozważyć sprawę portretu. W oleju wychodzi mi bardzo dobrze. Jestem Mawra. Bez patronimiku. Po prostu Mawra i już.
Istotnie, podobna do Maura [5], pomyślał Erast Pietrowicz. Do Maura albinosa: wypukłe usta, zadarty nosek, kędzierzawe jasne włosy. Nie bez powodu Japończycy powiadają, że imię to los. Jak człowieka nazwą, takim będzie.
Dziewczyna wyciągnęła dłoń – nie do pocałunku, ale wyprostowaną. Uścisnęła rękę asesora kolegialnego szczupłymi, lecz niezwykle silnymi palcami i poprawiwszy na ramieniu pasek szkicownika, ruszyła w dół po schodach.
– Cóż pan tak za nią patrzysz? Ładna? – ze sztuczną obojętnością zapytał remingtonista.
Fandorin pozostawił pytanie bez odpowiedzi. Pożytek z ludzi niegrzecznych jest taki, że z nimi również nie trzeba sobie robić ceremonii.
– Wchodząc na górę, słyszałem kobiecy płacz. Czy coś się stało?
Landrynow skrzywił się.
– Trochę się poryczała. Mamy tu taką historię… Ale pewnie pan słyszałeś.
– Mówi pan o śmierci Leonarda von Macka?
– Aha, wykończyli starego pająka. Nasypali mu trucizny do imbryka.
W głosie remingtonisty nie było nawet śladu ubolewania – widać taki to był człowiek: o jednym mówił „tfu”, o drugim szczurek, o trzecim pająk.
– A któż to zrobił? – zapytał szeptem Erast Pietrowicz.
– To nie na nasze głowy. Wielkie drapieżniki wrogów też mają wielkich. Pewnie było za co. Stał sobie dąb olbrzym, aż runął. A że przy okazji zgniótł dwie mrówki, to kogo obchodzą takie robaczki?
Asesor kolegialny zrobił minę, jakby niczego nie rozumiał.
Landrynow zachichotał złośliwie.
– Jasna sprawa, żeś pan nie słyszał. Oprócz von Macka otruło się jeszcze dwóch, ale takim drobiazgiem nikt się nie przejmuje. Sprzątacz i niejaki Stern, narzeczony Mawry Łukiniszny. Tak między nami, marny człowieczek. Wiesz pan, czym zdobył narzeczoną? Nazwiskiem i Paryżem.
Tego Erast Pietrowicz naprawdę nie zrozumiał.
– Wybaczy pan?
– Mawrze Łukinisznie nie podoba się własne nazwisko – Sierdiuk.
– Dlaczego?
No właśnie, mówię jej, nazwisko jak nazwisko, a ona się wstydzi. No bo kim w Rosji, mówi, może zostać kobieta, jeśli się nazywa Mawra Łukiniszna Sierdiuk? Straganiarką? Sklepikarką? Co najwyżej akuszerką. A ona marzy, żeby zostać malarką. No i bydlę Stern to wykorzystał. Niedawno dostał spadek po ciotce. Nie taki znów wielki, jakieś pięć tysiączków, ale on od razu uderzył do Mawry w konkury. Pojedziemy do Paryża, mówi, tam teraz mieszkają najwięksi artyści. I nazwisko będziesz pani miała piękne: madame Stern. No i ta głupia złapała przynętę. Ale Bóg postanowił inaczej. Nie będzie miała ani nazwiska, ani Paryża.
W głosie remingtonisty dało się słyszeć wyraźne zadowolenie. Co za mizantrop, pomyślał Erast Pietrowicz. Dlatego ma taką żółtą cerę, że się w nim żółć ulewa.
– A po cóż Mawra Łukiniszna przyszła do kancelarii? Zapewne po odszkodowanie w związku ze śmiercią narzeczonego?
Landrynow parsknął ironicznie.
– Akurat doczekałbyś się pan odszkodowania od von Macków. Do ojca przychodzi, jej ojciec jest tu starszym kancelistą. Śniadanie mu przynosi, obiad. Mają służbowe mieszkanie tutaj obok.
Wciąż się przyglądał Fandorinowi i nie mógł się uspokoić.
– Nie, nie rozumiem, co ona w panu zobaczyła? Ani krzepy, ani rumieńca, a w dodatku siwe skronie. No, może wzrost. Ale ja wszak nie jestem niższy. A ona ani razu nie zaproponowała, że mnie sportretuje!… Cóż, chodźmy, zaprowadzę pana. Tym korytarzykiem, a potem zaraz na lewo.
Poprzedniego wieczoru, kiedy asesor kolegialny spotkał się z von Mackami, w kancelarii było pusto – godziny pracy już się skończyły. Teraz w dużym pokoju o niskim suficie znajdowały się cztery osoby: przy biurkach siedzieli staruszek w przetartych zarękawkach i młody człowiek o uduchowionym obliczu; w kącie na fotelu drzemał jakiś wąsacz; pod przeciwległymi drzwiami stała czerwonolica dziewoja.
Należało się zorientować, kto tu jest kim, i wyodrębnić osoby, które miały możliwość wsypania trucizny do imbryka.
Nudne życie
Na tym upłynął cały dzień. Oczywiście, nie na zawieraniu znajomości z kolegami (to nie zajęło nawet pięciu minut), ale na ostrożnym, od niechcenia, dowiadywaniu się, kto gdzie był i co robił w feralny wtorek szóstego września.
Okazało się, że nikt nie ma alibi.
Do obowiązków śledziennika Landrynowa należało zanoszenie do gabinetu prezesa świeżo napisanej na maszynie korespondencji; jeśli pryncypał był nieobecny, po prostu kładł ją na biurku. A zatem miał dostęp do imbryka.
W sąsiedztwie zwalistego remingtona, napełniającego jazgotem cały pokój, znajdowało się biurko młodszego kancelisty, owego młodzieńca o uduchowionej minie, nazwiskiem Taisij Zausiencew. Pędził do gabinetu za każdym razem, gdy rozlegał się dźwięk elektrycznego dzwonka. Wracał z jakimiś papierami, które odsyłał na dół, do kantoru. Czy Taisij Zausiencew mógł wsypać arszenik do imbryka, kiedy pryncypał na przykład podpisywał jakiś dokument albo rozmawiał przez aparat telefoniczny? Niewykluczone.
Wąsacz, który w chwili przybycia „praktykanta” drzemał w fotelu, okazał się nie urzędnikiem kancelarii, lecz kamerdynerem. Fiedot Fiedotowicz usługiwał poprzedniemu prezesowi i pozostał przy nowym. Miał na małym stoliku osobny dzwonek, którym wzywano go, by nakrył w gabinecie do śniadania, podał paltot lub coś w tym rodzaju. Przez resztę czasu po prostu siedział i czytał gazetę albo podrzemywał. Fandorin spostrzegł wszakże, że nawet pochrapując w najlepsze, kamerdyner co chwila jednym okiem spod rzęs obrzucał cały pokój. Kanceliści zaś, jeśli rozmowa schodziła na jakiś służbowy temat, zniżali głos i zerkali na fotel. Podejrzany? Bez dwóch zdań.
Na szczególną uwagę zasługiwała kucharka Musia – wspomniana przez Waniuchina Maria Lubakina, która przyniosła nieboszczykowi nieszczęsny imbryk. Owa krzepka młoda baba stale przebywała w kuchence, przylegającej do kancelarii. Do jej obowiązków należało gotowanie dla cierpiącego na żołądek poprzedniego prezesa jakichś specjalnych przecieranych kleików i napojów. Siergiej Leonardowicz, który nie musiał przestrzegać diety, zamierzał zrezygnować z jej usług, ale Erast Pietrowicz poprosił go, by na razie tego nie robił. Znudzona bezczynnością Musia prawie cały czas sterczała w drzwiach, gapiąc się na mężczyzn.
I wreszcie za piątego podejrzanego należało uznać naczelnika kancelarii, starszego kancelistę Łukę Lwowicza Sierdiuka, ojca artystki malarki. Ten nie robił nic poza kursowaniem z kancelarii do komnaty szefa i z powrotem. Obserwując Łukę Lwowicza, asesor kolegialny znów się zdumiał, jak dalece niekiedy imię odzwierciedla charakter właściciela. Głowa starszego kancelisty, zwężająca się ku górze i zwieńczona siwym nastroszonym czubem, istotnie do złudzenia przypominała cebulę [6]. Ciekawe, jak wyglądał ojciec tego pana, pomyślał asesor kolegialny. Czy naprawdę przypominał lwa?
Te bezsensowne myśli zaczęły ogarniać Erasta Pietrowicza wskutek potwornej monotonii tutejszej pracy i jakiejś przykurzonej nudy, którą przesycone było całe to pomieszczenie. Fałszywy sekretarz nie miał żadnego konkretnego zajęcia – przekładał papierki na biurku i z zaaferowaną miną rysował w notesie esy-floresy. Ze trzy razy był u barona, niby to w sprawach służbowych, w rzeczywistości zaś Siergiej Leonardowicz chciał się co prędzej dowiedzieć, do jakich wniosków doszedł Erast Pietrowicz. Z uwagi na brak takowych „sekretarz” był odsyłany z powrotem do kancelarii. Przerzucał puste stronice, ostrożnie nawiązywał rozmowę to z tym, to z owym. Czas wlókł się ledwie, ledwie.
Do pocieszających rezultatów dnia należało zaliczyć fakt, że na owych pięciu osobach krąg podejrzanych się zamykał. Do kancelarii zaglądali gońcy i telegrafiści, do Fiedota Fiedotowicza przyszli stangret i lokaj barona z kartką z domu, ale nikt spośród nich nie wchodził w rachubę, ponieważ ani do gabinetu, ani do kuchenki Musi żaden nie mógł się wślizgnąć.
Wyodrębniwszy osoby dramatu, Erast Pietrowicz rozpoczął analizę psychologiczną.
Starszy kancelista. Typowy Gogolowski Akakij Akakijewicz [7]. Choć jest naczelnikiem, nie budzi w podwładnych żadnego respektu. Nieśmiały. Drobiazgowy. Skąpy. Trudno sobie wyobrazić tego smętnego, cichutkiego człowieczka w roli truciciela, ale cicha woda brzegi rwie.
Remingtonista. Człowiek chorobliwie nerwowy, drażliwy, kłótliwy. Ale świetny pracownik, doskonale sobie radzi ze swoją wielką maszyną. W odróżnieniu od Sierdiuka i Zausiencewa, mówiąc, nie zniża głosu.
Kamerdyner Fiedot Fiedotowicz. Z rzadka włącza się do rozmowy, rzucając pojedyncze słowa, nie do rzeczy, ale dla pozoru. Gazetę też wertuje na pokaz – jest niepiśmienny. Kiedy przestaje udawać, że śpi, i naprawdę zasypia, końce jego wąsów zaczynają rytmicznie podrygiwać. Obaj kanceliści trochę się go boją.
Taisij Zausiencew. Wszyscy oprócz Landrynowa, nawet kucharka, nazywają go „Tasieńką”. On też zwraca się do nich po swojemu, zdrobniale: Łukuszko Lwowiczu, Fiedotiku Fiedotowiczu, Musieńko Pantielejewno. Usłużny: podał Sierdiukowi upuszczoną gumkę, remingtoniście zdmuchnął z ramienia paproszek: „Landryneczku, powalał się pan”. Landrynow syknął: „Psst!” – i młody człowiek, chichocząc, wdzięcznie odskoczył. Interesujący szczegół: między stronicami kalendarza ściennego ukrywa lusterko i od czasu do czasu się w nim przegląda.
Kucharka. Kiedy z nudów postanowiła podać kancelistom herbatę, łomotała szklankami o stół, całą swoją postawą demonstrując urażoną godność. Mamrotała pod nosem, dość głośno, że dawniej usługiwała „samemu panu”, a teraz musi się „upokarzać”. Wygląda na wyjątkowo głupią. A może przeciwnie – jest wyjątkowo mądra?
Fandorinowi, przyzwyczajonemu do całkiem innego typu aktywności, życie kancelarii wydawało się dziwne i intrygujące. Z jednej strony, jakby w ogóle nie życie, ale senna sadzawka. Wszelako pod ową porosłą rzęsą powierzchnią kryło się nie mniej emocji niż na wielkim balu, w kuluarach władzy czy na jakimś kongresie dyplomatycznym. Głębia przeżyć upokorzonej Musi była chyba równie wielka jak cierpienia cesarzowej Józefiny, gdy porzucił ją Napoleon. Gazeta Fiedota Fiedotowicza nasuwała myśl o słynnym niewidzącym oku, do którego Kutuzow przykładał lunetę w czasie bitwy pod Borodinem. Filipika, jaką wygłosił Sierdiuk na temat „pewnych osób, które nie potrafią oszczędnie gospodarować spinaczami”, była pełna prawdziwego zaangażowania. Nieuchwytne kocie spojrzenie słodkiego Tasieńki kryło w sobie zagadkę. Nienawidzący wszystkiego i wszystkich Landrynow bił na głowę antycznego mizantropa Kaligulę. A nie zapominajmy, że któryś z nich upodobnił się też do Cesare Borgii.
Z bezczynności i kontemplacji Erastowi Pietrowiczowi zebrało się na filozofowanie.
Jakże się myli litościwa rosyjska literatura, Mikołaj Wasiljewicz i Fiodor Michajłowicz [8], co do „małych ludzi”. Nie ma takich na świecie i być nie może. Akakija Akakijewicza i Makarego Diewuszkina [9] nie powinno się żałować, lać nad nimi łez, ale potraktować z szacunkiem i uwagą. Dalibóg, każdy człowiek na to zasługuje! Im jest cichszy i bardziej niepozorny, tym głębsza kryje się w nim tajemnica.
Dlaczego na przykład żaden z urzędników nie zainteresował się nowym pracownikiem? Wszyscy poza remingtonistą traktują „sekretarza” uprzejmie, nie uchylają się od odpowiedzi na pytania, ale sami o nic nie pytają. Krępują się, boją? A może chodzi tu o coś innego?
No, a jak rozumieć całkowite milczenie na temat straszliwego dramatu, który rozegrał się tu w zeszły czwartek? Fandorin próbował zagadnąć o otrucia to jednego kancelistę, to drugiego, ale każdy natychmiast wykręcał się pilnymi sprawami poza obrębem pokoju; kamerdyner ostentacyjnie zachrapał, a Musia wycofała się do kuchni. Jedynie Landrynow nie zrejterował, tylko burknął: „Odczep się pan, dobrze? Przeszkadzasz w pracy!”.
Ale punktualnie o pierwszej mgłę nad sadzawką rozproszyło jasne słońce – Mawra przyniosła ojcu obiad. Wszyscy natychmiast się ożywili, zaczął się ruch. Kanceliści wyjęli przyniesione z domu jedzenie, a Musia dolała herbaty, wcale już nie gderając.
Jakoś samo przez się wszyscy odwrócili się w stronę biurka naczelnika, który jadł kotlet z jajkiem na twardo i domowe paszteciki. Landrynow żuł chleb z tanią kiełbasą, Tasieńka pił rosół z termicznej flaszki, Fiedot Fiedotowicz nie jadł niczego (zapewne uważał to za poniżej swojej godności), ale on też słuchał paplaniny Mawry z wyraźną przyjemnością.
– …Widziałam reprodukcję – nazywa się Śniadanie na trawie! Kiedy wystawiono ten obraz, cały Paryż był zafrapowany. Co innego nagie nimfy czy odaliski, a tu dwaj współcześni mężczyźni, obrus z butelkami i obok, jak gdyby nigdy nic, całkiem goła dama, a trochę dalej jeszcze jedna. – Panna pochwyciła z biurka pierwszą kartkę, jaka jej wpadła w ręce, odwróciła i zaczęła szkicować ołówkiem rozmieszczenie postaci. – Piknik za miastem. A kobiety, naturalnie, lekkiego prowadzenia. Nadzwyczajne!
– Obrzydliwe. – Łuka Lwowicz przeżegnał się, patrząc na rysunek, i nagle wpadł w popłoch. – Coś ty zrobiła! Toż to sprawozdanie z odcinka saratowsko-samarskiego!
– Nic się nie stało, Łukoczko Lwowiczu – zawołał, podbiegając Tasieńka. – Pozwoli pan, zetrę, nic nie będzie widać. Proszę rysować, ile wola, Mawroczko Łukiniszno. Mam austriacką gumkę, wszystko pościeram.
Landrynow odepchnął młodszego kancelistę i zabrał arkusik.
– Ja ci pościeram! Dawaj to. Schowam sobie na pamiątkę, a sprawozdanie przepiszę na nowo.
– Nie pamiętam, jak się nazywa artysta, ale w Paryżu wszyscy go znają – rzekła z rozmarzeniem Mawra. – Ach, wszystko bym dała, żeby zostać jego uczennicą!
– To niemożliwe… – odezwał się od swojego biurka Fandorin, chcąc powiedzieć, że Edouard Manet zmarł kilka miesięcy temu, ale porywcza dziewczyna nie dosłuchała – z goryczą machnęła ręką.
– Tak, wiem, wiem! Gdzież mnie do Paryża! Mój Boże, nawet nie dadzą pomarzyć.
Popatrzyła jednak na „praktykanta” bez gniewu, nawet się uśmiechnęła.
– Namyślił się pan co do pozowania?
I już coś szkicowała na nowej kartce. Ojciec tylko jęknął.
– Kiedy? – odrzekł z uśmiechem Erast Pietrowicz. – Jestem przecież na służbie.
– To nic. Pan niech pracuje, a ja sobie usiądę w kąciku. Tu już wszyscy do tego przywykli. I papę malowałam, i Musię. Jutro przyniosę sztalugi. Tylko niech pan przyjdzie w mundurze, tak jak dziś. Do twarzy panu w czerni ze srebrnym wyszyciem.
Kiedy panienka wyfrunęła, w pokoju znów jakby pociemniało. Smętnie zaskrzypiały pióra, zajazgotał remington, kamerdyner nakrył sobie twarz „Moskiewskimi Wiadomościami” i zasnął.
A Erast Pietrowicz doszedł do nowej konkluzji filozoficznej: ładne, wesołe dziewczęta to prawdziwy cud boski, wcale nie mniejszy niż krzak gorejący czy rozstąpienie się Morza Czerwonego. Jakże odmieniają się mężczyźni i w ogóle życie, kiedy obok znajdzie się taka oto Mawra Łukiniszna! A kiedy jej nie ma – siedzą jak po ciemku.
W drugiej połowie roboczego dnia zrobiło się już w ogóle nie do wytrzymania, czas ledwie się wlókł.
Jedynym wydarzeniem, które wniosło trochę życia w codzienną rutynę, było pojawienie się skośnookiego Azjaty w malinowej liberii i czapce z napisem „Towarzystwo Parochodowe”.
Przyniósł list do rąk własnych prezesa i został uroczyście odeskortowany przez kamerdynera do gabinetu.
– Mosołow chyba całkiem oszalał. Chińczyków zatrudnia jako posłańców – szepnął Łuka Lwowicz.
– A niedawno był tu od nich głuchoniemy – zachichotał Tasieńka. – Nic nie potrafił powiedzieć, tylko „mu” i „mu”. Kompletny cielak.
Musia aż przysiadła ze śmiechu – tak ją rozbawiło porównanie do cielaka.
Nie zdążyli jednak poplotkować. Azjata spędził u Siergieja Leonardowicza najwyżej pół minuty. Najwyraźniej list nie wymagał odpowiedzi.
– Te, pokurcz, z jakiego jesteś plemienia? – obcesowo zapytał posłańca Landrynow.
Posłaniec Mosołowa nie odpowiedział. Powiódł po wszystkich spojrzeniem niemrugających oczek i wyszedł.
Obecni gadali o nim jakieś pięć minut, po czym znowu umilkli.
Pod sam koniec dnia Fandorin zajrzał do barona.
– No i co? – zapytał Siergiej Leonardowicz. – Sprawa się posuwa?
Asesor kolegialny wymijająco wzruszył ramionami, na których błyszczały epolety Cesarskiego Instytutu Inżynierii Kolejowej.
– A mnie przyniesiono list od Mosołowa. Proszę spojrzeć.
Fandorin wziął pomięty arkusik (zapewne zgnieciony w gniewie, a potem wyprostowany). W kilku niedbale nabazgranych linijkach prezes „Towarzystwa Parochodowego” proponował „szanownemu Siergiejowi Leonardowiczowi”, by odstąpił od „wiadomych starań”, jako że „niczego prócz konfuzji” przynieść to nie może.
Baron utracił na chwilę swą zwykłą powściągliwość.
– Jest pewien zwycięstwa, podlec! Ile pan jeszcze potrzebuje czasu, Fandorin?
– Nie wiem – odpowiedział z zimną krwią urzędnik, zwracając arkusik.
– Co tam w kancelarii? Rajcują? Opłakują ojca czy nie?
„Nie nająłem się tu jako informator”, chciał osadzić magnata Erast Pietrowicz, ale popatrzył na żałobną wstążkę na rękawie barona i powstrzymał się od ostrej odpowiedzi.
– W pańskiej kancelarii nie prowadzi się prywatnych rozmów. Wszyscy pracują w pocie czoła jak niewolnicy na plantacji.
– Czyżbym słyszał w pańskim głosie przyganę? – Siergiej Leonardowicz skrzyżował ręce na piersi. – Tak, w kompanii „Von Mack i Synowie” nie tolerujemy próżniactwa. Za to nasi pracownicy otrzymują pensje półtora raza wyższe niż u Mosołowa. Jeśli ktoś zachoruje – opłacamy leczenie. Ten, kto przepracował nienagannie dziesięć lat, dostaje bezpłatne mieszkanie. Dwadzieścia pięć lat wysługi – prawo do emerytury. Gdzie jeszcze w Rosji znajdzie pan takie warunki?
W istocie, warunki były wyjątkowo dobre. Nieco złagodniawszy, Fandorin powiedział:
– To wszystko jest dla żyjących, którzy jeszcze mogą się panu przydać. A jeśli niewolnik rozstał się z tym światem? Powiedziano mi, że Krupiennikow miał rodzinę. Stern, zdaje się, nie miał krewnych, ale pozostawił narzeczoną. Wybierała się do Paryża, by się uczyć malarstwa. Teraz może się pożegnać z tymi marzeniami.
– Proszę posłuchać, panie asesorze kolegialny – powiedział lodowatym głosem von Mack. – Cóż to, jest pan z towarzystwa dobroczynności? Obiecał pan znaleźć truciciela – więc niech się pan stara dotrzymać słowa, zamiast się wtrącać do moich stosunków z pracownikami.
Z tym się rozstali.
Aby całkowicie wczuć się w rolę zwykłego kancelisty, Erast Pietrowicz wynajął nędzny pokoik w pobliżu Czerwonej Bramy, na życie zaś postanowił wydawać pół rubla dziennie (w zwykłym życiu tyle kosztowało najcieńsze cygaro z gatunku, który palił).
Kiedyś, w latach ubogiej młodości, suma ta wystarczyłaby mu z naddatkiem, ale, jak wiadomo, od złego człowiek szybko się odzwyczaja. Poprzestawać na małym to też sztuka. I zapomina się o niej bez codziennych ćwiczeń.
W sklepiku Erast Pietrowicz bardzo długo nie mógł się zdecydować, co wybrać. W końcu kupił papierosy za trzydzieści kopiejek, a resztę wydał na bułkę z rodzynkami i funt herbaty. Na cukier już nie starczyło.
Wynajęty pokój był brzydki i brudny. Przed zrobieniem herbaty asesor kolegialny postanowił posprzątać. Pożyczoną od gospodyni miotłą wzbił kurz aż do sufitu, cały się ubrudził, ale widomej poprawy nie osiągnął.
Cóż, trudno – biednego studenta nie stać na wynajęcie sługi.
A kamerdyner Masa był zajęty, wykonywał ważne i bardzo odpowiedzialne zadanie.
Zbierając informacje o przypuszczalnym inicjatorze zabójstwa, radcy handlowym Mosołowie, Erast Pietrowicz dowiedział się, że „Towarzystwo Parochodowe” stale poszukuje „do różnych prac osób od urodzenia głuchoniemych i niepiśmiennych”. Tak napisano w ogłoszeniu, które codziennie drukowały wszystkie moskiewskie gazety. Trudno pojąć, jak interesujące Mosołowa osoby mogłyby jako niepiśmienne zaznajomić się z tą propozycją, ale sam anons bardzo asesora kolegialnego zaciekawił. Zaczął badać tę sprawę. Okazało się, że Mosołow znany jest jako człowiek trudny w obejściu, nieufny, że bardzo się boi szpiegów i dlatego posłańcami, kurierami i gońcami są w jego biurach tylko tacy, którzy niczego nie wypapla – bo nie mogą.
To podsunęło Fandorinowi pewien pomysł. W czym cudzoziemiec, przybyły z dalekiego i dzikiego kraju, ani słowa nierozumiejący po naszemu, jest gorszy od głuchoniemego?
Masa wybrał się do firmy, pogadał tam po japońsku, udał, że rosyjskiego nie zna ani w ząb, rozumie tylko gesty – i natychmiast został przyjęty z uposażeniem dziewięciu rubli miesięcznie plus służbowa liberia z czapką, buty na lato, walonki na zimę i dwie pary kaloszy.
Fandorin powierzył Japończykowi następujące zadanie: przyjrzeć się radcy handlowemu i na początek zaopiniować, czy ten człowiek jest zdolny do umyślnego zabójstwa konkurenta, czy nie. Masa miał świetne oko do takich rzeczy.
Ledwie Erast Pietrowicz, wydębiwszy od gospodyni samowar, zabrał się do jedzenia swojej suchej bułki, drzwi się otworzyły i wszedł jego sługa, nadal w malinowej liberii, z całym mnóstwem torebek, paczuszek i zawiniątek.
Nadgryziona bułka z rodzynkami poleciała do śmieci, herbata została z obrzydzeniem obwąchana i wylana, a na stole pojawiły się ryżowe chlebki, marynowany imbir, wędzony węgorz, placuszki gotowane na parze i inne smakołyki, które Masa kupował w pewnym chińskim sklepiku na placu Suchariewskim.
Podczas gdy asesor kolegialny z apetytem jadł, sługa raz dwa posprzątał pokój i nawet nadał mu pewną przytulność, przyczepiając na ścianie kilka klonowych liści – ozdobę, odpowiadającą porze roku.
Obejrzał zawilgocone tapety, spękany sufit i westchnął.
– Niestety, panie, nic więcej nie da się zrobić. Ale wierny wasal Yoshida Tyudzaemon, przygotowując się do zemsty na wrogu swego pana, musiał żyć w jeszcze gorszych warunkach. A wierny wasal Oishi Kuranosuke to już w ogóle…
– Masa! – Erast Pietrowicz uderzył w stół, wiedząc, że jeśli nie powstrzyma sługi, ten opowie mu o wszystkich czterdziestu siedmiu wiernych samurajach, swoich ulubionych bohaterach. – Powiedz lepiej, czy widziałeś Mosołowa?
– Mosorofu-dono, neee – rzekł przeciągle Masa (rozmowa toczyła się po japońsku). – Widzieć, widziałem, jak pana teraz. Ale niczego nie mogę stwierdzić stanowczo. To bardzo poważny człowiek, takiemu niełatwo zajrzeć w hara. Myślę, że z powodu byle głupstwa nie dałby się ponieść tak dalece, by popełnić zbrodnię. Ale dla dobra interesów chyba nie cofnie się przed niczym.
– Cóż, to bardzo ważne. – Asesor kolegialny w zadumie pokiwał głową. – Przejdźmy do drugiego zadania. Spryciarz z ciebie, że tak szybko zdołałeś się dostać do naszego biura.
– To nie było trudne. List dali innemu posłańcowi, ale ja po prostu mu go odebrałem, a żeby nie płakał, dałem mu cukierka. To półidiota. U nas w dziale kurierskim wszyscy są albo głuchoniemi, albo mają umysłowość dziecka. Ten muczy, tamten pohukuje, jeszcze inny dłubie w nosie. Ja jeden jestem normalny.
– Dobrze się przyjrzałeś moim kolegom?
– Wszyscy czerwonowłosi mają jednakowe twarze, trudno ich zapamiętać – poskarżył się sługa. – Ale poradziłem sobie. – Zaczął odginać palce. – Stary człowiek, podobny do marynowanej śliwki. Młodzieniec o uśmiechu kitsune [10]. Chudy człowiek o krzywych ustach. Chytry mężczyzna z długimi siwymi wąsami. Piękna kobieta o pulchnych policzkach.
– Doskonale. Twoim zadaniem jest pilnować, czy któreś z nich nie pojawi się w „Towarzystwie Parochodowym”. Jak tylko kogoś zobaczysz – natychmiast mnie zawiadom. To właśnie będzie szpieg, a zarazem truciciel.
Potem Masa poszedł, a Fandorin długo się przewracał na cienkim sienniku. Ledwie zaczął zasypiać – coś ukłuło go w nogę.
Usiadł, odrzucił kołdrę.
Zobaczył pluskwę i tak się rozzłościł na nieszczęsnego insekta, że nawet go nie zabił. Po cóż ofiarowywać krwiopijcy męczeńską śmierć? Polepszać pluskwie karmę, żeby w następnym życiu odrodziła się na wyższym stopniu sansary? Figę dostanie, a nie sansarę.
Pośliniona chusteczka
Niełatwo udawać pogrążonego w pracy, kiedy się pozuje do portretu. Erast Pietrowicz początkowo nawet próbował mnożyć na kartce trzycyfrowe liczby, co nadało jego obliczu wyraz wymaganego skupienia, ale szybko mu się to znudziło i jął po prostu patrzeć na szkicującą Mawrę Łukinisznę.
A widok był bardzo przyjemny. Panna włożyła na suknię poplamiony farbami i węglem kitel, wijące się włosy przewiązała chustką, ale ten strój wcale jej nie szpecił. Drobna rączka pewnie operowała grafitem, czoło przecięła zmarszczka skupienia, policzek wkrótce pokryły czarne smugi, ale najbardziej urocze było to, że panienka z przejęcia głośno pociągała nosem. Fandorin ze wszystkich sił starał się zachować poważny wyraz twarzy, ale chyba niezbyt mu się to udawało.
– Pan tylko udaje smutnego – powiedziała potępiająco artystka. – A w oczach skaczą panu diabełki. Jak je namalować, oto jest pytanie.
Biedny Landrynow cierpiał jak potępieniec. Maszyna do pisania grzmiała dwa razy głośniej niż poprzedniego dnia, papier był wydzierany z lakierowanej karetki z przeraźliwym trzaskiem. Spojrzenia, jakie remingtonista rzucał na Erasta Pietrowicza, mniej wrażliwego człowieka przyprawiłyby o gęsią skórkę.
Prezes i jego kamerdyner dziś pojawili się później, około południa. Nikt nie wstał, nikt się nie przywitał. Fandorin już wiedział, że w kompanii „Von Mack i Synowie” nie było zwyczaju odrywania się od pracy dla zachowania konwenansów.
Baron od razu chciał pójść do siebie, ale nie wytrzymał i przystanął przy biurku swojego „sekretarza”. Na portrecistkę jedynie zerknął, ale nic nie powiedział. Mawra zaś opuściła główkę i uroczo spiekła raka. A więc ta panienka potrafi kokietować?
– Panie… Pomierancew – Siergiej Leonardowicz nie od razu przypomniał sobie nazwisko „praktykanta”. – Ile jeszcze potrzebuje pan czasu, żeby się wciągnąć do roboty?
– Staram się. – Fandorin uniósł się z krzesła z udawaną pokorą.
– Proszę do mnie zajrzeć po obiedzie – rzucił ponuro prezes i udał się do siebie.
Fiedot Fiedotowicz, odebrawszy od pryncypała paltot, zajął swoje zwykłe miejsce i rozłożył gazetę.
Oto, co się wydarzyło w przerwie obiadowej: Łuka Lwowicz, z powodu portretu pozbawiony domowego wiktu, wyszedł coś zjeść w pobliskiej traktierni. Tasieńka w kuchni molestował Musię o herbatę. Landrynowa wezwano do barona. Fiedot Fiedotowicz zasnął – tylko wąsy mu podrygiwały.
Po raz pierwszy Mawra i Erast Pietrowicz zostali poniekąd sam na sam.
Panienka szybko przysunęła się do „studenta” i potrącając go paletą (już mniej więcej od godziny zaczęła malować farbami), wyszeptała z triumfem:
– A jednak jadę do Paryża! Tylko ci-i-i! Papa na razie nie wie.
Spośród wszystkich pytań, jakie nasunęły się asesorowi kolegialnemu na tę wieść, zadał na początek najbezpieczniejsze:
– Będzie się pani uczyć malarstwa? Gratuluję.
– W Paryżu ostrzygę sobie włosy – całkiem krótko, tak jak pan – trzepała zadyszana Mawra. – Zacznę nosić męski kapelusz i pantalony będę palić cygara i przerobię sobie nazwisko na francuską modłę. Już wymyśliłam: Maurice Sieurduc. Wie pan, co znaczy Sieurduc?
– Wiem – odparł z powagą Erast Pietrowicz. – To znaczy „pan książę”.
– Dobrze brzmi, nieprawdaż? To nie to, co „Mawra Sierdiuk”.
Asesor kolegialny przeszedł do najważniejszego:
– No ale skąd pieniądze?
Mawra uśmiechnęła się tajemniczo.
– A co tam, powiem panu.
Ale nie powiedziała – nie zdążyła. Z gabinetu wyszedł Landrynow i Mawra odsunęła się szybko.
Potem wrócili pozostali. Ku irytacji Fandorina, nie udało mu się powrócić do rozmowy. Zastanawiał się właśnie, pod jakim pretekstem wywabić pannę na schody, kiedy wydarzenia przybrały taki obrót, że zrezygnował z tego planu.
Jakiś kwadrans po drugiej drzwi się raptem otworzyły i do kancelarii wkroczył rzeczywisty radca stanu Waniuchin w towarzystwie policyjnego stenografisty w mundurze.
– Moje uszanowanie – powiedział wesołym, ale zarazem pełnym groźby głosem. – Oto znów zawitałem w te progi. Miałem już przyjemność rozmawiać z każdym z panów oddzielnie, a teraz chcę pogadać ze wszystkimi razem. Mam jedno pytanko. A dokąd to?! – okrzyknął kamerdynera.
– Powiedzieć panu baronowi…
– Nie potrzeba, później. No, siadajże!
Fiedot Fiedotowicz po chwili wahania usiadł.
– Za to pan, „swój człowiek” – zwrócił się śledczy do Erasta Pietrowicza – nie jesteś tu potrzebny. Idź pan sobie, pospaceruj.
– Nie zwykłem spacerować, kiedy mam robotę – odpowiedział zimno asesor kolegialny. Wyjść? Jeszcze czego. Ciekawe, co to za „pytanko”?
– Pani też ma robotę? – złośliwie zapytał Waniuchin malarkę, zerknąwszy na sztalugi. – Podobny, bardzo podobny. Nie zechciałaby pani wraz ze swym modelem przenieść się poza obręb tego pomieszczenia?
– Nie zechciałabym – odpaliła Mawra. – Nie jest pan na posterunku, żeby się tu rządzić.
Widząc, że trafiła kosa na kamień, śledczy przestał zwracać uwagę na Fandorina i pannę. Wziął krzesło i ustawił je na środku pokoju. Usiadł tyłem do przodu, kładąc podbródek na oparciu, i polecił stenografiście:
– Każde słowo.
Następnie wziął z biurka Łuki Lwowicza kubek z kolorowymi ołówkami (oczywiście bez pytania), wyjął notes i dodał z uśmieszkiem:
– No to i ja porysuję.
I rzeczywiście, przesłuchując kolejne osoby, coś tam rysował, co chwila zmieniając ołówki.
„Pytanko” było następujące: kto, ile razy i o której godzinie opuszczał pokój szóstego września wieczorem – zanim zatruta herbata została wypita.
Niebawem stało się jasne, po co śledczemu potrzebne było przesłuchanie grupowe. Jeżeli ktoś zaczynał się wahać i tłumaczyć słabą pamięcią, pozostali przychodzili mu z pomocą:
– No jakże, Łukońko Lwowiczu, kiedy pan wychodził z panem z ekspedycji, jakże on się nazywa, taki rudawy, to było tuż przed sporządzeniem komunikatu w sprawie budowy mostu Tieriezińskiego, czyli jakieś piętnaście po piątej…
– Ależ Leandrze Iwanowiczu (Sierdiuk do Landrynowa), papier maszynowy skończył się panu nie o piątej, ale znacznie później. Akurat podliczałem słupki, dobrze pamiętam…
Efektywna metoda, zakonotował sobie na przyszłość Fandorin, przysłuchując się uważnie tej niespiesznej indagacji. To niesamowite, jak szczegółowo można odtworzyć wydarzenia sprzed tygodnia, jeśli w rekonstrukcji uczestniczy kilku świadków jednocześnie.
Najbardziej zaś zaimponował asesorowi kolegialnemu sam Waniuchin. Po wysłuchaniu wszystkich zademonstrował rezultat swego „rysowania” – wspaniały chronologiczny grafik, na którym różnymi kolorami zaznaczono obecność i nieobecność w pokoju każdego pracownika.
Wszyscy stłoczyli się wokół śledczego, oglądając schemat.
– Ciekawe – zamruczał Zosim Prokofjewicz.
Erast Pietrowicz podszedł z tyłu, zajrzał mu przez ramię i zobaczył, że wspaniały pomysł niczego nie dał.
Jeżeli śledczy liczył na to, że uda mu się zawęzić krąg podejrzanych, to się zawiódł. Był moment, kiedy każdy z podejrzanych, choćby na krótko, znajdował się sam w pokoju.
Dlaczego Waniuchin wygląda na tak zadowolonego?
– Cudownie! – podsumował Zosim Prokofjewicz, czule gładząc swoje dzieło. – W pokoju stale ktoś był, choćby jedna osoba. Tak więc hipoteza, że zbrodniarz przybył z zewnątrz, jest całkowicie wykluczona. Quod erat demonstrandum. A teraz drugie pytanko, też do wszystkich: czy nieboszczyka von Macka nie odwiedził ktoś z domowników?
Ach, o to mu chodzi, zrozumiał Erast Pietrowicz i wrócił na swoje miejsce, zwłaszcza że Mawra przywoływała go niecierpliwymi gestami – chciała kontynuować pracę nad portretem.
Nikogo z domowników nie było – tak odpowiedzieli wszyscy, co sprawiło, że śledczy stracił humor.
– Jakże to tak?! – wykrzyknął. – To niemożliwe! Nie przyszedł do niego syn, Siergiej Leonardowicz?
Wszyscy w milczeniu spojrzeli po sobie, jakby zapytując się nawzajem. Obaj kanceliści wzruszyli ramionami – nie, nie pamiętają, Fiedot Fiedotowicz pokręcił głową, Musia pod drzwiami podrapała się po karku.
A remingtonista nagle oznajmił:
– Był. Wstąpił na minutę i wyszedł. Już pod koniec urzędowania, po godzinach. Wszyscy inni byli w kuchni – Musia po zaniesieniu imbryka do gabinetu zaczęła nalewać reszcie. No i poszli do niej. A ja chwilę zostałem, bo musiałem wziąć z szafy słoik ze smarem.
Wskazał masywną szafę, stojącą koło okna.
– Więc czemuś pan nie powiedział?! – Waniuchin zerwał się na równe nogi. – Pytałem przecież, czy był ktoś z domowników!
Landrynow wzruszył ramionami.
– Siergiej Leonardowicz nie jest domownikiem, tylko członkiem zarządu. Stałem za otwartymi drzwiami szafy, więc mnie nie zauważył. Wszedł do gabinetu i natychmiast wyszedł. Pewnie chciał pomówić z ojcem, ale go nie zastał. Pana prezesa akurat wtedy pilnie wezwano do telegrafu.
Pomięte oblicze peterburskiego detektywa rozpromienił najsłodszy uśmiech.
– Quod erat demonstrandum – powtórzył półgłosem. – Teraz wszystko ostatecznie znalazło się na swoich miejscach. Panowie! – już innym, surowym głosem zwrócił się Waniuchin do obecnych. – Wszyscy byliście świadkami tego nader ważnego oświadczenia. Zatem jeśli pan Landrynow zechciałby później zmienić zeznanie (czegóż to się nie robi za duże pieniądze), wszystkich was wezwę do złożenia zeznań pod przysięgą.
– Może pan sam jesteś łasy grosza, ale nie sądź innych według siebie! – wykrzyknął pobladły remingtonista. – Landrynow nie wyrzeknie się prawdy za żadne pieniądze!
Wyprostował się i spojrzał na Mawrę z taką dumą, że panna przygryzła pędzel białymi ząbkami i nagrodziła nieugiętego obrońcę zasad bezdźwięcznym brawem. Remingtonista nie dostrzegł w tym geście kpiny – wziął go za dobrą monetę i oblał się takim rumieńcem szczęścia, że Fandorinowi zrobiło się żal biedaka. Niebawem dowie się o Paryżu – i to go załamie.
Nagle Zosim Prokofjewicz podszedł do biurka „sekretarza”, nachylił się i szepnął z wyraźnym szyderstwem:
– Cóż, „swój człowieku”, leć pan, zamelduj. – Wskazał podbródkiem drzwi gabinetu. – Pański pryncypał ma huk roboty, więc dziś nie będę go niepokoić, mam do załatwienia pewne formalności, ale jutro niech oczekuje radosnego spotkania. Proszę mu życzyć ode mnie przyjemnej nocy. Tak właśnie pan powiedz: jego ekscelencja życzy cudownych snów. I jeszcze jedno – śledczy przysunął się całkiem blisko. – Niech mu nie przyjdzie do głowy żaden niespodziany wyjazd. Nic z tego nie będzie – zastosowałem odpowiednie środki.
– Za pozwoleniem, pan mi przeszkadza. – Mawra bezceremonialnie pociągnęła Waniuchina za rękaw. – Proszę się odsunąć.
Kiedy zaś detektyw się wyniósł, na koniec obrzucając „swojego człowieka” groźnym spojrzeniem, dziewczyna wykrzyknęła:
– No, nareszcie! Przy nim miał pan zupełnie inny wyraz twarzy! Niechże pan usunie te zmarszczki. O tak. – Paluszkiem wygładziła Erastowi Pietrowiczowi czoło, bruzdy w kącikach ust. – Oj, pobrudziłam pana.
I z uroczą bezpośredniością, pośliniwszy chusteczkę, wytarła mu policzek.
– Mawrusza, to nie wypada! – zbeształ ją Łuka Lwowicz. Tasieńka zachichotał, a Landrynow zazgrzytał zębami na cały pokój.
Fandorin, odsuwając łagodnie rękę z chusteczką, powiedział:
– Na dziś wystarczy. Naprawdę muszę porozmawiać z panem prezesem.
– Nie wchodziłem tu, przysięgam panu! – krzyknął Siergiej Leonardowicz, nie dosłuchawszy do końca. – To nieprawda!
Fandorin patrzył w dół, na zielone sukno.
– Panie baronie, przed przyjściem tutaj zszedłem na parter i zajrzałem do książki odźwiernego. Wie pan przecież, że w waszych biurach rejestruje się czas przyjścia i wyjścia każdego pracownika. I jest tam zapisane czarno na białym: członek zarządu S.L. von Mack przybył o godzinie siódmej dwadzieścia pięć, wyszedł o siódmej trzydzieści cztery. Właśnie wtedy kucharka podała herbatę.
– Ach tak, byłem… – Baron się zmieszał. – Musiałem coś powiedzieć ojcu. Szedłem do gabinetu, ale tam nie dotarłem – spotkałem ojca w punkcie telegraficznym.
– Zapewne był tam ktoś jeszcze? Na przykład telegrafista? – nadal nie patrząc na prezesa, zapytał Erast Pietrowicz.
– Pewnie tak. Chyba… Nie pamiętam. I co powiedział Waniuchin? Co zamierza zrobić?
Fandorin nie wspomniał o „pewnych formalnościach” i „radosnym spotkaniu” – odechciało mu się.
Cała historia wyglądała dziwnie. Coś tu nie pasowało.
– Nie mam p-pojęcia.
– I co będzie jutro? – zapytał z niepokojem Siergiej Leonardowicz.
– Jutro powiem panu, kto jest mordercą. – Asesor kolegialny wreszcie spojrzał mu w oczy.
Krótko skinął głową blademu prezesowi i wyszedł.
Pomyliłem się!
Wracał do siebie, kiedy było już ciemno. Po pierwsze, niezbyt mu się śpieszyło do ubogiego mieszkanka, po drugie zaś, chciał wyjść ostatni – by zobaczyć, jak będą się rozchodzić pozostali.
Już za pierwszym zakrętem, z ruchliwej Kałanczewki w pusty i nieoświetlony zaułek Olchowski, Fandorin spostrzegł, że jest śledzony. Ktoś skradał się za nim, przebiegając od parkanu do parkanu. Bardzo się starał pozostać niezauważonym, ale czyż mógł przechytrzyć ucznia japońskich shinobi?
Najprawdopodobniej był to jakiś agent Waniuchina. Śledczy z pewnością zlecił obserwację Siergieja Leonardowicza i być może postanowił na wszelki wypadek przypilnować także „swojego człowieka”. Jeśli tak, to nic ciekawego.
Nie można było wszakże wykluczyć innej możliwości: nowy „sekretarz” czymś zainteresował truciciela i ten postanowił zbadać, co to za ptaszek ten student Pomierancew. A to by było wspaniale.
Szkoda tylko, że to taka parszywa uliczka, ciemno tu choć oko wykol.
Erast Pietrowicz umyślnie skręcił w jeden z zaułków Basmannych, też nie żadne tam Pola Elizejskie, ale przynajmniej świeciły się tutaj niebieskawo plamy gazowych latarni.
Plan asesora kolegialnego był bardzo prosty: nie okazywać, że zauważył „ogon”, a tym bardziej nie próbować zatrzymać śledzącego, tylko dobrze mu się przyjrzeć. W tym celu wystarczy jedynie minąć oświetlone miejsce i znalazłszy się w ciemności, obejrzeć się i zaczekać, aż śledzący sam wejdzie w światło latarni. Fandorin był pewien, że rozpozna każdego z podejrzanych po sylwetce. Jeśli zaś nie rozpozna, znaczy, że jest to agent, a ten niech go sobie śledzi do woli.
Przy pierwszej latarni Erast Pietrowicz umyślnie zatrzymał się, żeby zapalić – a tym samym zademonstrować całkowitą beztroskę.
Kroki zbliżyły się. Ponieważ ów ktoś stąpał bardzo ostrożnie, na palcach, na słuch nie sposób było określić ani płci, ani postury. Zatrzymał się. Czeka.
I tu czuły słuch Fandorina uchwycił dźwięk, którego Erast Pietrowicz kompletnie się nie spodziewał – suche szczęknięcie odwodzonego kurka.
Gdyby nie nawyk, by w momencie zagrożenia najpierw działać, a potem myśleć, asesor kolegialny zamarudziłby i kula trafiłaby go w plecy. Ale on błyskawicznie rzucił się w bok. Gruchnął strzał i ze słupa latarni posypały się drzazgi drewna.
W nagłej ciemności oczy widziały słabo, a broni Erast Pietrowicz przy sobie nie miał – absolutnie nie przewidział takiego obrotu wydarzeń. Wdawanie się w bójkę z uzbrojonym przeciwnikiem było zbyt ryzykowne. Niech najpierw wystrzela wszystkie kule.
Urzędnik rzucił się do ucieczki, starając się omijać oświetlone miejsca i biec nieregularnymi zygzakami. Najgorsze było to, że niewidzialny człowiek wcale się nie kwapił, by opróżnić bębenek. Najwyraźniej był to ktoś opanowany i doświadczony – prowadził muszkę za biegnącą sylwetką, chciał strzelić na pewniaka.
Fandorin przeturlał się po ziemi, zerwał się i przeskoczył przez drewniane ogrodzenie najbliższego domku.
Dalej nie pobiegł. Namacał w ciemnościach niewielki kamień, wagi gdzieś z pół funta. Technikę rzucania Erast Pietrowicz miał opanowaną doskonale, z dziesięciu sążni bezbłędnie strącał gołębia w locie (podczas nauki w Japonii ćwiczył między innymi również taką umiejętność). Największa trudność polegała nie na celności, ale na obliczeniu siły rzutu – gołąb miał spadać na ziemię ogłuszony, lecz żywy.
W tej swojej zasadzce asesor kolegialny przesiedział co najmniej kwadrans, ale przeciwnik niczym nie zdradzał swojej obecności. Kilka razy Fandorin wyglądał – ostrożnie, z coraz to innego miejsca. Oczy już świetnie widziały w mroku, ale strzelający jakby się zapadł pod ziemię.
Wniosek z tego wszystkiego był smutny: kiedy Erast Pietrowicz biegł nieregularnymi zygzakami i forsował ogrodzenie, złoczyńca wcale do niego nie celował, tylko umykał w przeciwnym kierunku.
Klnąc, Fandorin wylazł z powrotem na ulicę i podszedł do słupa latarni, żeby wyjąć tkwiącą tam kulę. Trzeba ją będzie zbadać w domu, przy świetle lampy, przez lupę. Szukać śladów stóp nie ma sensu – jakież ślady można znaleźć na kocich łbach?
Po drodze do domu Erast Pietrowicz analizował swą nieoczekiwaną i niemiłą przygodę.
Zbrodniarz jest niezwykle przenikliwy. Nie tylko zdołał w jakiś sposób wykryć zakonspirowanego detektywa, ale także należycie ocenił zagrożenie, jakie przedstawia pseudostudent. To raz.
Nie gadał po próżnicy, samodzielnie podjął decyzję, nie naradzając się ze swoim zleceniodawcą (jeżeli taki istnieje). Zatem jest to człowiek czynu. To dwa.
Wniosek: bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. To trzy.
Zrobiwszy w myślach przegląd pracowników kancelarii, asesor kolegialny tylko westchnął.
Landrynow? Ten z pewnością jest zdolny do zbrodni w afekcie. Postać rodem z krwawego romansu. „Przypatrz się swojej lubej – twoja luba nieżywa. W mojej sakli z kindżałem w białej piersi spoczywa” [11]. Albo „Giń, nieszczęsna!” i temu podobne. Ale wyobrazić sobie remingtonistę wsypującego truciznę do herbaty prezesa gwoli dobrego zarobku niepodobna. Ten człowiek nie potrafi knuć i udawać.
Oślizgły Tasieńka? Szpiegować i cichcem robić świństwa bez wątpienia by umiał. Ale strzelać do człowieka na ciemnej ulicy? Mało prawdopodobne.
Starszy kancelista Sierdiuk? Nie sposób go sobie wyobrazić szpiegującego, a tym bardziej naciskającego spust. Chyba że jest tak świetnym aktorem, że sam Szczepkin [12] nie jest godzien czyścić mu butów.
Kamerdyner Fiedot Fiedotowicz… Dusza sługi, to jest człowieka, poprzez swoje rzemiosło skazanego na rolę uważaną powszechnie za poniżającą, to prawie zawsze zagadka. Gdybyż panowie wiedzieli, ile nienawiści może się kryć pod maską służalczości i pokory! Jakaś krzywda, której nieboszczyk baron nawet nie zauważył? A jeśli nawet zwykłe przekupstwo ze strony konkurencji, to na pewno nie bez osobistych porachunków.
Kto jeszcze? No przecież nie kucharka! Chociaż strzelić w plecy potrafi także kobieta.
Tu Erast Pietrowicz wyobraził sobie Musię, skradającą się w ciemnościach z rewolwerem w ręku – i nie wytrzymał, parsknął śmiechem.
A potem pomyślał o Siergieju von Macku i uśmiech zniknął mu z twarzy. A jeżeli niesympatyczny pan Waniuchin ma rację? Bądź co bądź to doświadczony detektyw, z dobrym węchem. Jeśli ktoś tu jest zdolny do takich radykalnych czynów, to właśnie baron. A jakie by to było zręczne posunięcie – wykorzystać urzędnika do specjalnych poruczeń, by odwrócić od siebie podejrzenia!
Fandorin przeanalizował argumenty pro i contra, wsłuchał się w głos serca. Serce powiedziało: nie. Rozum powiedział: możliwe. Jeśli rację ma rozum, to przyczyną zamachu są bez wątpienia nieoględnie rzucone ostatnie słowa: „Jutro powiem panu, kto jest mordercą”.
Wróciwszy do swojej klitki, asesor kolegialny zapalił lampę i zaczął czekać na Japończyka, zdradzając przy tym wszelkie oznaki zniecierpliwienia: to chodził z kąta w kąt, to bębnił palcami po stole i co chwila wyjmował z kieszonki zegarek – nie swego zwykłego bregueta, ale taniutki, srebrny czasomierz, wypożyczony od Masy w celach kamuflażu.
Jego zniecierpliwienie miało dwie przyczyny. Po pierwsze, strasznie chciało mu się jeść. Po drugie zaś, Erast Pietrowicz miał nadzieję usłyszeć od sługi coś bardzo ważnego, co istotnie pozwoli zamknąć dochodzenie.
I kiedy Masa wreszcie się pojawił, znów z zawiniątkami i paczuszkami, Fandorin od razu zapytał:
– No? Kto?
Japończyk zaczął rozkładać na stole przyniesione jedzenie. Nie śpieszył się z odpowiedzią, ale z jego ważnej miny widać było wyraźnie: jest połów.
Wreszcie Masa usiadł naprzeciw i rozpoczął szczegółowe sprawozdanie. Przede wszystkim wyjął z kieszeni breguet, położył przed sobą i wpatrzył się weń z takim zachwytem, że Fandorin zwątpił, czy uda mu się dokonać ponownej zamiany zegarków, kiedy odpadnie potrzeba konspiracji.
– Twój list, panie, przyniesiono mi o godzinie piątej dwadzieścia trzy i pół po południu. Zgodnie z otrzymanymi wytycznymi zająłem posterunek niedaleko gabinetu Musorofu-dono i zacząłem czekać, czy nie pojawi się któryś z pańskich kolegów. Naczelnikowi działu kurierskiego, który chciał mnie gdzieś posłać z paczkami, pokazałem na migi, że boli mnie brzuch. Skrzyczał mnie i nazwał „krzywomordym barwanem”, za co, za pańskim pozwoleniem, trochę mu przyłożę po wykonaniu zadania. – Masa wziął do ręki zegarek. – A więc. Naczelnik działu kurierskiego zwymyślał mnie obraźliwymi słowami o godzinie szóstej jedenaście, a o godzinie siódmej dziewięć…
– I co, sterczałeś tak pod drzwiami ze złotym breguetem w rękach? – nie wytrzymał Fandorin.
– Nie, panie. Schowałem zegarek o tutaj. – Masa wskazał za pazuchę. – Kiedy trzeba było sprawdzić czas do sprawozdania, udawałem, że się drapię, i przy okazji patrzyłem.
Pokazał, jak to robił.
– No dobrze, dobrze. Co się stało o godzinie siódmej dziewięć?
– Przyszła ta osoba, na którą czekałem. Zadyszana i spocona.
No pewnie, pomyślał Fandorin, pochylając się do przodu.
Urzędowanie w kantorze zakończyło się o siódmej. W dziewięć minut dobiec do „Towarzystwa Parochodowego” to nie żarty. Zrozumiałe, że agent Mosołowa się śpieszył: taka ważna nowina. Masa dla większego efektu przedłużał napięcie.
– Na kogo byś postawił, panie? – zapytał. – Jeśli nie zgadniesz, zegarek będzie mój.
– Jedna szansa na cztery to nieuczciwe – poskarżył się Erast Pietrowicz. Bardzo nie chciał utracić bregueta.
Sługa nieubłaganie oderwał pięć strzępków papieru pakowego, napisał na nich: „Marynowana Śliwka”, „Krzywa Gęba”, „Biały Wąs”. „Ślicznotka” i rozłożył je przed chlebodawcą.
– Wybieraj, panie.
Asesor kolegialny zamknął oczy próbując sobie wyobrazić każdego z pięciu podejrzanych szepczącego z Mosołowem, sypiącego truciznę do imbryka, skradającego się ciemną ulicą z rewolwerem w ręce.
Nic z tego nie wyszło. To znaczy oddzielnie – tak, ale do wszystkich trzech rzeczy naraz nie nadawał się nikt.
Fandorin westchnął, zgniótł papierki, wymieszał i wyciągnął pierwszy z brzegu.
– Ten.
Masa rozwinął świstek, poruszył bezgłośnie wargami i gniewnie odsunął od siebie breguet.
– Sam sobie jestem winien. Przezwisko, które wymyśliłem temu człowiekowi, jest zbyt oczywiste.
Na papierku widniał hieroglif kitsune – demon, który z łatwością zamienia się z człowieka w lisa i odwrotnie.
– Tasieńka? Niemożliwe! – wyszeptał Erast Pietrowicz. Chociaż chyba o każdym z pięciu podejrzanych powiedziałby to samo.
– Kitsune zjawił się pod gabinetem o godzinie siódmej minut dziewięć, cały czerwony i spocony – już bez żadnych efektownych pauz rzeczowo zaraportował Masa. – Poszeptał z sekretarzem Mosorofu-dono i natychmiast wpuszczono go do środka.
– Zaraz! – zaniepokoił się Fandorin. – A ile czasu tam spędził?
– Siedemnaście i pół minuty. Potem tak samo szybko wybiegł.
Asesor kolegialny obliczył sobie: a zatem Tasieńka wybiegł z „Towarzystwa Parochodowego” przed wpół do ósmej. Strzał pod latarnią padł za pięć ósma. Czy szpieg Mosołowa mógł zdążyć dobiec z powrotem i ruszyć w ślad za „praktykantem”? Wygląda na to, że mógł. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że nie strzelał z własnej inicjatywy, ale na polecenie swego najemcy. Radca handlowy Mosołow ma spore koneksje i możliwości. Gdyby chciał sprawdzić, co to za nowy sekretarz nagle podjął pracę u konkurencji, niewątpliwie by sprawdził. A z pewnością nie musiał długo nakłaniać swego zausznika do kolejnego zabójstwa – gdzie trzy trupy, tam i czwarty.
Wszystko układa się bardzo zgrabnie i logicznie, ale on, urzędnik do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze, strasznie się zbłaźnił. Żeby się tak pomylić co do charakterystyki psychologicznej!
– Sprzątnij ze stołu – powiedział kwaśno Erast Pietrowicz, podpierając głowę rękami. – Nie będę jadł, odechciało mi się. I w ogóle idź sobie. Muszę się zastanowić.
Studium w szkarłacie i fiolecie
– …O tu mi świsnęła kula. Cud, że jeszcze żyję. – Tymi słowy „praktykant” zakończył swoją relację. – Za żadne skarby nie pójdę zaułkiem Olchowskim po ciemku.
Straszliwa historia nikogo nie pozostawiła obojętnym. Kucharka, która słuchała, zatykając sobie ręką usta, przeżegnała się i jęknęła:
– O Jezusie mój kochany, okropieństwo. Łuka Lwowicz aż się wzdrygnął.
– A cóż to za czasy! Dawniej rabusie przynajmniej uczciwie mówili: „Pieniądze albo życie”, ale żeby od razu strzelać? Dokąd ten świat zmierza?
Jego córka, która właśnie rozstawiała sztalugi, znieruchomiała gwałtownie i zawołała:
– Ja bym też za nic nie oddała sakiewki, niechby mnie zabili. Pomierancew, prawdziwy z pana bohater!
– Też mi bohater, dał drapaka jak zając – zareplikował zazdrośnie Landrynow.
Lis-demon Tasieńka lamentował współczująco, a Fiedota Fiedotowicza w tym czasie jeszcze w kantorze nie było. Dopiero co rozpoczęło się urzędowanie.
Jeszcze przez chwilę obecni ze zgrozą omawiali okropne zdarzenie, po czym każdy zajął się swoimi sprawami: kanceliści zaskrzypieli piórami, remingtonista jął przygotowywać swój cud techniki, Musia wyszła do kuchni, a malarka przystąpiła do wykańczania portretu. Jej pędzel migał z oszałamiającą wprawą. Być może „Maurice’a Sieurduca” naprawdę oczekiwała w Paryżu wspaniała kariera.
– Szkoda, że jest pan dzisiaj w surducie – poskarżyła się Mawra. – Chciałam jeszcze namalować bliki na mundurowych guzikach.
Dziś jednak Fandorin absolutnie nie mógł przyjść jako student. Czekała go generalna batalia, a uważał, że nie uchodzi przystępować do niej w przebraniu.
– Panno Mawro – szepnął Erast Pietrowicz bardzo cicho. – Czy pieniądze na podróż dał pani baron? Dobrze zgaduję?
Dziewczyna przytaknęła.
– Przez pamięć o moim narzeczonym.
– Czy oprócz mnie mówiła to pani jeszcze komuś?
Pokręciła głową i położyła palec na ustach, bo Tasieńka już zastrzygł uszami, a i Landrynow zaczął się wiercić na krześle.
No, teraz wszystkie części układanki do siebie pasują, pomyślał Fandorin. Pozostaje tylko czekać.
Czekali wszyscy. Przeczucie jakiegoś ciężkiego, nieuchronnie nadciągającego wydarzenia było wręcz namacalne. Nikt o tym nie mówił, ale wyraźnie się to czuło – w tym, jak krótko omawiano bandycką napaść, w zapadłym nagle milczeniu, w szybkich spojrzeniach, które każdy co chwila rzucał w stronę pustego gabinetu albo drzwi wejściowych.
Kiedy wszedł prezes w towarzystwie kamerdynera, wszyscy ze zdwojoną pilnością pogrążyli się w pracy, a z Siergiejem Leonardowiczem przywitała się tylko Mawra i znów, jak poprzedniego dnia, spłonęła rumieńcem. Teraz było jasne dlaczego – z wdzięczności.
– Dzień dobry – odpowiedział jej von Mack, podchodząc do sztalug.
Ale to nie dziewczyna go interesowała ani tym bardziej sztalugi. Rozpalone bezsennością oczy patrzyły tylko na Fandorina, niespokojnie i pytająco.
Erast Pietrowicz odpowiedział najpierw ledwie dostrzegalnym kiwnięciem, a potem równie krótkim potrząśnięciem głowy. Ta mała pantomima oznaczała: „Tak, wiem wszystko. Nie, nie teraz”.
Baron wszystko świetnie zrozumiał, trudno jednak powiedzieć, czy ta wiadomość go uspokoiła, czy przeciwnie, jeszcze bardziej zdenerwowała.
Zawahawszy się chwilę, wszedł do gabinetu, a za nim udał się Fiedot Fiedotowicz.
Nie minął nawet kwadrans, kiedy na schodach rozległy się ciężkie kroki i pobrzękiwanie – na piętro wchodziła cała grupa ludzi.
Wszyscy w pokoju gwałtownie się wyprostowali, nie udając dłużej, że są skupieni na pracy. Z kuchni wyjrzała Musia. Drzwi otworzyły się szeroko.
Pierwszy wkroczył uroczyście Zosim Prokofjewicz z jakimś papierem w ręku.
Za nim, brzęcząc ostrogami i szablami, weszli komisarz okręgu Basmanna, podpułkownik Lachow, dwaj podoficerowie policji oraz znany w całej Moskwie dziennikarz Steinchen z gazety „Moskiewski Pielgrzym”, której czytanie uważano w dobrym towarzystwie za przejaw złego smaku, co nie przeszkadzało, że bulwarówka sprzedawała się codziennie w stu tysiącach egzemplarzy.
Erast Pietrowicz skrzywił się na widok pismaka skandalisty. Tego Waniuchin absolutnie nie powinien był robić. Teraz, jakkolwiek zakończyłaby się ta historia, narobi to szumu na całe imperium.
– A więc jestem – zagrzmiał petersburżanin. – Pewnie nie mogliście się państwo doczekać? A oto obiecany dokument.
Potrząsnął papierem.
Słysząc hałas, z gabinetu wyjrzał Siergiej Leonardowicz i zrobił się bardzo blady. Zza ramienia prezesa wychylała się głowa kamerdynera.
– Łaskawy panie – zwrócił się śledczy do barona. – Przybywam, aby pana aresztować. Oto nakaz prokuratora.
Von Mack milczał. Waniuchin polecił komisarzowi:
– Czyń pan swoją powinność.
Dziennikarz z zapałem bazgrał w notesie. Erast Pietrowicz wstał i cicho stąpając, ruszył naprzód. Mimochodem zajrzał do notesu i przeczytał: „Na obrzmiałej, naznaczonej zepsuciem twarzy ojcobójcy odbiło się nieopisane przerażenie”.
Komisarz odchrząknął uroczyście i podszedł do prezesa.
– Zgodnie z rozporządzeniem Aktu o aresztowaniach i zatrzymaniach administracyjnych jest pan…
– Chwileczkę, Lachow! – powiedział głośno Fandorin. Wszyscy się obejrzeli.
– Erast Pietrowicz! – zdumiał się podpułkownik, który miał już okazję spotkać się z Fandorinem służbowo.
– Fandorin! – jęknął Steinchen (ten w ogóle wszystkich znał i o wszystkim wiedział). – Ajajaj!
Pozostali po prostu wlepili oczy w zuchwalca, który ośmielił się rozkazywać przedstawicielowi prawa.
– Urzędnik do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, Fandorin – przedstawił się Erast Pietrowicz nie tyle Waniuchinowi, ile swym chwilowym kolegom. – Przepraszam za tę konieczną m-maskaradę. Prowadzę niezależne śledztwo na polecenie księcia Władimira Andriejewicza.
Ostatnie słowa były już adresowane do petersburżanina, patrzącego na młodego człowieka wytrzeszczonymi oczami.
– Intryga? Spisek? – krzyknął Zosim Prokofjewicz. – Zamelduję dyrektorowi departamentu! Ministrowi! Sprawę powierzono mnie i nie chcę o niczym słyszeć! Dalej, brać go! Cóż to, ogłuchł pan? – warknął na komisarza, wskazując barona.
Podniesienie głosu na Lachowa, oficera zasłużonego i drażliwego, było wielkim błędem. Podpułkownik spurpurowiał.
– Pana Fandorina znamy, wasza ekscelencjo, i to nie od dziś. A z panem jeszcze nie miałem zaszczytu współpracować.
– Ach, rozumiem. – Waniuchin uśmiechnął się złowieszczo. – Niejedno słyszałem o moskiewskich zwyczajach! Przekupstwo? Jak to dobrze, że wziąłem ze sobą przedstawiciela prasy. Niech pan pisze, redaktorze, niech pan pisze!
Ale przedstawiciel prasy przestał pisać i nawet zamknął notesik. Za nic nie chciał się narazić generałowi-gubernatorowi.
– Ekscelencjo, i pan, i ja jesteśmy wszak przedstawicielami p-prawa, a nie diwami operetkowymi – rzekł Erast Pietrowicz, marszcząc brwi. – Jeśli łaska, przejdźmy do rzeczy. Pan ma jedną wersję wydarzeń, a ja panu przedstawię drugą. Jako doświadczony profesjonalista zorientuje się pan, która jest bardziej przekonująca.
Ton, jakim zostały powiedziane te słowa, a może wzmianka o profesjonalizmie podziałały na petersburżanina uspokajająco.
– Fandorin? Przypominam sobie mętnie to nazwisko, coś o panu słyszałem – powiedział Zosim Prokofjewicz, wziąwszy się w garść, również w dosłownym sensie: krzyżując ręce na piersi i obejmując się za ramiona. – Cóż, proszę przedstawić swoją wersję. Słuchamy.
– Dz-dziękuję. Od samego początku powziąłem przekonanie, że Siergiej Leonardowicz von Mack jest niewinny. Pan, czcigodny kolego, w swym dochodzeniu kierował się sprawdzoną maksymą „szukaj tego, kto na tym korzysta”. Ja również od tego zacząłem. Założenie, że motywem spadkobiercy była chęć zysku – pragnienie, by jak najszybciej przejąć interes, jest kompletnym nonsensem. Śmierć Leonarda von Macka pozbawiła kompanię gigantycznego kontraktu. Gdyby Siergiej Leonardowicz miał co do ojca zbrodnicze zamiary, powinien był zaczekać dwa, trzy tygodnie do ogłoszenia wyników przetargu. A tak okazuje się, że spadkobierca popełnił straszną zbrodnię na własną szkodę i z korzyścią dla głównego konkurenta – „Towarzystwa Parochodowego”.
– To opinia kupca, a nie detektywa. – Waniuchin nie mógł sobie odmówić złośliwości. – Wobec tego skąd, według pana, wziął się truciciel? Wlazł przez lufcik, po czym zniknął bez śladu? A może w ogóle nie było żadnego morderstwa? Może prezes i sekretarz sami ze sobą skończyli? Czytałem, że takie zwyczaje panują u was w Japonii, nazywa się to „podwójne samobójstwo zakochanych”.
Z tych ostatnich słów można było wnosić, że Waniuchin wcale nie „mętnie sobie przypomina” nazwisko Erasta Pietrowicza, ale że sporo wie o moskiewskim detektywie.
– Morderstwo było – jak gdyby nie dostrzegając ironii, rzekł Fandorin. – I to bardzo sprytnie obmyślone. Tyle że za punkt wyjścia należało przyjąć nie cui prodest, lecz zupełnie inną maksymę.
– I któż, według pana, jest mordercą? – Waniuchin uśmiechnął się ironicznie. – A może pańska wersja ma na celu jedynie wybielenie pana von Macka?
Tu Erast Pietrowicz postanowił się popisać, czego nie najbłahszą przyczyną było to, że czuł na sobie spojrzenie ładnej panny. Rzucił nonszalancko, jak coś zupełnie oczywistego:
– Mordercą jest ten człowiek. – I wskazał na Landrynowa. Przez pokój przebiegło drżące westchnienie, a remingtonista zerwał się, przewracając krzesło.
– Oszalałeś pan? – krzyknął.
– Sam się pan zdradził – odparł Erast Pietrowicz. – Po cóż było oczerniać Siergieja Leonardowicza? Pan Waniuchin, któremu bardzo zależało na potwierdzeniu jego wersji, przyjął pańskie świadectwo na wiarę. A ja dziś rano porozmawiałem sobie z telegrafistami, którzy mieli dyżur szóstego września. Siergiej Leonardowicz ich nie zapamiętał, ale „maluczcy” wszystko świetnie pamiętają. Jak państwu wiadomo, z punktu telegraficznego widać całe schody – i w górę, i w dół. Siergiej Leonardowicz wszedł w palcie, zobaczył ojca przy telegrafie, porozmawiał z nim i odjechał. Na górę nie wchodził. I wówczas zadałem sobie pytanie: dlaczego Landrynow skłamał?
– To ty łżesz, lalusiu! – krzyknął z wściekłością remingtonista. – Wkręcił się tu podstępem, udawał studenta, siedział, pozował, a żaden z niego student! Widzi pani teraz, Mawro Łukiniszno, komu pani uwierzyła!
Sądząc jednak po płonących oczach artystki, utkwionych w Fandorinie, ta wcale nie miała do niego pretensji.
Erast Pietrowicz, lekko odwracając twarz, by widzieć pannę, ale też nie spuszczać z oka remingtonisty zapytał retorycznie:
– Może Landrynow zrobił to z nienawiści? Raczej nie. Ten człowiek nienawidzi całego świata, ale nabrać jakiejś szczególnej antypatii do prezesa po prostu nie zdążył. Siergiej Leonardowicz zajął gabinet szefa zaledwie kilka dni temu. Miałem co prawda drobne podejrzenie, związane z pewnym wyjazdem do Paryża, ale to podejrzenie się rozwiało. – Asesor kolegialny zerknął na Mawrę. – Landrynow o tym nie wiedział, w przeciwnym bowiem razie wczorajsza kula skierowana byłaby nie we mnie, lecz w kogo innego.
– Jaki Paryż? Jaka kula? Czemu pan mówisz zagadkami? – burknął Waniuchin. – Cała ta pańska hipoteza jest zbudowana na piasku. Młody pan jest, kolego, i zafascynowała pana brytyjska „szkoła psychologiczna”. W śledztwie niezbędne są fakty. Skoro nie cui prodest, to co?
– Drugim bardzo częstym motywem zbrodni jest cherchez la femme. Tu mamy do czynienia ze zbrodnią w afekcie. Landrynow jest do szaleństwa zakochany w… pewnej osobie, to widać gołym okiem.
Wszyscy popatrzyli na Mawrę, która spłonęła rumieńcem i spuściła oczy.
Siergiej Leonardowicz, który do tej pory nie odezwał się ani słowem, wykrzyknął:
– Jak pan mógł pomyśleć coś takiego o moim ojcu! Nie znał go pan, to był człowiek głęboko moralny! Zajmowały go jedynie sprawy kompanii!
– W rzeczy samej, nieładnie – skarcił Fandorina petersburżanin. – Nieboszczyk był czcigodnym starcem i nie interesowały go młode kobiety, wszyscy o tym wiedzą.
– Co ma tu do rzeczy cz-czcigodny starzec? – Erast Pietrowicz westchął, zirytowany niedomyślnością słuchaczy. – Landrynow chciał zabić nie prezesa, ale swego szczęśliwego rywala, narzeczonego Mawry Łukiniszny. Baron został zamordowany jedynie dla zatarcia śladów.
– Baron von Mack? Dla zatarcia śladów? – zdębiał Waniuchin. – Z powodu sekretarzyny?!
Również Siergiej Leonardowicz zatrząsł głową.
– Co za dziwaczny pomysł!
Fandorin rozłożył ręce:
– Odwieczny błąd silnych tego świata: że ważni są tylko oni, a „maluczcy” to jedynie statyści, i wszystko, co ich dotyczy, jest maleńkie – namiętności, knowania, niegodziwości. Pan śledczy powiedział niedawno: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. A tu wszystko odbyło się odwrotnie: dla wióra nie pożałowano całego lasu. Ja osobiście żadnego człowieka nie uważam za wiór (za las zresztą również nie), ale plan zbrodniarza był b-bezbłędny. Baron niewątpliwie poczęstuje sekretarza herbatą. Zginą obaj, ale śmierć Sterna pozostanie w cieniu. Nikomu wszak nie przyjdzie do głowy, że celem był nie tytan rosyjskiej industrii, lecz drobny urzędnik. Nieszczęsny sprzątacz zaś zginął w ogóle za nic, przypadkiem. Ale to chyba niezbyt pana zmartwiło? – zwrócił się do Landrynowa i zrobił kilka kroków w stronę kąta, w którym stała maszyna do pisania.
Remingtonista skrzywił się pogardliwie, ale ręka, którą trzymał na oparciu krzesła, wyraźnie drżała. Landrynow schował ją do kieszeni.
– Czekam na dowody – przypomniał Waniuchin. – A pan wciąż prezentuje same psychologizmy.
– Zaraz dojdziemy i do faktów, wasza ekscelencjo. Najpierw jednak kilka słów o hipotezie Siergieja Leonardowicza – jakoby zabójstwa dokonał tajny agent „Towarzystwa Parochodowego”. Ma pan rację jedynie w połowie – zwrócił się asesor kolegialny do von Macka. – Istotnie jest tutaj szpieg z konkurencyjnej kompanii, ale nie zabił pańskiego ojca.
– Kto to jest? – zapytał żywo baron.
Fandorin odparł, nie patrząc na Tasieńkę:
– Powiem to panu jutro. Jeśli on sam się nie zwolni. Wróćmy jednak do zabójstwa. Czy nie wydało się panu dziwne, Zosimie Prokofjewiczu, że milionera otruto specyfikiem za parę kopiejek?
Waniuchin wzruszył ramionami.
– Już o tym mówiłem. Cała rzecz w tym, że arszenik jest łatwo dostępny. Fakt zdobycia cyjanku czy innej „arystokratycznej” trucizny nietrudno wyśledzić, przesłuchując aptekarzy. Ale spróbuj się pan dowiedzieć, ile osób kupowało ostatnio trutkę na szczury. Żaden aptekarz tego nie spamięta.
– A ja myślę, że nie o to chodzi. Landrynow nie miał pieniędzy na drogą truciznę. Zrozumiałem to wczoraj wieczorem, badając kulę, którą do mnie s-strzelano. – Erast Pietrowicz wyjął z kieszeni chustkę, a z niej lekko spłaszczony kawałek ołowiu. – Kulista, z jednostrzałowego niegwintowanego pistoletu. Taką broń można kupić na pchlim targu za półtora rubla. Najtańsza trucizna, najtańszy pistolet – jakieś niesolidne to wszystko. Czyżby Mosołow nie mógł lepiej wyposażyć swego szpiega? I sprawa stała się jasna: zabójca jest człowiekiem ubogim, o bardzo skromnych środkach, ale bardzo silnych namiętnościach.
W tym momencie Erast Pietrowicz zrobił jeszcze kilka kroków w stronę Landrynowa, jak gdyby po to, by efektownym gestem wskazać zbrodniarza palcem. W rzeczywistości zaś uważnie obserwował remingtonistę, pewien, że ten lada chwila się zdradzi, i to w sposób niebudzący żadnych wątpliwości.
Landrynowowi drżały wargi, dygotały ramiona, ale nie ze strachu – z wściekłości. Takiemu pasjonatowi nie na długo starczy opanowania. Zaraz skoczy, już zgrzyta zębami.
Asesor kolegialny umyślnie odwrócił się do obwinionego plecami, by ułatwić mu atak. Teraz dzieliło ich tylko biurko młodszego kancelisty.
– A dlaczego on do pana strzelał? – Waniuchin wciąż nie chciał uznać swej porażki.
– Ja wiem! – odpowiedziała za Fandorina Mawra. – Z powodu portretu. I z powodu chusteczki…
– Jakiej chusteczki? – nie zrozumiał śledczy.
Ale tu nastąpiło wreszcie wydarzenie, na które liczył wyznawca „szkoły psychologicznej”.
Landrynow z rykiem wypadł ze swego kąta, wyciągając z kieszeni otwartą brzytwę.
Asesor kolegialny miał się na baczności i błyskawicznie się odwrócił. Okazało się jednak, że naukę psychologii opanował niedoskonale.
Erast Pietrowicz był pewien, że morderca rzuci się na niego, swego oskarżyciela, ale ten przemknął obok biurka Tasieńki i runął na Mawrę.
– To ty! To twoja wina! – zachrypiał, zamierzając się brzytwą. – To ty mnie zgubiłaś!
Dziewczyna szarpnęła się do tyłu i tylko to ocaliło ją od niechybnej śmierci – ostrze brzytwy przecięło powietrze o milimetry od jej gardła.
Nieszczęsna przywarła do ściany, a łotr chwycił ją za włosy, odginając w tył jej kędzierzawą główkę.
Wszyscy stali jak sparaliżowani.
Erast Pietrowicz zrozumiał, że nie zdąży. W razie potrzeby potrafił się poruszać z wręcz niewiarygodną szybkością, ale drogę zagradzało mu masywne biurko Łuki Lwowicza, zastawione kałamarzami, kubkami pełnymi ołówków, stosami dokumentów, teczkami i mnóstwem innych biurowych drobiazgów.
– Skoro nie ja – to żaden inny! – krzyknął przeraźliwie Landrynow, znów unosząc swą broń.
Ręka asesora kolegialnego jakby sama z siebie chwyciła z biurka kałamarz i cisnęła nim bez zamachu, z dołu w górę, ale mimo to silnie.
Szklany sześcian uderzył mordercę w tył głowy, oblewając mu kark i plecy fioletowymi bryzgami. Landrynow obejrzał się zaskoczony – i dostał prosto w czoło drugim kałamarzem, z czerwonym atramentem, którym pedantyczny Sierdiuk zwykł podkreślać najważniejsze punkty w raportach.
Drugi cios był silniejszy. Remingtonista zachwiał się, zakrył dłonią oślepione oczy. Spomiędzy palców jak krew ściekał mu szkarłatny atrament.
Po następnej sekundzie policjanci, którzy zdążyli już oprzytomnieć, wykręcali mordercy ręce, a ten wył, wyrywał się i nawet próbował gryźć. Ryczącego, wijącego się, wynieśli z pokoju na rękach. Policjantom pomagali śledczy i żurnalista.
Kiedy zamieszanie ucichło, Erast Pietrowicz rozejrzał się dokoła.
Siergiej Leonardowicz stał nadal w tym samym miejscu. Wcale nie wyglądał na zadowolonego, że uwolniono go od podejrzenia. Minę miał skonsternowaną i nieszczęśliwą. Żal mu kontraktu, domyślił się Fandorin.
Musia i Fiedot Fiedotowicz krzątali się wokół Sierdiuka – poili go wodą, wachlowali ręcznikiem.
Tasieńka zniknął, jakby go nigdy nie było.
W kącie, wstrząsana czkawką, szlochała biedna Mawra.
– Już dobrze, dobrze, już po wszystkim – zaczął ją uspokajać asesor kolegialny.
Delikatnie pogładził dziewczynę po głowie – czkawka ustala. Wziął za rękę – ucichło łkanie.
– Pojedzie pani do Paryża, zostanie sławną malarką. Wszystko będzie dobrze – mówił cicho.
Kiwnęła głową, patrząc na niego z dołu w górę. Twarz miała całą w drobnych bryzgach atramentu, czerwonych i fioletowych. Jakby jadła czarne jagody i ubrudziła się sokiem, pomyślał Fandorin.
– Pojadę. Tylko… Proszę mi coś obiecać… – szepnęła. – Obiecuje pan?
– Oczywiście, że tak. Nie trzeba płakać.
– Pozwoli mi pan dokończyć portret? Tutaj pan więcej nie przyjdzie, wiem. Ale może… Może mogłabym go dokończyć u pana?
Oczy jej mocno błyszczały, ale chyba nie tylko od nieobeschłych łez.
– Może istotnie u mnie będzie wygodniej – czerwieniąc się lekko, powiedział Erast Pietrowicz.