IV

Korytarz wiódł do schodów, którymi weszliśmy na drugie piętro i znaleźliśmy się w obszernym pokoju – gospodarz nazywał go bawialnią. Pod wszystkimi ścianami stały tam kanapy i fotele. Zdyszany des Essarts padł na jeden z nich i jął chwytać ustami powietrze.

– Zaraz… Chwilę… Serce…

Holmes rozejrzał się i wskazując na drzwi, umieszczone w najdalszym kącie, zapytał:

– Jeśli właściwie się zorientowałem w rozplanowaniu domu, to jest wejście do dużej wieży, przylegającej do budynku od północy? Tam nas pan prowadzi?

– Tak. Mieści się tam biblioteka. Ale panowie wejdziecie tam sami. Ja nie dam rady. – Gospodarz poklepał się po okrągłych bokach – gest, który wydał mi się dziwny. Zaraz jednak nastąpiło wyjaśnienie. – Przejście jest zbyt ciasne. To kolejny pomysł taty. Mamusia odznaczała się sporą tuszą, on sam zaś był człowiekiem miniaturowej kompleksji, no i urządził sobie azyl, w którym się chronił w czasie rodzinnych kłótni. Po jego śmierci wszystko pozostało tak, jak było. Mamusia chciała poszerzyć przejście, ale architekt powiedział, że w murze mogą powstać pęknięcia… – Des Essarts uśmiechnął się smutnie. – Kiedyś ja też kryłem się w bibliotece przed gniewem mojej świętej pamięci żony, ale już od jakichś piętnastu lat nie mieszczę się w tym – zapomniałem słowa – goulot.

– Wąskim gardle – podpowiedział Holmes, słuchający z wielkim zainteresowaniem. – Ale proszę mówić dalej!

– Teraz ucieka tam przede mną moja córka Eugenie, kiedy awanturuję się i krzyczę. Jestem człowiekiem wybuchowym i często, zbyt często, rzucałem się na biedulkę z wyrzutami, przeważnie bzdurnymi i niesprawiedliwymi…

Zamrugał, z oczu trysnęły mu łzy. Twarz zasłonił chusteczką.

– Czemu mówi pan w czasie przeszłym? Co się stało? – spytałem.

– Trzy dni temu znów się pokłóciliśmy – dobiegł spod chusteczki głuchy głos, przerywany łkaniem. – Goniłem Eugenie aż do tego miejsca, a kiedy przemknęła się do biblioteki, jeszcze wykrzykiwałem za nią różne obraźliwe rzeczy. Teraz nawet nie pamiętam, za co tak na nią upadłem.

– „Napadłem” – poprawiłem odruchowo.

– Tak, napadłem… Eugenie, żeby przeczekać burzę, postanowiła poczytać jakąś książkę. Przysunęła do półek drabinę – półki sięgają tam aż do sufitu. I spadła! Z samej góry! To było straszne! Usłyszałem łoskot, krzyk, ale nie mogłem nic zrobić – przeklęte brzuszysko mi nie pozwoliło…

Aby wysłuchać dalszego ciągu opowieści, musieliśmy przeczekać nowy wybuch płaczu.

– Biedulka potłukła sobie plecy i tył głowy… Kiedy słudzy chcieli ją podnieść, zaczęła tak krzyczeć z bólu, że zabroniłem ruszać ją z miejsca. Kiedyś musielibyśmy zaufać lekarzowi miejskiemu. Ale, jak panowie wiecie, w domu jest telefon, a od ubiegłego roku mamy połączenie międzymiastowe. Dodzwoniłem się do profesora Lebruna, najwybitniejszego paryskiego neurochirurga. Niech żyje postęp! Profesor wysłuchał uważnie mojej relacji, szczerze mówiąc, dość chaotycznej, i zapytał tylko o jedno: czy podłoga w pokoju jest kamienna. Kiedy odparłem, że drewniana, monsieur Lebrun powiedział: „To bardzo dobrze. To znaczy, że dziewczyna się nie przeziębi. Proszę napalić w pokoju i ułożyć pacjentkę na plecach jak najrówniej. Niech się nie rusza i w żadnym razie proszę nie podkładać jej nic pod głowę. Nie dawać ani wody, ani jedzenia. Wyjeżdżam najbliższym pociągiem”.

– Mój Boże… – szepnął nagle Holmes. – Ależ to potworne!

– Tak, uraz kręgosłupa to nie żarty – przytaknąłem. – W swojej praktyce miałem okazję zetknąć się z bardzo ciężkimi przypadkami…

– Ach, Watsonie, nie mam na myśli urazu! – przerwał mi detektyw z niezwykłym jak na niego przejęciem. – Chce pan powiedzieć, sir, że pańska córka ciągle tam jest?

– O to właśnie chodziło! Nie można jej stamtąd wynieść! Profesor po zbadaniu Eugenie powiedział: „Potrzebny jest całkowity spokój. Co najmniej przez dwa tygodnie. Jest szansa, że złamany kręgosłup się zrośnie, nie uszkadzając rdzenia. W przeciwnym razie – kompletny paraliż”. Monsieur Lebrun to święty! Mało, że zgodził się spędzić przy Eugenie całe dwa tygodnie i osobiście ją pielęgnować, to jeszcze, kiedy mu powiedziałem o piekielnej machinie (wszak nie mogłem nie powiedzieć), odrzekł: „Nie możemy położyć pacjentki na noszach – nie zmieszczą się w drzwiach. Zostanie więc tutaj. Ja także zostanę, składałem przysięgę Hipokratesa”. Zwolnił swoją asystentkę, pełniącą obowiązki pielęgniarki, a sam został. Taki to jest człowiek!

– Istotnie. – Holmes zmrużył oczy. – Profesor teraz też tam jest?

– Oczywiście. Może pan sam z nim porozmawiać. – Des Essarts przetarł okulary, bez których jego nalana twarz stała się jeszcze bardziej bezbronna. – No, teraz wiecie panowie wszystko. Nie mogę poświęcić domu i Lupin doskonale o tym wie. Zwracając się o pomoc do pana, chwytam się ostatniej deski ratunku. Ale dyrektor banku już przygotował dla mnie pieniądze. Jeśli pan nie rozwiąże zagadki Lupina, oddam mu wszystko, co posiadam… Będziemy z córką żyć skromnie, sprzedamy naszą rodową posiadłość. To bez znaczenia, byle tylko Eugenie nie została kaleką… Aha, jeszcze jedno! – przypomniał sobie. – Córka nic nie wie o piekielnej machinie. Profesor zabronił jej mówić. Zdenerwowanie mogłoby jej zaszkodzić.

– Jasne. Chodźmy, Watsonie. – Holmes otworzył drzwi i zamarł, oglądając szczelinowate, wygięte przejście długości mniej więcej dziesięciu stóp i szerokości nieco powyżej stopy. – Ja przejdę, ale ty uważaj, żebyś nie utknął. Będziesz się musiał przeciskać bokiem i bokiem ci wyjdzie zamiłowanie do porteru i owsianki.

Kalambur był, po pierwsze, mało dowcipny, a po drugie, niesprawiedliwy. Oczywiście, nie jestem taki chudy jak niektórzy, ale dzięki regularnemu uprawianiu sportów nie mam ani uncji zbędnego tłuszczu. Holmes doskonale o tym wiedział.

Już mając wcisnąć swoje długie, wąskie ciało w szczelinę, Holmes obejrzał się i nagle zobaczył, że nasz gospodarz zmierza ku wyjściu.

– A pan dokąd, sir? Proszę tu czekać. Mogę pana potrzebować do jakichś uściśleń.

Des Essarts przestępował z nogi na nogę i był dziwnie zmieszany.

– Już prawie pierwsza – wymamrotał, odwracając oczy. – Muszę wyjechać na paryski pociąg… Wrócę za pół godziny. W razie czego może pan zatelefonować do zarządcy. Wystarczy raz zakręcić korbką, a on zaraz podniesie słuchawkę…

– Po co panu paryski pociąg? – zdziwiłem się. – Na kogo jeszcze pan czeka?

– Na pana Erasta Fandorina. To znany amerykański detektyw. Wyczytałem w gazecie, że bawi właśnie w Paryżu, i poprosiłem go o pomoc – oblewając się rumieńcem, trzepał des Essarts. – Po pierwsze, nie byłem pewien, czy mister Holmes przyjedzie… A po drugie, co dwie głowy, to nie jedna. Dobrze się wyraziłem?

– Cóż to ma znaczyć, do diabła! – krzyknąłem wściekły. – Z Sherlockiem Holmesem tak się nie postępuje! Dokąd pan idzie? Proszę natychmiast wracać!

– Ja zaraz… Za pół godzinki – mamrotał nasz klient, cofając się ku drzwiom. – W jadalni jest przygotowany posiłek. Wino, zimne przekąski. Usiądziemy wszyscy razem, porozmawiamy, naradzimy się…

Wymknął się na korytarz i tyleśmy go widzieli.

Kipiąc z oburzenia, odwróciłem się do Holmesa i zobaczyłem, że mój przyjaciel śmieje się bezdźwięcznie.

– A zatem, drogi Watsonie, nie jesteśmy jednak ostatnią deską ratunku monsieur des Essartsa. Co to jednak znaczy prawdziwy Francuz! Nigdy nie stawia na jednego konia.

– Proponuję wezwać dorożkę i jechać do portu – powiedziałem. – Utrata wszystkich oszczędności nauczy tego aroganta, jak należy traktować Sherlocka Holmesa. Zobaczymy jak sobie z tym poradzi ten jakiś Amerykanin!

– Erast Fandorin nie jest Amerykaninem, tylko Rosjaninem.

– To jeszcze lepiej. – Wzruszyłem ramionami. – Rosjanin! Wyobrażam sobie, co to za detektyw. Rosyjska zbrodnia stulecia: niedźwiedź ukradł bojarowi beczkę wódki. Poważnie, Holmesie, jedźmy.

– Za żadne skarby! Teraz moje zadanie stało się jeszcze bardziej interesujące. Fandorin to detektyw z wielkim doświadczeniem, od dawna śledzę jego dokonania. W ostatnich latach mieszka w Ameryce, przeprowadził kilka arcyciekawych operacji. Czego brakuje mi najbardziej w pracy detektywistycznej, to współzawodnictwa intelektów. No bo z kim mam współzawodniczyć, z inspektorem Lestrade’em? – Z zadowoleniem zatarł ręce. – I ty chcesz, żebym zrezygnował z takiej sprawy? Z jednej strony najsprytniejszy przestępca Francji i obmyślona przezeń łamigłówka, z drugiej – godny konkurent! Nie traćmy czasu. Mamy nad Fandorinem pół godziny przewagi, a więc wykorzystajmy je!

I Holmes dał nura w przejście.

Pokonałem ciasny przesmyk mniej zwinnie niż on. Mój przyjaciel już wszedł do biblioteki, a ja wciąż jeszcze przeciskałem się bokiem. Guziki mego surduta ocierały się o mur, jeden w ogóle odleciał, i muszę wyznać, że kilka razy wspomniałem zmarłego des Essartsa złym słowem.

Kiedy jednak wreszcie znalazłem się w wieży, moim oczom ukazał się widok, który natychmiast rozwiał całe moje rozdrażnienie.

W pierwszej chwili nie przyjrzałem się dobrze okrągłemu pokojowi – zauważyłem tylko, że na kominku pali się ogień, a całą powierzchnię ścian, wyjąwszy otwory okienne, pokrywają półki z książkami. Nie rozglądałem się jednak. Moją uwagę zaabsorbowała całkowicie postać, rozciągnięta na podłodze. Był to widok, który nieprędko zapomnę!

Dziewczyna, przykryta lekkim pledem, była rozpostarta, jak gdyby miano ją poćwiartować. Przy głowie i nogach leżącej ustawiono groźnie wyglądające konstrukcje z krążkami i dźwigniami. Do owiniętych watą nadgarstków i kostek przywiązano sznury, tak że choćby chciała, nie mogłaby poruszyć żadną częścią ciała. Szyja nieszczęśnicy była unieruchomiona gipsem. Wszystko to tak dalece przypominało izbę tortur Świętej Inkwizycji, że stojąca obok szpitalna kroplówka wyglądała jak rażący anachronizm.

Panna Eugenie, ładna blondynka z uroczo zadartym noskiem, nie mogąc odwrócić głowy w naszą stronę, zerknęła tylko z ukosa żywymi piwnymi oczyma. Przed wypadkiem była zapewne pełną radości życia, zdrową dziewczyną o rumianej buzi. Teraz jednak policzki miała blade, pod oczami głębokie cienie, i serce ścisnęło mi się ze współczucia.

– Wiem, że panowie jesteście przyjaciółmi taty z Londynu! – wykrzyknęła biedulka dźwięcznym, melodyjnym głosem. Mówiła po angielsku dość dobrze, leciutko tylko sepleniąc. – Jaka szkoda, że nie mogę powitać Nowego Roku razem z panami. Ale panowie przyjdziecie trącić się ze mną kieliszkiem szampana? Profesorze, tylko jeden łyczek! Na cześć dwudziestego wieku!

Dopiero teraz spojrzałem na człowieka, który podniósł się z fotela na nasze powitanie.

Doktor Lebrun okazał się typem o dość nieprzyjemnej powierzchowności: strasznie chudy, w czarnej akademickiej czapeczce, obwisłe wąsy, haczykowaty nos i wpadnięte usta.

– W żadnym wypadku – zachrypiał. – Szampan! Tylko tego jeszcze brakowało. Nic, co mogłoby podrażnić żołądek. Roztwór odżywczy, który otrzymuje pani dożylnie, idealnie wspomaga wydzielanie moczu, ale blokuje ruchy jelit, które w pani sytuacji byłyby wysoce niewskazane. Gaz, zawarty w szampanie, może powodować wzdęcia.

Nie zauważając, że Eugenie zaczerwieniła się boleśnie, oschły uczony ciągnął:

– A tak w ogóle, nowy wiek nie rozpoczyna się dzisiaj, lecz za rok, i wtedy napije się pani szampana. Jeżeli będzie mnie pani słuchać.

On także mówił po angielsku – bardzo poprawnie, ale sztucznie, jak zagraniczni wykładowcy na konferencjach naukowych. A jednak ten człowiek w trosce o pacjentkę nie uląkł się bomby! Jakże pozory mylą, pomyślałem. Podszedłem do ofiarnego ucznia Hipokratesa, przedstawiłem się i mocno ściskając mu rękę, szepnąłem:

– Wiem wszystko i podziwiam pana.

– Powiedział pan doktor? – zapytał, kilkakrotnie poruszywszy ustami. – Jesteśmy więc kolegami?

– Jestem tylko skromnym praktykującym lekarzem, zresztą niezbyt zapracowanym – odrzekłem. – Niemniej byłbym wdzięczny, gdyby zapoznał mnie pan ze swą diagnozą.

Odprowadziłem profesora na bok, żeby pacjentka nie usłyszała naszej rozmowy. Na szczęście była zajęta – Holmes, siedząc w kucki, o coś ją półgłosem wypytywał.

– Proszę nie ruszać mięśniami szyi! – krzyknął z niezadowoleniem Lebrun. – I niech pani nie forsuje bez potrzeby strun głosowych!

– Dobrze, panie doktorze. Zrobię wszystko, co pan każe. Tylko niech mnie pan wyleczy – wyszeptała cierpiętnica i musiałem kilka razy mrugnąć, bo łzy napłynęły mi do oczu.

Popatrując podejrzliwie na Holmesa, profesor z pośpiechem i jakby niechętnie przedstawił mi sytuację. Niewiele wiem o neurofizjologii i szczerze mówiąc, niezbyt pilnie czytuję pisma medyczne. Gdyby nie resztki łaciny, jakie cudem zachowały się w mojej pamięci, w ogóle niczego bym nie zrozumiał.

– Uszkodzony został Vertebra cervicalis, podejrzewam pęknięcie w Arcus superior. Najgorsze jest to, że nastąpiło przemieszczenie i uszkodzenie Medulla spinalis. Zrobiłem, co mogłem. Ale dwa tygodnie leżenia w całkowitym bezruchu na l’estrapade [79] – tak nazwałem ten wyciąg mojej własnej konstrukcji – to jedyna szansa na przywrócenie unerwienia ruchowego. Wszelako przy najdrobniejszym wstrząsie… – Wymownie pokręcił głową.

– Tetraplegia, panie kolego? – Ze zrozumieniem skinąłem głową, bardzo w porę przypomniawszy sobie termin, oznaczający paraliż wszystkich czterech kończyn.

– Właśnie.

Szkoda, że Holmes nie słyszał, jak uczestniczę w tej uczonej dyspucie – wciąż szeptał o czymś z panną des Essarts.

– Przepraszam, sir. – Lebrun odsunął mnie i podszedł do dziewczyny. – Pora na masaż.

Ukląkł i zaczął masować chorą stopę, od razu jednak zrozumiałem, że luminarz neurochirurgii dawno już nie robił tego zabiegu, zazwyczaj wykonywanego przez pielęgniarki, i utracił wprawę.

– Chyba ja zrobię to lepiej, panie kolego – odezwałem się z jak największym szacunkiem. – Pozwoli pan, zwykłem to robić częściej.

– Proszę. – Mistrz wstał z godnością. – Zresztą muszę państwa opuścić, powinienem zatelefonować do kliniki.

Wyszedł, a ja przystąpiłem do masażu z największą delikatnością i ostrożnością.

– Pan też jest lekarzem? – Panna Eugenie uśmiechnęła się do mnie uroczo. – Jakie pan ma delikatne palce. Oj, łaskocze!

– To bardzo dobrze, że łaskocze. Nie straciła pani czucia, to bardzo pocieszający objaw.

Przeszedłem do nadgarstków i teraz dziewczyna patrzyła na mnie z lekko odrzuconą głową.

– Doktorze, mam do pana wielką prośbę – szepnęła cichutko. – Tam, na najwyższej półce, za czterdziestym piątym tomem encyklopedii, stoi szkatułka. Czy mógłby pan ją zdjąć? Tylko ciiii!

Podniosłem z podłogi fatalną drabinę, winowajczynię tragedii, rozstawiłem i sprawdziwszy, czy stoi pewnie, wdrapałem się pod sam sufit.

– Dokąd to, Watsonie? – spytał przez ramię Holmes, który oglądał otwór wentylacyjny w ścianie.

– Chcę przeczytać w encyklopedii o tetraplegii.

Przestał się mną interesować.

Wszystkie tomy pokryte były warstwą kurzu. Prócz jednego, czterdziestego piątego, który najwyraźniej był często wyjmowany. Za foliałem zobaczyłem eleganckie lakierowane pudełeczko i przytrzymując je podbródkiem, zszedłem na dół.

Byłem ciekaw, co jest w środku.

Okazało się, że nic szczególnego. Flakoniki, tubki, pędzelki – jednym słowem, komplet damskich akcesoriów kosmetycznych.

– Tata nie pozwala mi się malować. Robię to ukradkiem – wyjaśniła mademoiselle. – I wtedy też nie weszłam po książkę… Niech pan wyjmie lusterko. Chcę zobaczyć, jak wyglądam.

Jej twarz przybrała skupiony wyraz, z jakim kobieta zawsze przegląda się w lustrze – pełen niezadowolenia i zarazem nadziei.

– Koszmar – powiedziała złamanym głosem. – Jest gorzej, niż myślałam. A tata mówił, że będą jeszcze inni goście, jakiś pan z Ameryki. Na Boga, panie Watson, proszę mi pomóc! Niech pan weźmie róż. To okrągłe pudełeczko, tak. Niech pan zanurzy pędzelek. Nie, nie, nie tak mocno. I przeciągnie poniżej kości policzkowych. Proszę pokazać. Ach nie! Za dużo. Niech pan zetrze serwetką… No dobrze, może być. Teraz proszę wziąć pomadkę…

Posłusznie i bardzo starannie wykonywałem wszystkie polecenia panny des Essarts. Serce zamierało mi ze współczucia i zachwytu. O, kobiety! Mają w sobie tyle odwagi i siły ducha, że my mężczyźni powinniśmy się od nich uczyć. Oto czego nigdy nie zrozumie mój mądry przyjaciel z jego bezsensowną feminofobią.

– Teraz dolną wargę, szybko! – ponagliła mnie Eugenie. – Słyszę kroki w bawialni. Gość już tu jest! Proszę zabrać szkatułkę!

Ledwie zdążyłem ukryć szkatułkę za plecami, kiedy ze szczeliny wyślizgnął się bokiem nieznajomy dżentelmen o gładko uczesanych czarnych włosach i siwych skroniach.

– Dzień dobry, mademoiselle. Moje uszanowanie p-panom – powiedział po francusku, jąkając się z lekka. – Nazywam się Fandorin. Erast Fandorin.

Загрузка...