Statek pocztowy wchodził do zatoki Saint-Malo niby w rozwartą paszczę biblijnego Lewiatana. Sznur kamienistych wysepek, zwieńczonych starymi fortami, przypominał wyszczerzone zębiska, gotowe zewrzeć się i zmiażdżyć stateczek. Iglica katedry, wyłaniająca się z szarej mgły, wyglądała jak ostre żądło. Stałem na pokładzie, spoglądając na ten niegościnny krajobraz, i kuliłem się z zimna w swoim płaszczu z grubej, nasączonej kauczukiem tkaniny. Było wilgotno, nieprzyjemnie, wiatr ciskał w twarz słone bryzgi. Zdawało się, że ponury dzień, który zaświtał zaledwie jakąś godzinę temu, chce jak najszybciej się zakończyć.
Nawiasem mówiąc, nie był to zwykły dzień – ostatni w roku, a może nawet w stuleciu. W tej kwestii mieliśmy z Holmesem przeciwne zdania. Przekonywałem go usilnie, że przecież następny rok także będzie należał do dziewiętnastego stulecia, on jednak pozostał przy swojej opinii. Stara epoka kończy się wraz z rokiem 1899, mówił. „Tysiąc osiemset” to Byron i Napoleon, krynoliny i lunety, Cyrulik sewilski i Panuj, Brytanio. Pierwszego stycznia rozpocznie się era „tysiąc dziewięćset”, w której wszystko będzie inaczej. Co do tego niewątpliwie miał rację.
Z zamyślenia wyrwały mnie słowa Holmesa, który stał obok i z widoczną przyjemnością wdychał zimne powietrze.
– Przyznam się, że rad jestem, iż uciekliśmy z Londynu. Nie znoszę noworocznej nocy. To najokropniejszy moment w roku, gorszy nawet niż Boże Narodzenie! Nikt nie popełnia zbrodni. Przestępcy są z zasady sentymentalni – lubią posiedzieć przy świecach za stołem i śpiewać przesłodzonymi głosami o dzyń-dzyń dzwoneczkach. – Westchnął ciężko. – Wiesz, Watsonie, nigdy nie czuję się tak samotny jak w Nowy Rok. Zamykam się u siebie, gaszę światło i rzępolę na skrzypcach… Dawniej pomagało mi opium. Od czasu jednak, kiedy dowiodłeś mi naukowo, jak szkodliwe jest oddziaływanie alkaloidów na analityczne funkcje mózgu, utraciłem jedyną możliwość uwolnienia się choć na chwilę ze wstrętnych pęt ziemskiego przyciągania… Ach, spójrz tylko, jaki wspaniały widok! – wykrzyknął nagle i znów nie mogłem się nadziwić, jak dziwacznie splatają się w tym człowieku bezwzględna racjonalność myślenia i kompletna niekonsekwencja nastrojów.
Widok szarego miasta, zlewającego się z popielatym morzem i niebem tej samej pozbawionej życia barwy, bynajmniej nie wydał mi się wspaniały. Była to twierdza, wykuta w skałach niewielkiej wyspy. Spoza posępnych murów, u stóp których tłukły się fale, wyzierały dachy ciasno stłoczonych domów. Ich mokre dachówki błyszczały jak łuski smoka. Może latem, przy ładnej pogodzie, Saint-Malo robiło przyjemniejsze wrażenie, ale w pochmurny grudniowy dzień miasto wyglądało raczej złowieszczo i nagle poczułem ucisk w sercu – sam nie umiałem określić, czy było to dziwne wzruszenie, czy złe przeczucie.
– Nie wiedziałem, że Saint-Malo leży na wyspie – rzuciłem niedbale, zły na siebie za swoją zbytnią wrażliwość. Mężczyźnie czterdziestosiedmioletniemu, który wiele w życiu widział, coś takiego nie przystoi. Poza tym wielokrotnie miałem okazję się przekonać, jak mało można wierzyć takim wizjom, wywołanym zazwyczaj spadkiem ciśnienia lub niestrawnością.
– To półwysep, drogi Watsonie, połączony z lądem stałym wąską groblą. Najbardziej niedostępna twierdza, którą my, Anglicy, przez wieki na próżno próbowaliśmy wziąć szturmem – zaczął opowiadać mój przyjaciel tonem wytrawnego wykładowcy. – Było to gniazdo zuchwałych korsarzy, grabiących nieprzyjacielskie statki na wszystkich morzach i oceanach. Uważali się nie za Francuzów, lecz za Maloańczyków, wyjątkową nację, która nie uznaje żadnej władzy prócz Boga i Powodzenia. Wiesz, co to jest „czarny humor”?
– To dekadencki kierunek w literaturze, bardzo nieprzyjemny – odparłem, mając wszelkie podstawy, by sądzić, że na czym jak na czym, ale na literaturze pięknej znam się o wiele lepiej niż Holmes. – W utworach tego rodzaju sytuacje straszne przedstawia się jako zabawne.
– Otóż to. Saint-Malo można uważać za kolebkę czarnego humoru.
– Doprawdy?
Patrząc na ponure bastiony dawnej korsarskiej siedziby, niełatwo było w to uwierzyć.
– Wystarczy popatrzeć na nazwy tutejszych ulic. Jedna z nich nazywa się Tańczący Kot. W osiemnastym wieku nasi rodacy, próbując zdobyć miasto, wywołali pod jego murami gigantyczny wybuch, w wyniku którego woda morska podniosła się na setki metrów i obnażyła dno. O dziwo, w mieście nikt nie ucierpiał – prócz pewnego kota, którego fala wybuchu kilka razy podrzuciła w górę i zmiażdżyła na placek… A tam, na lewo od katedry, jest uliczka, na której w siedemnastym stuleciu zginął pewien zakochany kapitan. W nocy surowo zabraniano wychodzić z domów, na ulice wypuszczano groźne psy, wytresowane tak, by rzucały się na ludzi. Ale dzielny kapitan postanowił zaryzykować. Wyruszył na schadzkę i psy rozerwały go na strzępy. Boccaccio napisałby na podstawie tej smutnej historii łzawą opowieść, Szekspir stworzyłby tragedię. Maloańczycy zaś uwiecznili pamięć o nieszczęsnym Romeo na swój sposób. Od tej pory ów zaułek nazywa się „ulica Grubej Nogi”.
– O nieba, Holmesie! – wykrzyknąłem. – Nie przestaje mnie zdumiewać, ile absolutnie niewiarygodnych informacji kryje twoja pamięć. Nawet nazwy ulic w prowincjonalnym bretońskim miasteczku!
Nie odpowiedział od razu, a kiedy się odezwał, patrzył w bok, tam, gdzie majaczyły niewyraźne zarysy pustego brzegu.
– Przecież wiesz, Watsonie, że moja babka była Francuzką. Niedaleko stąd znajdowała się jej willa, tak że znam te okolice. No, ale przybijamy do brzegu. Spakowałeś już swoją nadzwyczajną walizkę?
Zszedłem do kajuty. Noc spędziliśmy, nie rozbierając się, drzemaliśmy w fotelach, toteż nie miałem szczególnej potrzeby rozpakowywać walizki, mimo to jednak, by sprawić sobie przyjemność, rozłożyłem na stoliku część jej zawartości. Ów wspaniały wyrób firmy Waverley nabyłem poprzedniego dnia jako prezent gwiazdkowy dla samego siebie i, przysięgam, walizka warta była tych sześciu funtów i sześciu szylingów. Sporządzona z doskonałej żółtej skóry, z posrebrzanymi zamkami i okuciami, miała kilka przegródek, wbudowaną szkatułkę na różne drobiazgi i nawet specjalne miejsce na termos. Nigdy w życiu nie miałem tak wspaniałej walizki! Najbardziej zaś urzekło mnie to, że wytwórca z wielkim smakiem umieścił owo arcydzieło kaletnictwa w skromnym kraciastym pokrowcu, mającym uchronić skórę od zadrapań. Nie obawiając się śmieszności, powiem, że ujrzałem w tym prawdziwy przejaw brytyjskości, tak odmienny od kontynentalnej ostentacji. Francuzi lub Włosi postępują odwrotnie, u nich powłoka zewnętrzna zawsze przewyższa jakością wnętrze.
Przed ponownym wyjściem na przewiewany wiatrem pokład pociągnąłem z termosu łyk herbaty z rumem i jeszcze raz przeczytałem depeszę, którą Holmes przekazał do mojego archiwum. Przyszła wczoraj wieczorem.
NA WSZYSTKO CO ŚWIĘTE STOP NOCNYM STATKIEM POCZTOWYM SAINT-MALO STOP HONORARIUM DWADZIEŚCIA STOP DES ESSARTS.
Niewiele zrozumiałem z tego telegramu (a właściwie nie zrozumiałem niczego), ale Holmes natychmiast jął się szykować do drogi. Był uradowany jak mały chłopiec, że może uciec z przednoworocznego Londynu. Na moje pytania tylko wzruszył ramionami i powiedział, że sprawa zapowiada się na interesującą i szybką, a dwadzieścia tysięcy franków to godziwe wynagrodzenie za krótki rejs przez La Manche. Chociaż więc miałem pewne plany na 31 grudnia, czyż mogłem nie ulec pokusie?
Dwie godziny później siedzieliśmy już w pociągu do Southampton, punktualnie o północy wsiedliśmy na statek, a po jedenastu godzinach znaleźliśmy się w Saint-Malo.