Jego jaśnie wielmożność
p. asesor kolegialny
E.P. Fandorin
do rąk własnych
Szefie,
wysyłam ten list razem z wczorajszym, więc proszę przeczytać najpierw tamten, a dopiero potem ten. Dodałem jeszcze do pierwszego słów kilkoro o mojej przechadzce po ogrodzie i o wariactwie Kraszeninnikowa, i o krzyku, żeby tu nie gmatwać, tylko od razu przejść do opisu zbrodni.
Jak ustaliłem, dobiegłszy do domu, rozdzierający krzyk wydała z siebie pokojówka Nastasja Triapkina, która o wpół do trzeciej w nocy zajrzała do pokoju pani.
Na pytanie, dlaczego nie spała i po co zajrzała, Triapkina zeznała, że panienka, idąc wieczorem do siebie, powiedziała, że ma jej na razie nie rozbierać i zaczekać – chciała jakoby posiedzieć przy oknie i pomarzyć.
Pokojówka czekała ponad godzinę. Twierdzi, że przebywała w korytarzu i nigdzie nie odchodziła. Co prawda, stała nie pod drzwiami, lecz przy schodach – wiszą tam na ścianach obrazki i Triapkina oglądała je dla zabicia czasu. Zaklina się wszelako, że nikt do sypialni nie wchodził, zobaczyłaby go, a i drzwi tam skrzypią. Wreszcie, myśląc, że pani zasnęła w fotelu nierozebrana, pokojówka postanowiła jednakowoż zajrzeć do pokoju. Krzyknęła i padła zemdlona.
Drugi na miejsce przestępstwa przybyłem ja, dalej tedy opisuję wszystko wedle własnej obserwacji.
Zbliżywszy się do otwartych drzwi sypialni, najsampierw ujrzałem bezwładne ciało Triapkinej i pomacałem tętnicę na jej szyi. Stwierdziwszy, że dziewczyna żyje i nie ma widocznych ran, wszedłem do pokoju.
Wie pan, szefie, że w czasie mojej służby widziałem niejedno. Pamięta pan zeszłoroczne zabójstwo kupcowej Grymzinej? Nie straciłem wtedy zimnej krwi i nawet dawałem śledczemu Moskalence wąchać amoniak. A tu niby żadnej krwi ani odrąbanych członków, a groza straszliwa.
Ale opowiem po porządku.
Denatka siedziała w fotelu przy otwartym oknie. Od razu się zorientowałem, że jest całkiem martwa, bo głowa zwisała jej na bok, jak nie przymierzając, rumianek albo dmuchawiec na złamanej łodyżce.
Początkowo wcale się nie zląkłem – no, zabita, to zabita. Zwykłe morderstwo, myślę, poradzimy sobie. Nawet jak zapaliłem lampę i zobaczyłem bruzdę od zadzierzgnięcia na szyi, nie przydałem temu szczególnego znaczenia. Jasne, myślę, zaduszona. Chociaż już wtedy wydało mi się dziwne, że bruzda jest taka szeroka. Mordercy duszą zazwyczaj paskiem, sznurkiem, powrozem, a tu purpurowy ślad grubości ręki.
Oczywiście przede wszystkim podszedłem do otwartego okna. Na parapecie czysto. Zeskoczyłem na dół, poświeciłem lampą. I tu ogarnęła mnie taka groza, że przez dwie minuty kroku nie mogłem zrobić, jak mi Bóg miły.
Wszędzie wokół dworu ziemia jest wysypana drobnym piaseczkiem, żeby po deszczu nie zostawały kałuże. No i na tym piasku wyraźnie rysował się falisty ślad, ciągnący się od okna sypialni do krzaków. Kropka w kropkę taki sam, jak ten, który widziałem poprzedniego dnia pod płachtą.
Szefie, przecież pan mnie zna. Ja w siłę nieczystą i inne takie bzdury nie wierzę, ale skąd mógł się wziąć taki ślad? No, załóżmy, że na Gniłowskich Bagnach zagnieździł się jakiś gigantyczny stwór, w przyrodzie zdarzają się różne dziwy. Ale jak wpełzł przez okno? To niemożliwe!
Wstyd powiedzieć, ale nawet odmówiłem modlitwę dla ochrony przed ohydą. I dopiero potem, uspokoiwszy się nieco, jąłem się zastanawiać, tak jak pan mnie uczył.
No dobrze, myślę, jak można było popełnić to morderstwo bez nadnaturalnych środków?
Przypuśćmy, że zbrodniarz ukrył się w sypialni zawczasu. Kiedy Warwara lljiniczna weszła i usiadła przy oknie, podkradł się od tyłu, zadusił ją, dajmy na to, skręconym grubym ręcznikiem, a potem zeskoczył na piasek i zrobił ślad Skarpei, przeciągając polanem czy czymś takim.
Śladów stóp pod oknem dużo, wszak przez cały dzień ludzie chodzą, a sam pan wie, jakie są ślady na piasku, żadnego z nich pożytku.
Oczywiście przyjechał isprawnik [18], potem lekarz i powiatowy śledczy. Ten ostatni to typ całkiem bezużyteczny. Strasznie się ucieszył, że w Baskakowce przebywa pański pomocnik, i z radością zwalił całe dochodzenie na mnie. Na tym naszym partykularzu, powiada, takich skomplikowanych zbrodni w życiu nie było, niech pan, Anisiju Pitirimowiczu, tego, niech mnie pan nie zostawia. W panu cała nadzieja. Kazał policji słuchać moich poleceń i uciekł, drań jeden.
Rozumiem naturalnie, że pan musi pozostawać przy jej Cesarskiej Mości i nie może się pan oddalić, ale proszę mi pomóc choćby radą.
Sporządziłem listę podejrzanych.
Najpierw ci, którym to na rękę. To oczywiście Papachin i Machmetszyn. Pierwszy siedział wczoraj do nocy, wyjechał na godzinę przed zabójstwem. Jeździ jednokonnym anglezem, sam powozi, także nie sposób sprawdzić, czy naprawdę udał się do domu, czy nie. Machmetszyna przywiózł stangret, też Tatar. Ale to wszak taki naród, że swój swego za nic nie wyda. A jaką korzyść obaj odnieśli ze śmierci Warwary Iljiniczny, wyjaśnił mi isprawnik. Majątek pozostaje teraz bez dziedzica. Prawo przewiduje określony termin na odszukanie krewnych, a jeśli się takowi nie znajdą, to bezdziedziczna nieruchomość przechodzi na skarb państwa, a w danym wypadku ziemstwa. A po co ziemstwu niepotrzebna mitręga z nieruchomością? Sprzedadzą ją tym samym przedsiębiorcom, tylko znacznie taniej, zwłaszcza jeśli się wciśnie odpowiedniemu człowiekowi pięć, góra dziesięć tysiączków. W ten sposób można zaoszczędzić dobre pół miliona. Bagatela!
Zarządca biura Kraszeninnikow. Tu motywem może być nie zysk, ale rozstrój umysłowy. Stary wyraźnie nie jest przy zdrowych zmysłach, ród Baskakowów to dla niego jak Allah dla mahometanina, a sądząc ze wszystkiego, nieboszczką gardził i wręcz jej nienawidził.
Pozostaje jeszcze petersburski uczony Władimir Iwanowicz Pietrow. To właśnie on odgrzebał legendę o Skarpei i barwnie ją przedstawił. Wszelako niejasne, po co zbieracz folkloru miałby mordować Baskakową, a potem jej przybraną córkę.
Nic więcej na razie nie przychodzi mi do głowy.
Pokojówka Triapkina, ogrodnik i stróż spakowali manatki i jeszcze przed świtem wynieśli się z dworu. W komórce pod schodami mieszka pisarczyk Sieriogin, z którym stało się, co następuje. Rano był wcieleniem zimnej krwi, śmierć dziedziczki przyjął spokojnie, rozwodził się przede mną o bezsilności śmiertelników wobec woli Opatrzności. A wieczorem, po wyjeździe policji, wpadł do mnie zaryczany, smarka w chusteczkę, krzyczy: życie sobie odbiorę. A wie pan dlaczego? Kotka mu zdechła. Zeżarła w ogrodzie jakieś świństwo i padła. Rozpaczał okropnie – musiałem go poić kroplami walerianowymi. Wyjadę, mówi. Do Australii albo do Brazylii, bo nie chcę żyć na jednej półkuli z trucicielami i podstępnymi Heliogabalami. Spakował kuferek, zabrał brązową lampę dziedziczki w kształcie Mefistofelesa – „dla memorabilii” – i oddalił się w nieznanym kierunku.
Zostałem we dworze sam. Ale nie szkodzi, jestem człowiekiem skromnego wychowania, obejdę się bez obsługi.
Załączam kopie oględzin miejsca zbrodni i badania anatomopatologicznego zwłok, sporządzone na moje polecenie przez naczelnika policji i lekarza.
Czekam na odpowiedź i radę.
Oddany Tulipanow.
I najniższe ukłony dla pana Masy.
24 sierpnia 1888 r.