XII

Nie pamiętam, kto mnie podniósł i posadził na krześle.

Głowa mi pękała. Z trudem otworzywszy oczy, zobaczyłem, że Holmes, siedzący naprzeciw mnie, jest w niewiele lepszym stanie: jedna połowa twarzy cała purpurowa, na wąskich wargach krew, kołnierzyk poszarpany i pomięty. Nad nim z nieszczęśliwą miną stał Fandorin, cały, ale z naderwanym rękawem.

Ktoś głośno sapał za moimi plecami. Obejrzawszy się z wysiłkiem, zobaczyłem Japończyka. Zaczął się kłaniać i mamrotać przeprosiny, powtarzając w kółko: „Nie ma dla mnie wybacenia, nie ma dla mnie wybacenia”. Po twarzy ciekła mu krew. A więc i jemu się dostało. To do pewnego stopnia poprawiło mi nastrój – o ile w tej sytuacji w ogóle było to możliwe.

– Cóż – powiedział ze złością Holmes, pocierając stłuczone miejsce. – Lupin przejrzał nasz plan. Myśleliśmy przecież podobnie, prawda, panie Fandorin? Ale w wąwozie strzelano nie po to, aby wywabić nas z jadalni, tylko po to, żebyśmy się nawzajem poturbowali. Po to również wyłączono elektryczność. Wyobrażam sobie, jak ten Francuzik teraz się cieszy.

Rosjanin odrzekł ponuro:

– Ma pan słuszność, nie doceniliśmy go. Ale p-partii jeszcze nie wygrał. Pieniądze na razie są tu.

Tak, worek nadal leżał na stole. Rozchyliłem go – zawartość była nietknięta.

– Proszę mi powiedzieć, dlaczego dotknął pan worka? – zapytał Fandorin. – Właśnie wtedy uznałem, że to przestępcy.

Nigdy jeszcze nie widziałem Holmesa tak wściekłego. Nie mówił, ale cedził słowa przez zęby.

– Trzeba było przecież sprawdzić, czy jest na miejscu! Klnę się własnym życiem, że Lupin zapłaci mi za to upokorzenie!

Było to powiedziane nie do nas, lecz w przestrzeń, ale takim tonem, że zadrżałem.

Alarmująco zadzwonił telefon.

– To on! – krzyknął Holmes. – Teraz będzie się z nas natrząsać. Dopadł do aparatu i chwycił słuchawkę.

– Halo?

W jadalni było bardzo cicho i słyszałem niezrozumiałe mamrotanie, ale oczywiście nie oddzielne słowa.

– To des Essarts – oznajmił Holmes, przykrywając dłonią mikrofon. – Chce wiedzieć, co się stało. Bosco nie wrócił. Światło się nie paliło. Telefon nie działał. Siedział sam jeden po ciemku i bał się… Teraz też się boi… Watsonie, weź słuchawkę. Mrucz współczująco, ale nic nie odpowiadaj!

Wiem, że kiedy mówi takim tonem, trzeba się podporządkować i nie zadawać żadnych pytań.

Holmes nagle odzyskał całą swoją energię, co mnie niewypowiedzianie uradowało.

– Proszę za mną! – zwrócił się do Japończyka i biegiem wypadł na korytarz.

Sibata spojrzał na Rosjanina, ten skinął głową. Dopiero wówczas Azjata ruszył za Holmesem.

– …Nie wiem, co robić! Wszyscy mnie opuścili. Zabili go, tak? Zabili? Ale przecież Lupin nigdy nikogo nie zabija! – dudniło w słuchawce.

– Uhm – mruczałem od czasu do czasu.

Cała moja uwaga skupiona była na korytarzu, w którym znikli Holmes i Sibata. Fandorin także patrzył w tę stronę.

– Profesorze! Panie Lebrun! – rozległ się donośny głos Holmesa. Zdaje się, że wołał, stojąc u stóp schodów.

Najwyraźniej Francuz usłyszał go w wieży i odpowiedział, bo Holmes równie głośno zawołał:

– Nie, nie, wszystko w porządku! Tylko pan Sibata ma skaleczoną twarz. Czy mógłby pan go opatrzyć?

Po kilku sekundach Holmes wrócił do jadalni sam.

– Bardzo dobrze – powiedział, widząc, że nadal stoję ze słuchawką przy uchu. – Nie puszczaj go, niech cały czas mówi. Teraz obaj są pod kontrolą, nie podsłuchają. Mam już dość tego pisania liścików.

Czytelnik już wie, że dawno odkryliśmy z Holmesem sztuczki Lupina, ale Fandorin wyglądał na zaskoczonego.

Myślałem, że zapyta o podsłuch, ale Rosjanina zdumiało co innego.

– Podejrzewa pan pana des Essartsa?! A nie zarządcę?

– …Na miłość boską, co mam robić? – piszczał mi w ucho des Essarts – albo ten, kto się podawał za niego. – Zostać tutaj?

– Tak – odpowiedziałem.

Holmes skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się. Może Fandorin ma silniejsze pięści, ale teraz się okaże, kto ma silniejszy rozum.

– Nie zorientował się pan, sir, że des Essarts i Bosco to jedna i ta sama osoba? Lupin jest niezwykle sprytnym łotrzykiem o wybitnych talentach aktorskich. Potrafi bardzo szybko zmieniać charakteryzację. Jedyne, czego nie potrafi – to rozdwoić się. Jak pan mógł nie zauważyć, że ani razu nie widzieliśmy pana zamku i jego zarządcy jednocześnie? Pod takim czy innym pretekstem zawsze któryś z nich był nieobecny.

– Z-zaraz, ale obaj z Masą widzieliśmy na własne oczy, jak Bosco stał w oknie stajni, a des Essarts był obok nas i wołał do niego! – zaprotestował Fandorin.

– Ale nie odpowiedział ani słowa, tylko kręcił głową, prawda? I ponieważ stał za szybą, widział pan jedynie sylwetkę z charakterystyczną fryzurą?

Rosjanin przytaknął. Widok jego zmieszanej twarzy to była czysta przyjemność.

– Co, co? – powiedziałem do słuchawki.

– To był „profesor” w peruce. Akurat w tym czasie opuszczał wieżę, rzekomo, aby zatelefonować. Przestępców jest dwóch, sir: „Lebrun” i „des Essarts-Bosco”. To oczywiste.

Holmes flegmatycznie wyjął tytoń i fajkę. Nie patrzył na pokonanego Fandorina.

– Od razu zacząłem podejrzewać, że wszystkie pomieszczenia w domu są na podsłuchu – ciągnął mój genialny przyjaciel, zapalając zapałkę. – Proszę się przyjrzeć, jak dziwnie są tu rozmieszczone otwory wentylacyjne – na poziomie wzrostu człowieka. Zrobiono to dla lepszej słyszalności. A potem przeprowadziłem mały eksperyment, potwierdzający moją hipotezę…

– Nie, tu doktor Watson, słucham pana z uwagą – powiedziałem do aparatu. – A mister Holmes zapisuje każde słowo, więc proszę sobie nie przerywać i kontynuować.

To, co opowiadał Rosjaninowi mój przyjaciel, było mi znane, ale co innego kilka słów nabazgranych na świstku papieru, a zupełnie co innego – dokładne przedstawienie rozumowania dedukcyjnego.

– …Posłałem Watsona do pokoju po dwie rzeczy: fonendoskop i skrzypce. Skrzypce były mi niezbędne, bym mógł przystąpić do pracy, fonendoskop zaś, prawdę mówiąc, nie miał żadnego znaczenia. Oznajmiłem jednak, że jest ogromnie ważny. O skrzypcach nie powiedziałem ani słowa, określając je gestem. Podstęp zadziałał. Przestraszywszy się fantastycznego, cudownego fonendoskopu, przestępca wymazał jeden stopień na schodach smarem, a w dodatku wyłączył elektryczność. Biedny Watson nie mógł się nie poślizgnąć. W rezultacie kruchy fonendoskop oczywiście się potłukł. Skrzypce zaś, zamknięte w mocnym futerale, ani trochę nie ucierpiały. A tak naprawdę to właśnie ich potrzebowałem.

– To niemożliwe – przerwał Holmesowi Rosjanin.

– W jakim sensie, sir? Co mianowicie wydaje się tu panu niemożliwe?

Wargi Holmesa rozchylił ironiczny uśmiech.

– Niemożliwe, żeby monsieur des Essarts był członkiem szajki.

– Czy mógłbym poznać powód tak kategorycznego stwierdzenia?

Mój przyjaciel był wyraźnie zdziwiony.

Fandorin patrzył na niego z nie mniejszym zdziwieniem.

– Ależ to by znaczyło, że mademoiselle des Essarts nie jest osobą, za którą się podaje, lecz przebiegłą awanturnicą, wspólniczką Lupina.

Holmes wzruszył ramionami.

– Oczywiście.

Fandorin popatrzył na mnie w milczeniu; doskonale zrozumiałem to spojrzenie.

– Niech się pan nie denerwuje, niczego nie robi i pozostanie na miejscu – powiedziałem do des Essartsa i rozłączyłem się.

– Coś ty zrobił, Watsonie?! – wykrzyknął Holmes. – Mówiłem ci przecież, żebyś nie puszczał tego łotra od telefonu!

– On ma rację. Eugenie absolutnie nie może być przestępczynią. A zatem des Essarts jest rzeczywiście jej ojcem i właścicielem zamku.

Ciężko mi było powiedzieć coś takiego przyjacielowi, i to w obecności jego rywala, zwyciężyło jednak poczucie obowiązku.

– Holmesie – zawahałem się – nie gniewaj się, ale zupełnie nie znasz kobiet… Panna Eugenie… Nie mam racjonalnych argumentów, ale wyobrazić sobie, że jest komediantką i oszustką… Jestem zmuszony zgodzić się z panem Fandorinem. To niemożliwe. Po prostu niemożliwe i już.

Mój genialny przyjaciel jest bezbłędny we wszystkim, co się tyczy logiki i zdrowego rozsądku, ale niekiedy zbytnia „matematyczność” płata mu figle. Za każdym razem, kiedy zdarzało mu się mylić (takich wypadków w ciągu całej jego kariery było bardzo mało), przyczyną tego były kobiety. A raczej czysto teoretyczna wiedza Holmesa na temat ich konstrukcji emocjonalno-psychicznej. Podejrzewam, że jego uprzedzenie do płci pięknej bierze się właśnie z tego: kobieta to równanie, którego nie sposób rozwiązać.

Było widać, że Holmes jest urażony moimi słowami, które niewątpliwie uznał za brednie albo, co gorsza, za zdradę.

– No cóż, panowie znawcy kobiecej natury. – Gniewnie pyknął fajką. – Wobec tego milknę. Gotów jestem wysłuchać waszej hipotezy.

Milczałem, bo, po pierwsze, czułem się jak zdrajca, po drugie zaś nie mogłem przedstawić żadnej hipotezy.

Wrócił Japończyk i milcząc, stanął w drzwiach. Policzek miał zaklejony świeżym plastrem. Zamienili z Fandorinem kilka syczących słów, po czym Sibata cofnął się w głąb korytarza – aż do schodów.

– Zgadzam się, że szajka składa się z dwóch w-wspólników…

Rosjanin zwracał się głównie do Holmesa – był to pojedynek dwóch tytanów, mnie i Japończykowi pozostały role milczących słuchaczy. Zresztą, do niczego więcej nie pretendowałem.

– Jeden z nich to „Bosco”, drugi – „Lebrun”. Nie udało się nam przyłapać ich na gorącym uczynku. I nie mamy żadnych dowodów oprócz pośrednich. „Bosco” spaceruje sobie swobodnie, za to „profesor” teraz nigdzie nie umknie z wieży. Masa obserwuje schody.

– A dziewczyna? – nie wytrzymałem w emploi statysty. – Jest przecież w ich mocy!

– Nie zależy im na dziewczynie. Zależy im na w-worku z pieniędzmi. Przestępcy są pewni, że zdołają nas wystrychnąć na dudka. Figiel ze strzałami jest tego bezpośrednim dowodem. I niech się cieszą. Należy koniecznie przesłuchać peudoprofesora, ale najpierw trzeba znaleźć skrytkę – do wyznaczonej pory zostało bardzo mało czasu. Jestem absolutnie przekonany, że skrytka rzeczywiście istnieje. I chyba się domyślam, jak ją znaleźć…

– Naprawdę? – zapytał szybko Holmes. – To bardzo ciekawe. W takim wypadku z aresztowaniem „profesora” istotnie można zaczekać. No, Watsonie, połącz się jeszcze raz z des Essartsem. Sprawdzimy, czy jest na miejscu, czy w te pędy wrócił do zamku, żeby nas podsłuchać.

Zakręciłem korbką.

Nasz gospodarz odezwał się natychmiast.

– O Boże, myślałem, że telefon znów się zepsuł! Doktorze, to pan? Co mam robić? Bosco nadal nie wraca…

Wymownym gestem wskazałem Holmesowi słuchawkę – proszę, przekonaj się sam. Des Essarts nigdzie nie zniknął, wciąż jest w mieszkaniu zarządcy i w żaden sposób nie może nas podsłuchiwać. Mój przyjaciel skrzywił się z irytacją – strasznie nie lubi przyznawać, że nie miał racji.

Des Essarts zatem nadal piszczał mi w ucho, ja jednak słuchałem nie jego, lecz Fandorina.

– To na razie tylko p-przypuszczenie, które jeszcze należy sprawdzić. Ale prawdopodobne. – Rosjanin zerknął na zegar, który wskazywał za dziesięć jedenastą, i zaczął mówić szybciej. – Kiedy zwiedzaliśmy ten dziwny dom, zbyt wiele było tu niezwykłości i k-kuriozów, rozpraszających uwagę, toteż jeden szczegół przypomniałem sobie dopiero poniewczasie. Czy zwrócił pan uwagę, że w piwnicach tylko jedno pomieszczenie jest utrzymane w idealnej czystości i porządku?

Holmes uśmiechnął się protekcjonalnie.

– Oczywiście. „Pokój organowy”. Bardzo dobrze, panie Fandorin. Proszę mówić dalej.

– Ja także zwróciłem na to uwagę! – powiedziałem. – Szczególnie podejrzany wydał mi się obrazek, przedstawiający Mefistofelesa! Pamiętasz, nawet spróbowałem poruszyć gwóźdź, na którym wisiał?

– Zaczekaj, Watsonie. Pan Fandorin chce nam opowiedzieć nie o malarstwie, lecz o innej dziedzinie sztuki.

Rosjanin lekko przymrużył oczy.

– A więc pan t-także? – zapytał niezrozumiale.

Co „także”? Co on miał na myśli? Jakże trudno być świadkiem rozmowy ludzi, którzy są znacznie bardziej przenikliwi niż ty, a w dodatku puszą się przed sobą.

– A co pan myślał? – parsknął Holmes. Fandorin wyraźnie się zmieszał.

– Ach, no tak, wszak pan jest skrzypkiem. A ja nigdy nie uczyłem się muzyki.

W tym momencie moja cierpliwość dobiegła kresu.

– Moi panowie! Przestańcie mówić zagadkami! To niegrzecznie w stosunku do mnie i po prostu głupio! Wy tu się popisujecie jeden przed drugim, a mechanizm zegarowy tyka, jeden przestępca spaceruje sobie na swobodzie, drugi…

Nie zdążyłem dokończyć – znowu zgasło światło i umilkłem w pół słowa.

Tym razem kaprys prądu (albo kolejny figiel Lupina) nie zaskoczył nas. Fandorin poruszył węgle w kominku, ale te już ostygły. Wtedy ja zapaliłem świece i w jadalni znów zrobiło się jasno. Nie tak jasno jak przedtem, ale wystarczająco, byśmy mogli widzieć się nawzajem.

Danna! – zawołał z korytarza Sibata i dodał coś jeszcze.

– Masa m-mówi, że z wieży dochodzą dziwne dźwięki.

Nastawiliśmy uszu.

Tak, z góry rzeczywiście dobiegał jakiś głos. Cienki, ni to żałosny, ni to przestraszony.

– Czy nie lepiej wejść na wie… – zacząłem.

Przerwał mi przeraźliwy, krew w żyłach mrożący krzyk. Krzyczała Eugenie!

Wszyscy trzej jednocześnie zerwaliśmy się z miejsc. Japończyka w korytarzu nie było – widocznie wbiegł już na schody.

Holmes i ja musieliśmy obiec długi stół, toteż wybiegliśmy z pokoju ostatni, a w dodatku w drzwiach zderzyliśmy się ramionami.

– Zostań tu! Worek! – szepnął mi Holmes w samo ucho. Wraz z Fandorinem skręcili na schody i pognali na górę, a ja zostałem w ciemnym korytarzu.

Holmes jest genialny – oto, co pomyślałem w tym momencie. Najprawdopodobniej jest to nowy podstęp Lupina, żeby wywabić nas z jadalni i zabrać pieniądze. Ale w krzyku panny Eugenie brzmiało nieudawane przerażenie i ból…

To nic, za kilka sekund detektywi przyjdą jej z pomocą, ja zaś miałem inne zadanie.

Wyjąłem rewolwer, rozejrzałem się, gdzie by się tu ukryć, i spostrzegłem uchylone drzwi ściennej szafy. Stamtąd powinno być dobrze widać cały pokój.

Schylony, zrobiłem krok do pachnącego kurzem ciasnego wnętrza i natknąłem się na coś miękkiego i wyraźnie żywego. Z piersi wyrwał mi się mimowolny okrzyk – a raczej wyrwałby się, gdyby czyjaś szorstka dłoń nie zatkała mi ust.

– Cicho, sensei, cicho! – szepnął mi ktoś do ucha. Zrozumiałem, że to Sibata. Nie pobiegł na górę, tylko słysząc krzyk mademoiselle Eugenie, ukrył się w szafie – niewątpliwie w tym samym celu co ja. Ciekawe, pomyślałem, usiłując przytłumić stukot serca, czy on sam był taki mądry, czy obaj z Fandorinem przewidzieli taki obrót wydarzeń?

Chciałem zapytać o to mego sąsiada, ale ten mocno szturchnął mnie łokciem w bok.

– Cicho!

Kroki! Od strony głównego wejścia!

Przypadliśmy do szpary. Ponieważ jestem wyższy, głowa Japończyka znalazła się na poziomie mojego kołnierzyka, jego sterczące włosy łaskotały mnie w podbródek.

Bosco! To był Bosco!

Wślizgnął się przez drzwi, rozejrzał, na palcach podbiegł do stołu, otworzył worek i zaczął w nim grzebać. Nie wiem, dlaczego po prostu nie chwycił całego worka.

Z dzikim wrzaskiem Sibata wyskoczył z zasadzki. Ja za nim.

Trzeba oddać złodziejowi sprawiedliwość – nie stracił zimnej krwi.

Chwycił oburącz serwetę i szarpnął ją ku sobie. Na podłogę poleciały kieliszki i talerze, runął i zgasł kandelabr.

W jadalni zrobiło się ciemno i przestałem widzieć Bosca.

On nas też – inaczej nie obeszłoby się bez rozlewu krwi, ponieważ w następnej sekundzie zarządca zaczął strzelać.

Strzelanie z małej odległości, w zamkniętej przestrzeni i w całkowitych ciemnościach robi duże wrażenie. Przypomina bliskie uderzenie pioruna, tylko jest jeszcze bardziej efektowne, zwłaszcza kiedy nad głową rozlega się ohydny świst. Posypały się na mnie odłamki drewna z rozbitej w drzazgi makiety fregaty.

Padłem na podłogę, zamknąłem oczy (wstydzę się do tego przyznać, ale to prawda) i strzeliłem na oślep.

W dalszej części domu też gruchnęły strzały: jeden, drugi, trzeci. Holmes i Fandorin, tak jak my, znaleźli się pod ogniem.

Trzasnęły drzwi. Zrozumiałem, że Bosco wybiegł z jadalni. Zerwałem się, zrobiłem nie więcej niż dwa kroki i znowu upadłem – potknąłem się o coś. Był to skórzany worek. Świetnie! Przestępca uciekł z pustymi rękami.

To natychmiast przywróciło mi energię.

Japończyk podniósł worek i przycisnął do siebie. Cóż, pożytku z pana Sibaty tak czy owak nie było – nie miał przy sobie broni, a zatem nie mógł mi pomóc. Niech więc pilnuje pieniędzy.

Wyjrzałem za drzwi i dostrzegłem w ciemności sylwetkę, która dotarła już prawie do holu. Była to jedyna możliwa droga odwrotu, wszystkie pozostałe wyjścia Fandorin i jego pomocnik przewidująco zamknęli. Nie mogłem dopuścić, by Bosco skręcił w lewo. Wyskoczy na zewnątrz i w ciemnym parku już go nie znajdę. Podparłem dłonią prawy łokieć i oddałem kilka strzałów, celując nie w biegnącego, lecz w futrynę drzwi. Ręka chyba mnie nie zawiodła. Sądząc po dźwięku, kule trafiły tam, gdzie należało: rozległ się trzask drewna, gwizd rykoszetów.

Cień miotnął się w prawo i przebiegł obok holu do pokoju bilardowego. No, teraz go mamy!

Biegłem pierwszy, z rewolwerem w pogotowiu. Japończyk za mną, oburącz dzierżąc worek. Na bocznych schodach z ciemności znów padły strzały.

Muszę powiedzieć z dumą, że otrząsnąwszy się z pierwszego strachu, nie traciłem już równowagi ducha. Natomiast Sibata był zdecydowanie ostrożny, wciąż trzymał się z tyłu za mną. A piszą, że naród samurajów nie zna strachu.

Zdążyłem nieźle już poznać rozkład domu. Na pierwszym piętrze Bosco skręcił w lewo, tam zaś był pokój z jednymi, jedynymi drzwiami. Stamtąd uciekinier na pewno nigdzie się nie wydostanie, chyba że wyskoczy przez okno. Ale skok z pierwszego piętra francuskiego chateau to ryzykowne przedsięwzięcie. Można połamać wszystkie kości.

Dlatego wcale się nie śpieszyłem.

Zajrzałem do pokoju – bardzo ostrożnie, żeby nie znaleźć się na linii strzału. I słusznie postąpiłem! Tuż nad moim uchem rozległ się obrzydliwy brzęk. Kula trafiła w żelazną sztabę drzwi.

Szarpnąłem się w tył, to jednak, co zdążyłem zobaczyć, bardzo mi się nie spodobało.

Bosco stał na parapecie, w otwartym oknie, i wyraźnie szykował się do skoku. A nuż mu się uda i nic sobie nie zrobi? Do ziemi było ze dwadzieścia stóp. To dużo, ale różne cuda się zdarzają.

Decyzja zapadła momentalnie. Znów się wychyliłem i strzeliłem do czarnej postaci, dobrze widocznej w szarawym prostokącie okna. Chciałem trafić w nogę, ale nie zdążyłem wycelować – Bosco nacisnął spust jednocześnie ze mną. Cofnąłem się za drzwi. Obliczyłem w myśli, ile nabojów pozostało w bębnie. Chyba tylko jeden.

Sibata siedział na worku pod ścianą, w absolutnie bezpiecznym miejscu, i z olimpijskim spokojem czekał, czym skończy się wymiana strzałów. Pamiętam, że mocno mnie to rozzłościło.

– Repiej z podrogi – powiedział spokojnie.

Nie od razu zrozumiałem, co miał na myśli. Z podłogi? A rzeczywiście. Rada nie była zła.

Położyłem się na brzuchu i znów wyjrzałem.

Zarządcy na parapecie nie było, tylko skrzydła okna lekko się kołysały.

Zerwałem się i wbiegłem do pokoju. Pusto. A jednak skoczył!

Wyglądać przez okno nie było sensu. Cóż można zobaczyć w nocnej mgle?

– Szybko do parku! – krzyknąłem. – Może złamał nogę!

Ale Sibata mnie zatrzymał.

– Nie tseba do parku. – Jego głos był wciąż zupełnie spokojny. – Tseba do wieży.

Miał rację, znowu miał rację! Jeśli Bosco nic sobie nie zrobił, już go nie dogonimy. Jeśli się połamał, daleko nie odpełznie.

Jak mogłem zapomnieć, że w przeciwległej części zamku też była strzelanina? Może Holmes i Fandorin potrzebują pomocy.

Pobiegliśmy przez puste pokoje. Nasze kroki odbijały się głuchym echem pod wysokimi sklepieniami.

Загрузка...