„O czcigodni mistrzowie dedukcji!
Jednak warto było was tu zaprosić. Nie rozczarowaliście mnie. Od Bożego Narodzenia, kiedy to des Essartsowie wyjechali do Nicei, głowiłem się nad zagadką ich familijnej skrytki, w której przechowywany był słynny karaibski kufer. Mój wspaniały Bosco, który zatrudnił się w zamku jako zarządca, znalazł w notesie chlebodawcy szyfr, ale nie potrafiłem go rozgryźć. A wszystko dlatego, że nie uczono mnie w dzieciństwie muzyki. Co za szkoda!
Dziękuję za podpowiedz, gospodin Fandorin. Wspomniał pan z ubolewaniem, że nigdy nie uczył się muzyki (tak jak ja, tak jak ja!), i to mi wystarczyło. No oczywiście, Mefistofeles! Le veau d’or est toujours debout. Właśnie pod tę melodię powinna otwierać się skrytka, w której schowano kufer korsarza. Nieboszczykowi»tacie«nie można odmówić poczucia humoru.
Kiedy usłyszałem o muzyce i Mefistofelesie, doznałem olśnienia. Natychmiast dałem sygnał»profesorowi«, że przystępujemy do finalnej fazy operacji. Ze skruchą wyznaję, że podczas obchodu zamku zataiłem przed panami pewien piwniczny pokoik, w którym zbiegają się wszystkie rurki z całego domu i gdzie podłączyłem telefon.
Kochana Suzette! Nie bez powodu cieszyła się w Operetce sławą najzdolniejszej aktorki, obdarzonej najsilniejszym głosem. Wrzasnęła tak, że usłyszałem ją w piwnicach. O ile znam moją dziewuszkę, będzie mącić wam w głowach co najmniej pół godziny, więc spokojnie zdążę dopisać ten list.
Aha. Worek z pieniędzmi pozostawiam panom. Franki są w większości fałszywe, oprócz czterech paczek na wierzchu. Obiecałem wszak każdemu z panów po dwadzieścia tysięcy, a Lupin zawsze dotrzymuje słowa.
Szczęśliwego nowego wieku, panowie!
Wasz zachwycony i wdzięczny
Michel Marie Christophe des Essarts du Vau-Garni
PS Zanim stąd zniknę, zatelefonuję na policję, że w zamku są włamywacze. Nie radzę więc tutaj pozostawać”.
List czytałem głośno ja. Byłem tak wstrząśnięty treścią, że czytałem zupełnie mechanicznie – po prostu wymawiałem to, co widziały oczy. Skończywszy, przeczytałem jeszcze raz, już cicho, żeby wszystko zrozumieć.
W ciasnej komórce, skąd (przy naszej pomocy!) ukradziono skarby des Essartsów, zapadło ciężkie milczenie.
– Przekleństwo! – wybełkotałem. – Jednak nas przechytrzył. Właściciel zamku, prawdziwy des Essarts, nie zna nut, nie ufa swojej pamięci, więc kolejność naciskania klawiszy zapisał w notesie. A my pomogliśmy Lupinowi odgadnąć ten szyfr!
Na twarzy Holmesa zastygł dziwny uśmiech, który wydał mi się podobny do nerwowego grymasu.
– Cóż pan teraz myśli o Arsènie Lupinie, sir? – zapytał Fandorina.
Rosyjski detektyw, nieobdarzony brytyjską flegmą, uderzył pięścią w kamienną ścianę, aż posypał się z niej pył.
– Rozumiem – rzekł Holmes. – Ale gdyby zechciał pan to ująć w słowa?
Fandorin wziął się w garść.
– Hm. – Odkaszlnął. – S-spróbuję. Obaj pomyliliśmy się w swoich założeniach. To raz. Ja popełniłem błąd, wykluczając z kręgu podejrzeń tatusia i córeczkę, a pan – uważając des Essartsa i Bosca za jedną i tę samą osobę. To, że ani razu nie ukazali się nam jednocześnie, można wyjaśnić bardzo prosto: jeden musiał ciągle siedzieć w piwnicy i podsłuchiwać, o czym mówimy… Po drugie: Lupin nie jest aż takim łotrem, jak sobie wyobrażałem. Jest bardzo pomysłowy, zuchwały, ale, jak się mawia u nas w Rosji, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. I to jest trzy. Lupin nie przewidział dwóch rzeczy. Że Bosco nie oprze się chciwości i będzie chciał zabrać z worka czterdzieści tysięcy. I że syberyjscy myśliwi nauczyli mnie zakładać sidła. H-herszt wprawdzie zniknął z łupem, ale mamy w rękach jego wspólników…
Raptem Rosjanin zmienił się na twarzy.
– Do diabła! Dziewczyna… Masa!
Tak gwałtownie zerwał się do biegu, że omal nie zbił mnie z nóg.
…Dość jednak rozważań o Pustce i Czerni, w których pogrąża się dusza rozłączona z rozsądkiem. Materia ta jest zbyt skomplikowana i zbyt mato zbadana, by wypowiadać na jej temat jakiekolwiek opinie. Poza tym przypomniałem sobie wskazówkę Watsona-sensei: w finale historii wszelkie dygresje są niedopuszczalne.
Kiedy moja dusza na powrót połączyła się z rozsądkiem, spostrzegłem, że leżę na kamiennych płytach pod wieżą, włosy mam obsypane ziemią, zza ucha zwisa mi łodyga kwiatu, a wokół walają się gliniane skorupy. Czubek głowy miałem mokry od krwi i wyrósł mi tam spory guz.
Chociaż moje myśli nie były jeszcze w pełni uporządkowane, a głowa mnie bardzo bolała, odgadłem, co się wydarzyło.
Panna Dezu potrąciła niechcący doniczkę, ta spadła mi na głowę i na jakiś czas pozbawiła przytomności. Sądząc z ilości śniegu na moim ubraniu, przeleżałem tak najwyżej dziesięć minut.
Przede wszystkim wyjrzałem zza ściany, by sprawdzić, jak tam jeniec.
Niestety, zniknął! Na śniegu leżały tylko strzępy sieci. Dwa łańcuszki śladów – jedne męskie, drugie kobiece – prowadziły dokoła domu.
Przerażony pobiegłem za nimi.
O zgrozo! Drugiego zbójcy też nie było na miejscu. Sądząc po śladach na śniegu, powleczono go w stronę wąwozu.
Co sił w nogach rzuciłem się w pościg.
Zjechałem w dół po stromym zboczu, przedzierając się przez nagie krzaki. Przesadziłem obojętnie szemrzący strumyk. Wdrapałem się na przeciwległe zbocze.
Za wąwozem biegł kamienny mur wysokości sześciu czy siedmiu shaku.
W jednej chwili znalazłem się na szczycie.
I o mało nie wybuchnąłem płaczem.
Na zasypanej śniegiem jezdni leżała kupka końskiego nawozu i widniały ślady kół. Tutaj na przestępców czekał powóz…
Nie spełniłem swego obowiązku!
Nie bardzo pamiętam, jak szedłem z powrotem. Oślepiały mnie łzy. Co ja powiem mojemu panu? Przez głupiego wasala mój pan straci twarz wobec Sherlocka Holmesa…
Z panem i obydwoma Anglikami zderzyłem się w połowie drogi do biblioteki.
Oświetliwszy mnie latarką (elektryczność nadal nie działała), Fandorin-dono zapytał:
– Masz krew na twarzy. Co się stało?
Wyjaśniłem po japońsku, głosem głuchym ze wstydu. Mój pan przetłumaczył i zapadło bolesne milczenie. Nie było sensu wchodzić teraz na wieżę.
– Najgorsze jest to, że Lupin ma swego biografa – powiedział posępnie Watson-sensei. – Wyobrażam sobie, w jakim świetle on nas wszystkich ukaże. Cała Europa będzie się śmiać z Sherlocka Holmesa…
Jak powiadają w Rosji, miałem gdzieś Sherlocka Holmesa, ale myśl o tym, jakim pośmiewiskiem może się stać mój pan, wprawiła mnie w rozpacz. Przecież całą winę ponosiłem ja!
– Wątpię, czy monsieur Lupin zechce się chwalić tą historią – powiedział w zadumie Holmes. – Nie, nie sądzę. Teraz oczywiście się z nas śmieje, ale jego radość nie potrwa długo. Zechcecie, panowie, zajrzeć do pokoju, który gościnny gospodarz przeznaczył dla mnie i Watsona?
Kompletnie nic nie rozumiejąc, udaliśmy się za brytyjskim detektywem. Po drodze sensei zadawał mu różne pytania, ale Sherlock Holmes tylko kręcił głową.
W pokoju powiedział:
– Watsonie, otwórz swój bagaż.
– Po co?
Sensei ze zdziwieniem popatrzył na kraciastą walizkę, stojącą pod ścianą obok dużego skórzanego kufra i skrzypiec w futerale.
– Otwieraj, otwieraj.
Holmes zapalił świece, przysunął bliżej kandelabr. Mój pan też świecił – latarką.
– Co u licha… – mruczał Watson-sensei, manipulując przy zamkach. – Moja walizka otwierała się inaczej… Ach!
Mój pan i ja też powiedzieliśmy „Ach!”. Nie dziwota!
W walizce leżało mnóstwo aksamitnych i zamszowych pudełeczek różnej wielkości, i kiedy sensei zaczął je otwierać, na ścianach zamigotały i zakołysały się różnobarwne błyski. Były to klejnoty: naszyjniki ze szmaragdów i rubinów, pierścienie z brylantami, złote łańcuchy starej roboty.
– Co to jest? – wymamrotał Watson. – Gdzie moje rzeczy?
– To skarby rodowe des Essartsów. – Sherlock Holmes położył doktorowi rękę na ramieniu. – Bądź dzielny, Watsonie. Twoja walizka jest stracona na zawsze.
– Ale… jak? Jak tyś to wszystko zrobił?
– Elementarna rzecz. – Holmes zaśmiał się cicho. – Przyznajcie, przyjaciele: kiedy powiedziałem, że odgadłem szyfr przed panem Fandorinem, pomyśleliście, że się tylko przechwalam. A to była najprawdziwsza prawda. Widząc, że na klawiszach organów nie ma kurzu, od razu zacząłem się domyślać, czym jest szyfr. Musiałem to tylko sprawdzić. Dlatego poprosiłem Watsona o przyniesienie futerału ze skrzypcami, w którym mam też zbiór nut najbardziej znanych utworów muzycznych. Który przejrzeć w pierwszej kolejności, podpowiedział mi wizerunek Mefistofelesa… I to cała dedukcja. Zszedłem do „pokoju organowego”, otworzyłem skrytkę i ku swojemu zdumieniu znalazłem nie bombę, lecz kufer z kosztownościami. Hipoteza, jaka mi się nasunęła przy tym odkryciu, była bliska prawdy. Tylko w jednym się pomyliłem: uznałem, że Bosco i des Essarts to jeden i ten sam człowiek. Ten błąd sprawił, że później zacząłem mieć wątpliwości, czy mam rację. Uwierzyłem w niewinność tej aktorki. Mój Boże, nawet ją przeprosiłem!
Watson-sensei nadal przekładał i otwierał pudełka z klejnotami.
– Ale dlaczego zamieniłeś walizkę, Holmesie?
– Przyszło mi to do głowy, kiedy spostrzegłem, że kufer i twoja walizka są tej samej wielkości. Pomyślałem sobie: monsieur Lupin chciał ze mnie zażartować, więc ja też pobawię się z nim w kotka i myszkę. Byłem ciekaw, co on zrobi. Słusznie przypuszczałem, że Lupin nie będzie tracić czasu na manipulowanie przy zamkach twojej walizki. Nie przyjdzie mu do głowy, że na świecie są poza nim inni ludzie, ceniący sobie dobry żart… Muszę się szczerze przyznać: popełniłem jeszcze jeden błąd. Widząc, że w worku, przyniesionym przez „des Essartsa”, są prawdziwe banknoty (przynajmniej z wierzchu), byłem pełen podziwu dla takiej rzetelności. Nie doceniłem jednak fantazji Lupina, jego zamiłowania do efektownych gestów. Byłem pewien, że nie poprzestanie na zawartości skrytki i zechce odzyskać również franki. Błąd. A przynajmniej półbłąd. Po pieniądze nie przyszedł herszt, lecz pomocnik – połaszczył się na czterdzieści tysięcy. Hm, tak… W tej historii dostało się wszystkim. Arsène Lupin za czterdzieści tysięcy franków nabył koszule i kalesony Watsona. Watson stracił walizkę. Pan Sibata jest cały pokaleczony i posiniaczony. Bosco stracił połowę ucha. „Profesor” odstrzelił sobie palec. A my, panie Fandorin, straciliśmy okazję ujęcia genialnego aferzysty. Tak czy owak – spojrzał na zegar – już od dwudziestu minut żyjemy w stuleciu, które zaczyna się od słów „tysiąc dziewięćset”. Sądząc z preludium, nowy wiek szykuje dla takich mądrali jak my niezbyt pochlebne niespodzianki.
– Co to?
Doktor podszedł do okna (znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze). Daleko przy bramie migotały jakieś światła. Rozległ się stłumiony odległością gwizdek.
– Holmesie! Ten łobuz rzeczywiście wezwał policję!
– Bierzmy nogi za pas, Watsonie. Tylko odłóżmy klejnoty na miejsce. Kiedy wrócą gospodarze, trudno im będzie zrozumieć, co robili tu włamywacze. Zainstalowali w wieży jakieś dziwne narzędzie tortur i kroplówkę, ucztowali w jadalni, pozastawiali wokół domu sieci, wyrzucili przez okno doniczkę z kwiatem i zniknęli. A przy tym nie zginęło nic cennego. Zniknięcie wiernego zarządcy też niewątpliwie będzie dla des Essartsów dużym zaskoczeniem…
Kiedy, zamknąwszy skrytkę, wychodziliśmy wyjściem dla służby, Fandorin-dono powiedział z westchnieniem:
– Przechytrzyliśmy sami siebie. W Rosji mówi się: „Koń ma cztery nogi i też się potknie”.
– A u nas jest na ten temat dziecinny wierszyk. O trzech mieszkańcach wsi Gotham, gdzie wedle legendy mieszkali najwięksi… – Sherlock Holmes zrobił pauzę -…najwięksi mądrale w całej Anglii.
I wyrecytował króciutki wierszyk, który urzekł mnie głębią i prawdziwie japońskim wdziękiem metafory. Arcydzieło to mówi o tym, że Trzem Mądrym nietrudno znaleźć Drogę do Prawdy, nawet jeśli wyruszają w Rejs Życia nędzną łajbą. Swą lakonicznością i pięknem ich Droga przypomina krótki wiersz.
Dla tego jednego odkrycia warto było znieść trudne próby i wstyd niepowodzenia, nie mówiąc już o takich drobiazgach jak guz na ciemieniu wielkości niedużej hurmy.
Spróbowałem oblec usłyszany od Sherlocka Holmesa wiersz w klasyczną formę pięciowiersza z trzydziestu jeden sylab:
Trzej Mądrzy w Drogę,
Nie bojąc się tajfunu,
Ruszyli czółnem.
Ich Droga w swej krótkości
Podobna jest do tanka.
Uwagi wydawcy
Na rękopisie opowiadania Uwięziona w wieży widnieje dopisek wykonany ręką J.H. Watsona i noszący datę 1907 r.
„Właśnie przeczytałem oburzający utwór pana Leblanca Arsène Lupin kontra Sherlock Holmes, opisujący spotkanie Holmesa z Arsène’em Lupinem. Autor nie tylko przeinaczył prawdziwe fakty, ale z właściwą galijskiemu plemieniu wybiórczością pamięci ani słowem nie wspomniał o noworocznej nocy 1900 roku, kiedy wielki detektyw i wielki złodziej naprawdę po raz pierwszy spotkali się twarzą w twarz. Na usprawiedliwienie pana Leblanca można powiedzieć jedynie, że w odróżnieniu ode mnie nigdy nie jest bezpośrednim uczestnikiem wydarzeń i musi przyjmować na wiarę opowieści swego chełpliwego przyjaciela, dżentelmena niezbyt poważanej profesji. To zaś, że Lupin»zapomniał«historię z piekielną machiną w chateau Vau-Garni, jest aż za bardzo zrozumiałe. Nie przynosi ona zaszczytu nikomu, kto miał z nią coś wspólnego”.
Na marginesie opowiadania Masahiro Sibaty widnieje skreślona niedbale notatka:
„Pan przeczytał moje opowiadanie i wziął ode mnie słowo honoru, że póki on żyje, nigdy nie będę opisywać na papierze jego czynów. Jaka szkoda! Tak mi się podoba być pisarzem…”.