2

Zaczął naturalnie od przesłuchania strzelca, w którym to celu musiał się udać do powiatu zwienigorodzkiego.

Rozmowa toczyła się bezpośrednio w miejscu tragedii – i lepiej można sobie wszystko odtworzyć, i dalej od niepowołanych uszu.

Antip Sapryka, stateczny pięćdziesięcioletni chłop, zeznawał bez pośpiechu:

– Młody pan, ten podpity, stał o tam. A wysoki, z wąsami, ździebko z przodu. Jak naganiacze zaczęli krzyk i głuszec poszedł, młody tak się, o, cofnął o kroczek, patrzę, a on celuje z dwururki tamtemu prosto w głowę. A wysoki nic nie wie – wyciągnął szyję, czeka na głuszce. Jużem chciał krzyknąć: „Jaśnie panie, wyżej strzelbę!” – a tu ba-bach! I po wszystkim. Ażem cały zdrętwiał. Och, myślę, takie nieszczęście. Co on narobił, zalana pałka, ręce krzywe! Ale patrzę – a on wcale nie taki pijany. Rozejrzał się na boki, tak jakoś ostrożnie. Mnie nie zauważył, stałem o tu, za sosną. Dokoła palba, wszyscy walą do głuszców, a on, ten zbrodzień, przykucnął, nieboszczyka kapkę potarmosił i dopiero potem zaczął krzyczeć. Mówię jak na spowiedzi.

I było widać, że istotnie mówi prawdę. Fandorinowi nasunęło się tylko jedno pytanie:

– A czemuście, Sapryka, od razu nie donieśli na policję, tylko czekaliście do następnego dnia?

Myśliwy spuścił głowę, odchrząknął.

– Tak jakoś… Strach mi było. To jaśniepańska sprawa. Tylko spróbuj się wtrącić, człowieku. A ten strzelbę ma mefertowską [20], wartą tysiąc rubli, buty lakierowane, zegarek na złotym łańcuszku. Jak się rzucą adwokaty, to sam zamiast niego na katorgę pójdziesz… I nie doniósłbym. Tylko że pop mi kazał, ojciec Konstantin. Poszedłem do niego do spowiedzi, jak ten głupi: tak, powiadam, i tak. A on mi na to: „Nie bierz grzechu na duszę, Antip. Jak ci nie wstyd? Jedź, mówi, rano do miasta, a ja się za ciebie pomodlę”. No i pojechałem… Zamącił mi w głowie, klecha jeden. Teraz żałuję.

– Ale nie można przecież pozwolić, żeby zabójstwo uszło sprawcy na sucho – odrzekł z roztargnieniem Fandorin, zastanawiając się, jak dalej postąpić.

Teraz chyba nadeszła pora, by porozmawiać z Kulebiakinem.


* * *

W apartamencie bogatego sukcesora rzeczywiście był wodotrysk. Marmurowy kwiat z nagą nimfą stał na środku salonu, wydając z siebie niemilknące bulgotanie, które już po minucie wydało się Fandorinowi nieznośne.

Niekorzystne wrażenie zrobił na nim również mieszkaniec wspaniałych komnat, przystojny brunet około trzydziestki, o przedwcześnie zniszczonej twarzy.

Afanasij Kulebiakin zachowywał się wobec przedstawiciela władzy nonszalancko, a nawet bezczelnie, tym bardziej że nic jeszcze nie wiedział o zeznaniach Antipa Sapryki.

– …Tak, przyznaję się. Potknąłem się na równym miejscu, no i strzelba wypaliła. Przesadziłem z koniaczkiem. Czterdziestoletni martel, miał pan okazję skosztować? Rozpalony węgiel, nie trunek. Jakby człowiek płynął na obłoczku, wszystko dokoła w cudownej mgiełce. – Zabójca siedział w fotelu z nogą na nogę, machając haftowanym rannym pantoflem, i nawet nie próbował udawać, że jest wstrząśnięty tragedią. – Cóż robić? Pech. Fatum, los. Zeszłej zimy, na polowaniu u Wielkiego Księcia, hrabia Wrede też tak przedziurawił kawalergarda Sałtykowa. Nie czytał pan? Hrabiemu zasądzili pokutę cerkiewną. Ja też odbędę pokutę, a jakże. – Kulebiakin przeżegnał się zamaszyście. – Ufunduję dziesięć pudowych świec. I nie poprzestanę na tym, słowo szlachcica. Podobno nieboszczyk, chociaż książę, dochodzik miał mizerny. Zamierzam zaproponować wdowie jako zadośćuczynienie za tragiczny wypadek jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysiączków. Jak pan sądzi, przyjmie? Myślę, że na pewno. Wiem, wiem, arystokratyczna buta i tak dalej, ale przyzna pan, że to niezła sumka. W jej sytuacji specjalnie wybrzydzać nie…

Erast Pietrowicz uznał, że pora go zaskoczyć, i przerwał mu w środku zdania:

– Jest świadek, który widział, jak pan specjalnie wycelował i strzelił księciu w głowę.

I splótł palce, obserwując reakcję rozmówcy.

Kulebiakin zakrztusił się, zamrugał, przestał machać nogą i wyprostował się w fotelu.

– Świadek? – zapytał czujnie. – To niemożliwe.

– O dziesięć kroków od pana na lewo stał za drzewem jeden ze strzelców.

Podejrzany znów odchylił się na oparcie fotela i beztrosko machnął ręką.

– Też mi wielka persona. Pewnie się temu pańskiemu strzelcowi przywidziało po pijanemu. Albo się dowiedział, że jestem bogaty, i chce wyłudzić pieniądze. Też wymyślił! Z jakiej racji miałbym prawie nieznajomemu człowiekowi pakować w głowę dwa ładunki śrutu?

Na to radca stanu nie znalazł odpowiedzi.

Sądząc z pierwszych informacji, jakie udało się zebrać o Afanasiju Kulebiakinie, hipoteza o zabójstwie z namiętności wydawała się niezbyt prawdopodobna. Nie ten typ człowieka. Nieobce mu uciechy cielesne, i to nawet bardzo, wszelako nad płomienne uczucia przedkłada miłość płatną i sądząc z krążących opinii, w kwestii płci pięknej wyznaje wyjątkowo cyniczne poglądy. Tacy nie zabijają z zazdrości ani z zemsty za znieważenie niewieściej czci.

I w ogóle, rozmowa przy wodotrysku nie wniosła do śledztwa nic pożytecznego.

Może poza jednym: Erast Pietrowicz powziął stanowcze przekonanie, że Kulebiakin, w przeciwieństwie do strzelca, kłamie. Zabił księcia nie przypadkiem, lecz z premedytacją, z zimną krwią.

No tak, ale z jakiego powodu?

W jakich okolicznościach jeden człowiek umyślnie zabija drugiego? Jak mawiał świętej pamięci Ksawierij Gruszyn, mentor Erasta Pietrowicza, gdy ten stawiał pierwsze kroki w rzemiośle detektywa, „albo ość, albo yść, albo iść, albo enie”, co znaczyło, że przyczyną zbrodni musi być namiętność, korzyść, nienawiść albo zagrożenie. Niestety, mimo starannych poszukiwań Fandorin nie mógł się dopatrzyć nawet najdrobniejszego śladu któregoś z tych motywów.

Zdarzają się czasem degeneraci, czerpiący przyjemność z samego aktu zabójstwa, zwłaszcza gdy jest szansa, że pozostaną bezkarni. Ów rodzaj niedomagania psychicznego występuje u dwóch typów ludzi: tych, którzy przelali wiele krwi na wojnie, albo tych, którzy od wczesnego dzieciństwa mieli chorobliwą skłonność do okrucieństwa. Wszelako Afanasij Kulebiakin nie tylko nie był na wojnie, ale nawet nie służył w wojsku. I sądząc z informacji przysłanych z policji sanktpetersburskiej w odpowiedzi na szczegółowe, rozbite na punkty zapytanie, u młodego człowieka nie odnotowano żadnych sadystycznych skłonności. Okazało się, że organom praworządności Kulebiakin jest dobrze znany – wszczynał awantury, wystawiał weksle bez pokrycia, siedział w więzieniu za długi. Ale nie chłostał biczem prostytutek, nie bił służby i dotychczas nie był wmieszany w żadne nieszczęśliwe wypadki zakończone śmiertelnym zejściem. Stołeczny śledczy, stary znajomy Erasta Pietrowicza, przesłuchał nawet gimnazjalnych kolegów Kulebiakina – nie, Afanasij nawet jako chłopiec nie męczył kotów, nie wieszał psów, nie przypiekał nad ogniem szczurów. Tak, był urwisem, kłamał, a w czwartej klasie przykleił nauczyciela rysunków do krzesła. Ale nie dopatrzono się w jego charakterze żadnego patologicznego okrucieństwa.

I Fandorin zrozumiał, że będzie musiał pojechać do Petersburga i zająć się panem Kulebiakinem poważnie.

Загрузка...