3

Cały dzień radca dworu spędził na rozmyślaniach. Co chwila wyjmował z kieszeni różaniec, przetaczał na dłoni gładkie kuliste kamyki i ich niegłośne, kojące postukiwanie sprawiało mu dziwną przyjemność.

W czasie popołudniowego raportu u generała-gubernatora (właściwie ten codzienny rytuał należałoby określić zwykłym słowem „herbatka”, zwłaszcza że tego dnia nie bardzo było o czym raportować) książę Władimir Andriejewicz zapytał:

– Cóż to ma pan za zabawkę, mój drogi? Jakiś nowomodny wynalazek? Jest pan przecież znanym zwolennikiem postępu technicznego. Niech pan pokaże. – I włożywszy cwikier, jął z zainteresowaniem oglądać orientalną osobliwość.

– Nie, wasza ekscelencjo – odrzekł z szacunkiem urzędnik do specjalnych poruczeń. – Jest to wynalazek co się zowie antyczny. Wymyślony przez starożytnych dla koncentracji energii umysłowej i d-duchowej.

– A, różaniec – zrozumiał książę. Zaczął przesuwać postukujące rytmicznie zielone kamyki i nagle klepnął się w czoło. – Eureka! Od rana się głowię, jak sformułować raport o kwestii afgańskiej dla Jego Cesarskiej Mości. Przemilczeć całą rzecz byłoby nieuczciwe – gorące głowy wciągają kraj w awanturę, a napisać prawdę strach, wszak anglofobia cesarza jest powszechnie znana. No i już wiem, napiszę raport o pobycie carewicza w Moskwie i między wierszami przedstawię swoje stanowisko w sprawie ekspedycji Kuszkina. Wypadnie i przejrzyście, i nienatarczywie. Brawo, Dołgoruki, mądra głowa! Oto pański różaniec, Eraście Pietrowiczu. Istotnie pomógł mi się skoncentrować. Niech pan go przynosi jak najczęściej.

Fandorin skwitował żart uśmiechem, po czym rozmowa przeszła na konflikt rosyjsko-angielski i przybrała tak profesjonalny charakter, że człowiek niewtajemniczony absolutnie nie mógłby się połapać w tych wszystkich politycznych subtelnościach i zawiłościach.

Wieczorem wszakże, wróciwszy do siebie na Małą Nikicką i zabrawszy się do ostatecznej redakcji pisma do monarchy, Erast Pietrowicz przypomniał sobie żarcik generała-gubernatora. Raport był wyjątkowo trudny, jako że sporządzenie go wymagało ostrożności i taktu – najdrobniejszy błąd mógł mieć dla księcia bardzo groźne konsekwencje. Radca dworu raz po raz przerywał pracę, ponownie odczytując napisany tekst, i jego ręka sama sięgała do kieszeni po różaniec – początkowo całkiem mechanicznie. Wkrótce jednak Erast Pietrowicz spostrzegł coś dziwnego: wystarczyło, że przez chwilę poprzesuwał w palcach nefrytowe kulki, a karkołomne zdanie układało się samo, i to wprost idealnie.

Powtórzyło się to nie raz i nie dwa, tak że w końcu Fandorin, zaintrygowany dziwnym zjawiskiem, odłożył przybory do pisania i badawczo zapatrzył się w różaniec.

Wieczór był wyjątkowo gorący i duszny, toteż radca dworu usadowił się w wysokim wolterowskim fotelu przy wychodzącym na dziedziniec otwartym oknie i rozsunął story. Na dworze było całkiem ciemno, z pobliskiego jabłoniowego sadu dobiegało granie cykad. Erast Pietrowicz chętnie napiłby się herbaty, ale kamerdyner Masa jak zwykle udał się na romantyczną schadzkę z pewną damą. W trosce o cześć damy Japończyk utrzymywał jej nazwisko w tajemnicy, ale z okruchów i rodzynków, które ostatnio często wypadały z kieszeni kochliwego Azjaty, Fandorin odgadł, że Masie udało się wreszcie nawiązać intymny stosunek z miejscową piekarką, na którą od dawna rzucał namiętne spojrzenia i której nawet poświęcił czuły wiersz:

Wokół kwiatowego pąka

Żółta pszczółka sobie brząka.

O upajająca woni!

Tak czy owak, sługi w domu nie było, a Erastowi Pietrowiczowi nie chciało się nastawiać samowara, toteż postanowił zadowolić się cygarem. Wypuszczając strużki błękitnego dymu, przeliczył paciorki. Wypadła liczba niezwykła dla Orientu – dwadzieścia pięć. Gdyby to było dwadzieścia cztery, byłoby jasne: trzy ósemki, czyli trzykrotność szczęśliwej liczby, oznaczającej szczęście i długowieczność. Ale dwadzieścia pięć? Pięć razy pięć – to coś twardego, logicznego, europejskiego.

Fandorin obejrzał różaniec ze wszystkich stron, nawet polizał jeden kamyk (w końcu był sam w pokoju), a potem również powąchał. Oczywiście nie poczuł żadnego smaku, ale zapach był – ledwie uchwytny, lecz niewątpliwy. Erast Pietrowicz rozpoznał go. Była to woń najprawdziwszej, autentycznej starożytności – tak pachną bizantyjskie mozaiki albo ruiny Koloseum. Taki właśnie aromat wydziela czas, kiedy nagromadzi się go bardzo dużo: woń spokoju i pyłu z lekką przymieszką piołunu.

Palce Erasta Pietrowicza odruchowo jęły przesuwać paciorki i nagle przyszła mu do głowy nie całkiem zrozumiała myśl: dwadzieścia pięć – to trzy razy długowieczność plus jeden. Czyli więcej niż trzy razy długowieczność? To jakiś nonsens.

Nagle rozległ się leciutki trzask – pękła nić i kamyki jak zielony grad posypały się w dół, ale nie spadły na podłogę, bo Erast Pietrowicz miał niezrównany refleks. Błyskawicznie rzucił się na kolana, podstawił złożone dłonie i złapał wszystkie paciorki prócz jednego – dwudziestego piątego. Koralik upadł na podłogę z dziwnym cmokającym odgłosem i potoczył się w bok. Dziwne było nie tylko niezrozumiałe cmoknięcie, którego z całą pewnością nie mogło wywołać zderzenie kamyka z drewnem. Niemniej zdumiewający wydał się Fandorinowi fakt, że dźwięk dobiegł nie z dołu, lecz z góry.

Wciąż klęcząc, Erast Pietrowicz wyprostował się, obejrzał i zobaczył, że w oparciu fotela, tam, gdzie przed sekundą znajdowała się jego głowa, drga gruba krótka strzała, wbita w tapicerkę niemal po samą brzechwę.

Owo zagadkowe zjawisko tak dalece zdumiało radcę dworu, że najpierw potrząsnął głową, a dopiero potem wysypał paciorki na fotel i wyrwał z obicia pierzasty pocisk. Takie strzały widywał już wcześniej – strzela się nimi z małych, silnych kusz, jakich od niepamiętnych czasów używają profesjonalni zabójcy w Japonii, Korei i Chinach.

Nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, urzędnik do specjalnych poruczeń lekko przesadził parapet, sprężyście wylądował na miękkim klombie i ucisnął palcami gałki oczne, by wzrok po świetle szybciej przystosował się do ciemności.

Ale jeszcze zanim rozszerzyły mu się źrenice, słuch Erasta Pietrowicza pochwycił szelest – jakiś człowiek w obcisłym stroju biegł pochylony w kierunku ogrodzenia, oddzielającego dworek barona Ewert-Kołokolcewa, w którego oficynie rezydował Fandorin, od wspomnianego już jabłoniowego sadu. Niedoszły zabójca mknął przez ciemność lekko i zwinnie, niemal bezszelestnie.

Radca dworu nie miał przy sobie rewolweru, ale gdyby nawet miał, nie próbowałby strzelać. Po pierwsze, bardzo mu zależało na tym, by porozmawiać z nieznanym wrogiem, po drugie zaś tajemniczy zamachowiec popełnił niewybaczalny błąd topograficzny – zapewne niezbyt dobrze orientując się w okolicy. Tam, dokąd gnał teraz co sił w nogach, posesję zamykał nie zwyczajny płot, ale wysoki na dobre półtora sążnia mur. Świetnie wiedząc, że nowo objawiony Wilhelm Tell nie będzie miał gdzie się skryć, Fandorin nawet nie próbował za nim biec, tylko spokojnie, bez pośpiechu ruszył jego śladem.

Tu wszakże czekała go nowa niespodzianka. Nie zwalniając biegu, zamachowiec odbił się od ziemi i podskoczył tak wysoko, że zdołał uchwycić rękami szczyt muru. Podciągnął się bez żadnego wysiłku, przysiadł na sekundę i znikł po drugiej stronie. Przed zeskokiem do sadu zatrzymał się tylko na ułamek sekundy, ale Fandorin zdążył się przyjrzeć czarnej sylwetce: wąskie obcisłe spodnie, krótka kurtka i spiczasta czapka. To był Chińczyk!

Erast Pietrowicz rzucił się do przodu i spróbował wedrzeć się na mur w taki sam sposób, ale z powodu szlafroka i rannych pantofli za pierwszym razem mu się to nie udało. Kiedy zaś wreszcie znalazł się na szczycie ogrodzenia, dalsza pogoń nie miała już sensu: w jabłoniowym sadzie panował całkowity bezruch – nie drżały gałązki, nie szeleściła trawa i nie sposób się było połapać, w którą stronę skierował się złoczyńca.

Erast Pietrowicz wrócił do mieszkania rozczarowany i oszołomiony. Na wszelki wypadek zaciągnął story, chociaż w pokoju od razu zrobiło się duszno. Przez chwilę spacerował tam i z powrotem, klaskał w ręce, masował sobie skronie, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wiedział z doświadczenia, że najlepszym środkiem na ożywienie odrętwiałego umysłu jest jakieś mechaniczne zajęcie. I takie zajęcie się znalazło.

Fandorin poszedł do pokoju Masy i zaczął szperać w pudełku z igłami i nićmi. Jego wybór padł na szpulkę z czerwono-złotą naklejką „Niezrównanie mocne i trwałe jedwabne nici s-ki»Puzyriow i Synowie«„.

Usiadł w fotelu, zerknąwszy na dziurkę po strzale, i zaczął nanizywać paciorki na nić. Ach, wszak był jeszcze jeden – potoczył się w bok.

Dwudziesty piąty paciorek znalazł się pod biurkiem. Erast Pietrowicz podniósł go i nagle wyczuł opuszkiem palca jakiś rzeźbiony wzór. Zbliżył kamyk do lampy i zobaczył na pół zatarty ideogram „żelazo” – po japońsku czytało się go tetsu, po chińsku te. Co to może znaczyć?

Dołączywszy ostatni koralik do jego współbraci i zawiązawszy supełek, Erast Pietrowicz sprawdził, czy kamykom jest wygodnie na nowej nici. Okazało się, że nawet bardzo. Zielone kuleczki wesoło zaklekotały jedna o drugą.

„Żelazo”, te? Czyżby…

Fandorin zerwał się i rzucił do szafy, gdzie stały stare książki, które kiedyś przywiózł z Kraju Wschodzącego Słońca.

Загрузка...