Des Essarts zatrzymał konie przed stajnią. Był to ładny budynek, pomniejszona kopia głównego domu – z wieżyczkami i gryfami w narożnikach dachu.
– Monsieur Bosco! – zawołał cienkim głosem właściciel zamku. – Monsieur Bosco!
Dodał pytająco coś jeszcze, czego nie zrozumiałem, moja znajomość francuskiego bowiem pozostawia wiele do życzenia.
W jednym z okien pierwszego piętra, gdzie mieściły się widocznie pokoje mieszkalne, ukazał się chudy mężczyzna. Znajdował się za szybą na ciemnym tle, i rozróżniłem jedynie biały trójkąt gorsu z czarnym krawatem i nieproporcjonalnie dużą głowę – nie, to były bujne, sterczące włosy. Sylwetka zarządcy wydała mi się podobna do dmuchawca.
- A-t-on téléphoné? [78] – krzyknął gospodarz (to zrozumiałem).
Bosco pokręcił głową, aż zakołysała się jego bujna koafiura.
Des Essarts wskazał na nas:
– Monsieur Sherlock Holmes! Docteur Watson!
– „Przyjechali, teraz wszystko będzie dobrze – półgłosem przetłumaczył mi Holmes dalsze słowa. – Proszę zostać przy aparacie”.
Pan Bosco skinął głową gospodarzowi, ukłonił się nam i zniknął. Przez cały czas nie powiedział ani słowa.
– Taki jest warunek tego łotra – wyjaśnił des Essarts, ruszając z miejsca. – Ktoś stale musi być przy telefonie. Cały dom mam urządzony wedle najnowszych zdobyczy techniki. Mieszkanie zarządcy i zamek łączy linia telefoniczna. Jeden ruch korbką i dzwoni dzwonek. Po prostu nie wiem, co bym począł bez Bosca.
Kolaska zatrzymała się przed paradnym wejściem, umieszczonym w zgrabnej spiczastej wieżyczce.
Teraz mogłem obejrzeć zamek z bliska i przekonałem się, że nie jest taki znowu stary: nie zabytek, lecz imitacja zabytku.
– Styl Ludwik XIII – ocenił Holmes, świetny znawca architektury. – W latach czterdziestych był bardzo popularny we Francji, pod wpływem mody na powieści o muszkieterach.
– Tak, mój tata ubóstwiał Aleksandra Dumasa – potwierdził gospodarz.
Zdążyłem już przywyknąć do szczególnych manier des Essartsa, toteż nie zdziwiło mnie słowo „tata”, niezbyt pasujące do wieku i siwizny tego pana.
W wykładanym rzeźbionym dębem holu z dumą przekręcił duży porcelanowy wyłącznik. Zapaliło się jasne światło.
– Mam wspaniałe oświetlenie elektryczne – oznajmił chełpliwie des Essarts. – Proszę spojrzeć: jeszcze jedno przekręcenie i zapalają się lampy we wszystkich pomieszczeniach parteru.
– Ale jeszcze się nie ściemniło – powiedziałem. Gospodarz z wyraźnym żalem zgasił światło i poprowadził nas przez amfiladę zimnych pokoi, zastawionych ciężkimi staroświeckimi meblami.
W dużej sali, gdzie Bogu dzięki paliło się na kominku, stał długi stół, przykryty z wierzchu białą serwetą, pod którą rysowały się kształty butelek i jakichś naczyń.
– Tak. Teraz opowiem panom całą tę koszmarną historię dokładnie, nie opuszczając żadnego szczegółu – obiecałdes Essarts. – Wiem, że w tej robocie szczegóły są najważniejsze. Zacznę od mojego świętej pamięci taty…
Ponieważ wstęp nie był zbyt zachęcający, pozwoliłem sobie na chwilę nieuwagi, by rozejrzeć się dokoła.
Pokój był dość interesujący. Sądząc po kredensach i długim stole, pełnił funkcję jadalni. Na wszystkich płaskich powierzchniach – gzymsie kominka, komodach, specjalnych stolikach – stały modele żaglowców, niektóre imponujących rozmiarów. Na ścianach wisiały portrety przodków. Jeden z nich szczególnie zwrócił moją uwagę.
Przedstawiał chwackiego kapitana w długiej fryzowanej peruce, z lunetą w ręku. Za nim bielały żagle i kędzierzawiły się kłęby prochowego dymu. Artysta najwyraźniej usiłował nadać perkatonosej, brutalnej fizjonomii żeglarza nieco szlachetności, ale nie bardzo mu się to udało.
– …Oto portret taty – mówił tymczasem gospodarz. – Ach, nie, doktorze, nie tutaj pan patrzy! To Jean Francois, protoplasta rodu, jeden z najdzielniejszych i najszlachetniejszych kapitanów Króla Słońce. Przywiózł z mórz południowych cały kufer kosztowności i kupił za nie tę posiadłość. A portret taty jest trzeci od prawej.
Spojrzałem we wskazanym kierunku.
Z płótna spoglądał na nas jegomość w okularach i mundurze gwardii narodowej, z modelem fregaty w rękach. Po swym dalekim przodku des Essarts-père odziedziczył perkaty nos i błysk szaleństwa w oku; synowi przekazał owal twarzy i krótkowzroczność.
– Wszystko to jest bardzo interesujące, ale czy mógłby pan przejść do rzeczy? – rzekł niecierpliwie Holmes. – Proszę lepiej opowiedzieć, gdzie i jak szukał pan bomby.
– Ależ właśnie do tego zmierzam! Jeżeli nie opowiem o tacie, nie zrozumiecie, panowie, dlaczego jej nie znaleźliśmy!
Des Essarts zerknął na zegar kominkowy, plasnął w ręce i zaczął mówić ze zdwojoną szybkością:
– Musicie wiedzieć, panowie, że był to człowiek niezwykły. Jak mówiono w owych czasach, wielki oryginał, a mówiąc językiem współczesnym, wyjątkowy dziwak. Odziedziczył duży majątek i trwonił go na rozmaite fanaberie. Mieliśmy w parku własny zwierzyniec, wyobrażacie sobie, panowie? Trzymano w klatkach wilki, lisy, dziki, nawet niedźwiedzia. Tata sam je schwytał. Pamiętam, że jego osobistym lokajem był mały Pigmej z Afryki – strasznie się go bałem. Przed domem stała miedziana kolubryna z okrętu naszego przodka i w święta tata osobiście z niej strzelał. Stało się to zresztą powodem jego przedwczesnej śmierci. Ósmego lipca 1860 roku, w moje siódme urodziny, kolubrynę rozerwało i tata zginął na miejscu…
Gospodarz zrobił odpowiednią do tego smutnego wydarzenia pauzę, a ja, przeprowadziwszy w myśli proste działanie arytmetyczne, kolejny raz zdumiałem się dokładnością ocen Holmesa: od razu powiedział, że nasz klient jest młodszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
– Mógłbym długo wyliczać dziwactwa mojego taty, jego ekscentryczne wybryki, zatrzymam się wszakże tylko na jednym, dla nas najistotniejszym. – Des Essarts zatoczył ręką koło. – Mam na myśli ten dom. Tata rozebrał do fundamentów rodowe gniazdo i całkowicie je przebudował, faszerując różnymi bagatelami… to jest różnymi różnościami: tajnymi przejściami, sekretnymi wnękami, śpiewającymi podłogami, zamurowanymi w ścianach rurami, które przy określonym kierunku wiatru zaczynały wzdychać i wyć… Mamusia nienawidziła tych sztuczek z całej duszy. Po tragicznej śmierci taty zniszczyła, co mogła. Ale bynajmniej nie wszystko udało się jej znaleźć. Na przykład osiem lat temu, kiedy zmieniano tapety w małym buduarze, znaleziono w ścianie wnękę z nieprzyzwoitymi książkami. W zeszłym roku w wąwozie przy ogrodzeniu parku – des Essarts machnął ręką gdzieś w lewo – osunęła się ziemia i w zboczu ukazało się podziemne przejście, które zapewne dawniej prowadziło do domu, ale zdążyło się zawalić. A pozaprzeszłej jesieni…
– Może pan dalej nie mówić. Wszystko i tak jest jasne – przerwał mu Holmes, energicznie zaciskając i prostując palce, co zawsze było u niego oznaką największego podniecenia. – Bomba została umieszczona w skrytce, której położenie nie było znane pańskiej matce, a tym bardziej panu.
– Tak, tak, właśnie to chciałem… Gdzieś tutaj musi być tajny schowek, o którym nie wiem. Proszę mnie nie pytać, skąd ten sekret zna Lupin – to mnie przeraża najbardziej. Znaczy to bowiem, że ten podły złodziej zna dom lepiej niż jego prawowity właściciel!
– Za pozwoleniem, sir – nie wytrzymałem. – Mimo pańskich zapewnień o tym, że szantażysta twardo dotrzymuje słowa, sądzę, że chce pana po prostu zastraszyć. Najprawdopodobniej żadna tajna skrytka nie istnieje.
– Istnieje! – krzyknął des Essarts. – W tym bezczelnym liście łotr podał nawet kod, za pomocą którego można znaleźć bombę!
Teraz już zupełnie przestałem cokolwiek rozumieć, a Holmes rzucił niefrasobliwie:
– Myślę, Watsonie, że czas, byśmy wreszcie zerknęli na ten fatalny dokument.
Gospodarz z obrzydzeniem, jakby dotykał ropuchy, wziął z gzymsu kominka arkusik papieru i podał mojemu przyjacielowi.
Zaglądając im przez ramię, zobaczyłem, że list skreślono zamaszystym pretensjonalnym pismem na błękitnym papierze z monogramem AL.
Holmes przebiegł tekst wzrokiem, uśmiechnął się i przeczytał go jeszcze raz, głośno, od razu tłumacząc na angielski:
30 grudnia 1899 roku
Do właściciela posiadłości Vau-Garni.
Wielce szanowny Panie,
Arsène Lupin ma zaszczyt obłożyć Pana podatkiem od bogactwa.
Jeśli z ostatnim uderzeniem zegara w starym wieku nie przekaże mi Pan 1 750 000 franków, ręczę słowem honoru, że Pański zamek wyleci w powietrze wraz z całą zawartością. Jutro wieczorem, nie później niż o wpół do dwunastej, proszę wyjść z domu albo, jeśli Pan woli, zamknąć się w gabinecie, skąd nie wolno będzie Panu wyjść przed nadejściem dwudziestego wieku. Torbę z pieniędzmi proszę zostawić w jadalni.
Niech Panu nie przyjdzie do głowy złamać choć jeden z tych warunków. I niech Bóg Pana broni przed zwróceniem się do policji – w takim wypadku mechanizm piekielnej machiny zadziała przed oznaczonym terminem i całą odpowiedzialność poniesie wyłącznie Pan. Zabójcą nie będę ja, lecz Pańska chciwość.
No, a żeby miał Pan czym zająć myśli, oto maleńka wskazówka, w której zaszyfrowano miejsce ukrycia ładunku.
24b, 25b, 18n, 24b, 25b, 23b, 24b.
Jeśli rozwiąże Pan tę zagadkę i znajdzie skrytkę, Pańskie szczęście. Może Pan wówczas zatrzymać swoje pieniądze, jako że inteligencja zasługuje na nagrodę. Mechanizm zegarowy wyłącza się, przesuwając po prostu czerwoną dźwignię w lewo.
A zatem, jak mówią sprzedawcy losów na loterię, „Graj i wygrywaj!’.
Z wyrazami najgłębszego szacunku
A.L.
– Co za nikczemność! – nie wytrzymałem. – On się z panem bawi jak kot z myszą! Postąpił pan słusznie, sir, zwracając się do nas. Holmes, przyjacielu, koniecznie musisz rozwiązać tę zagadkę. Trzeba temu spryciarzowi utrzeć nosa!
– Jestem teraz cały przy nadziei – wyszeptał des Essarts, chcąc zapewne powiedzieć „w tym cała moja nadzieja”. Spoglądał na detektywa ze strachem i ufnością.
Holmes w skupieniu ściągnął brwi.
– Mam trzy pytania, sir. Pierwsze: dlaczego właśnie milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy? Szantażyści na ogół żądają okrągłych sum. Drugie: co oznacza podkreślony fragment „z całą zawartością”? Trzecie: o jakim zabójstwie mowa? Czy zna pan odpowiedzi na te pytania?
Des Essarts westchnął z ubolewaniem.
– Tak, drogi panie Holmes. Znam aż za dobrze. Na moim rachunku w banku jest dokładnie milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków. To cały mój kapitał. Niestety, des Essartsowie nie są już tak bajecznie bogaci jak kiedyś. Fanaberie taty i niepraktyczność mamusi mocno nadszarpnęły niegdyś bardzo duży majątek. Klejnoty familijne z kufra Jeana François – wskazał na portret perkatonosego przodka – zostały zamienione na gotówkę i po większej części roztrwonione. Podejrzewam, że Lupin zainteresował się zamkiem Vau-Garni, gdyż doszły do niego pogłoski o słynnym korsarskim kufrze. Wszelako, jak panowie widzicie, nie domaga się brylantów i szmaragdów. Wie, że już ich nie ma. I wymieniając sumę z taką buchalteryjną dokładnością, daje do zrozumienia, że jest dokładnie poinformowany o mojej sytuacji finansowej. Chce mnie oskubać do jednej nitki! To jest do suchej nitki!
– Pozwoli pan zatem, że zadam jeszcze jedno pytanie. – Holmes rozejrzał się po pokoju. – Ile jest wart ten dom?
– Myślę, że jakieś trzysta tysięcy.
Spojrzeliśmy z Holmesem po sobie.
– Ależ łaskawy panie – powiedziałem z mimowolnym uśmiechem. – Wartość domu jest prawie sześciokrotnie mniejsza niż żądany okup. Co za sens oddawać tak dużo, skoro można ponieść mniejszą stratę? Poza tym w krajach cywilizowanych nieruchomości się zazwyczaj ubezpiecza.
– Zamek jest ubezpieczony, akurat na trzysta tysięcy – potwierdził des Essarts, po czym w ogóle przestałem cokolwiek rozumieć.
– Chwileczkę, Watsonie. – Holmes dotknął mego łokcia. – Pan des Essarts nie odpowiedział jeszcze na dwa kolejne pytania.
W oczach naszego gospodarza stanęły łzy. Wyjął z kieszeni chustkę, głośno wytarł nos i jęknął:
– Tu w ogóle nie chodzi o dom!… Nie, nie mogę… Chodźmy, sami panowie wszystko zobaczycie.
Zerwał się z krzesła i podreptał w stronę wąskiego korytarza, po obu stronach zabudowanego ściennymi szafami. Spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy za nim.