Na pogrzebie człowieka, który zamierzał zostać buddą, ludzi było aż nieprzyzwoicie mało. Z rodaków jedynie wicekonsul Fandorin, były kolega zmarłego. Erast Pietrowicz stał nad wąskim grobem, do którego młody mnich właśnie opuścił niewielką skrzynkę z kośćmi i prochami, i słuchał monotonnego zaśpiewu bonzy, obracając w dłoniach jedwabny cylinder z krepową wstążką. Wszyscy Japończycy byli ubrani na biało i asesor kolegialny w swoim żałobnym surducie wyglądał jak kruk w stadzie gołębi.
Ale i Japończyków przyszła na przyklasztorny cmentarz zaledwie garstka – pogłoski o straszliwej śmierci pustelnika Meidana przejęły grozą całą tubylczą Jokohamę. W ostatniej drodze prochom ascety towarzyszyli jedynie przeor z alumnem, wdowa z małą córeczką i jacyś dwoje, trzymający się z boku – Fandorin starał im się specjalnie nie przyglądać.
Europejski Settlement, którego liczba mieszkańców, zgodnie z informacją w „Japan Gazette” z 15 sierpnia 1881, właśnie przekroczyła dziesięć tysięcy, nie wierzył w pogańskie zabobony i zignorował pogrzeb z innego powodu. Konsul Weber powiedział do swego zastępcy: „To oczywiście twoja prywatna sprawa, Eraście. Jeśli uznasz to za konieczne – idź, ale bardzo cię proszę, żadnych przemówień nad trumną. Nie zapominaj, że ten typ zdradził swoją wiarę, swoją ojczyznę i całą białą rasę”.
Tak zresztą było rzeczywiście. Człowiek, który w ostatnich latach kazał się nazywać Meidan, wyrzekł się dobrowolnie rangi, szlachectwa, rosyjskiego poddaństwa, wiary prawosławnej, nawet własnego imienia. Przyjął nazwisko swej japońskiej żony, zamiast surduta i spodni zaczął nosić kimono, a później przywdział habit buddyjskiego mnicha i zerwał wszelkie kontakty z rodakami, nawet z Fandorinem, z którym się wcześniej przyjaźnił. W ciągu trzech lat nie widzieli się ani razu. Erast Pietrowicz znał przyczynę tej nieugiętości i, w odróżnieniu od konsula Webera, traktował ją ze zrozumieniem i współczuciem.
Przyczyna owa znajdowała się teraz tutaj, na cmentarzu Świątyni Pomnożenia Cnót, gdzie renegat spędził ostatni okres swego życia. Mała dziewczynka, późne dziecko byłego rosyjskiego poddanego i jego japońskiej żony, siedziała obok matki w plecionym wózeczku i sennie kiwała główką, ukołysana śpiewaniem sutr. Dzieci w takim wieku już doskonale chodzą, a nawet biegają, ale to dziecko przyszło na świat z bezwładnymi, sparaliżowanymi nóżkami. Właśnie wtedy nieszczęsny ojciec poszukał odosobnienia w klasztorze sekty singon. Przyjął imię Meidan, co oznacza Poszukiwacz Prawdy, i postanowił za życia zostać buddą.
Wdowa po zmarłym, Satoko, z całkowicie nieruchomą twarzą stała przy wózku. Oczy miała suche, albowiem publiczne okazanie smutku mogłoby rozstroić obecnych.
Tutaj w ogóle nikt nie objawiał emocji.
Przeor Sōgen, jak przystało buddyjskiemu duchownemu, całą swoją postawą podkreślał, że śmierć to wydarzenie radosne i w pewnym sensie wręcz święto. Cóż, taką wielebny miał pracę.
Mizerny służka siąkał nosem i zerkał do mogiły z nieskrywaną obawą, nie odstępując przeora na krok, ale jego blada, lekko spłaszczona fizys nie wyrażała żadnego żalu.
Kiedy zaś Fandorin, wybrawszy odpowiednią chwilę, przyjrzał się uważniej stojącej na uboczu parze, wydało mu się, że kobieta się uśmiecha. Nie, to nie był uśmiech – raczej grymas chciwej, nienasyconej ciekawości.
Nawiasem mówiąc, ową istotę, której widok budził dreszcz, nazwać kobietą można było tylko przy bardzo dobrej woli.
Na grzbiecie potężnego sługi, w worku przypominającym nieco plecak alpinisty siedział dziwaczny stwór: piękna kobieca głowa z wymyślną, starannie ułożoną fryzurą shimada-mage, osadzona na drobniutkim ciałku czteroletniego dziecka. Potworna istota uważnie śledziła ceremonię, szybko poruszając w prawo i w lewo toczonym podbródkiem. Miniaturowa rączka nerwowo postukiwała wachlarzem po ogolonej głowie sługi.
Fandorin pochwycił spojrzenie błyszczących oczu karlicy i odwrócił się zmieszany. Obecność owej nieszczęsnej postaci czyniła tę i tak smutną ceremonię szczególnie makabryczną.
Na cmentarzu nikogo więcej nie było – tak w każdym razie sądził Fandorin, dopóki jego uwagi nie zwrócił nieprzyjemny dźwięk: jakby ktoś soczyście, z głębi trzewi odcharknął.
Wicekonsul obejrzał się i za niewysokim bambusowym płotem, oddzielającym buddyjski cmentarz od sąsiedniego chrześcijańskiego, zobaczył człowieka w brezentowej kurcie i pasiastej marynarskiej koszuli. Mężczyzna stał oparty o parkan i obserwował ceremonię z wyraźną wrogością. Czerwona, porośnięta szpakowatą szczeciną gęba drgała w gniewnym tiku. Jedna noga gapia obuta była w zdeptany but z cholewą, druga, drewniana, wściekle postukiwała o ziemię.
Jakiś zlot inwalidów, pomyślał Fandorin i natychmiast zawstydził się własnego okrucieństwa.
W tym momencie kuternoga zrobił coś, co sprawiło, że wicekonsul aż poczerwieniał ze wstydu – już nie za siebie, ale za całą europejską rasę. Niesympatyczny gaijin (tak nazywano w Japonii cudzoziemców) splunął przez płot brązową od tytoniu śliną, zaśmiał się ochryple i wykrzyknął po angielsku:
– Małpi pogrzeb! Wszystkich was powinno się zakopać, cholerne makaki!
Wielebny Sōgen spojrzał z ukosa na zakłócającego obrzęd intruza, ale nie przerwał modłów. Wdowa natomiast drgnęła jak uderzona i jej blada twarz stała się jeszcze bielsza. Fandorin wiedział, że Satoko rozumie po angielsku, uznał więc, że nie może puścić płazem tego ohydnego wyskoku.
Z szacunkiem cofnął się o kilka kroków, po czym, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, odwrócił się i szybko ruszył w stronę grubianina.
– Wynoś się – powiedział cichym, wibrującym wściekłością głosem. – Bo inaczej…
– A coś ty za jeden, japoński fagasie? – Inwalida wbił w niego nieustraszone spojrzenie wyblakłych oczu. – Nie szczekaj na starego Sylwestra, bo ten ci przefasonuje tę ładną buźkę.
W potężnym łapsku coś szczęknęło i z zaciśniętej pięści wyskoczyło ostrze hiszpańskiego noża.
– Jestem F-fandorin, wicekonsul Imperium Rosyjskiego – przedstawił się Erast Pietrowicz. – A pan k-kim jesteś?
– A ja jestem wicekonsul naszego Pana na tym cmentarzu. Zrozumiałeś, jąkało? – tym samym tonem odparł Sylwester, splunął jeszcze raz i kuśtykając, odszedł w stronę zwieńczonych krzyżami kamiennych nagrobków.
Dozorca cmentarny albo grabarz, domyślił się Fandorin i obiecał sobie, że po pogrzebie koniecznie musi złożyć wizytę proboszczowi – niech skarci tego chama.
Kiedy asesor kolegialny wrócił nad grób, ceremonia była już skończona. Przeor zaprosił wszystkich do siebie na szklaneczkę za duszę zmarłego.
– I oto spełniło się pragnienie Meidana – zamruczał dobrotliwie wielebny, kiedy młody mniszek napełnił czarki podgrzaną sake, którą w klasztorze nazywano hannya, czyli „wrzątkiem wiedźmy”. – Chciał zostać buddą i został, tyle że nie za życia, lecz po śmierci. To nawet jeszcze lepiej.
Chwilę milczeli.
Przez otwarte ściany z ogrodu zawiewał świeży wietrzyk, od czasu do czasu poruszając święty zwój, wiszący nad głową przeora.
– Śmierć bowiem powinna być stopniem w górę, a nie dreptaniem w miejscu. Jeśli już stałeś się buddą, to dokąd miałbyś się wspinać? – ciągnął Sōgen, smakując trunek.
Kobiety – Satoko i ta druga, przypominająca kijankę (Erast Pietrowicz wiedział już, że nazywa się Emi Terada) – modlitewnie rozłożyły ręce, przy czym Emi ze zrozumieniem pokiwała swoją wymyślną koafiurą. Nie klęczała normalnie, jak wszyscy, ale tkwiła w specjalnym kojcu, w którym sługa usadowił ją przed odejściem.
Przewidując, że to zaledwie początek obszernego kazania, Fandorin postanowił skierować rozmowę na inny temat, interesujący go o wiele bardziej niż bogobojne rozważania.
– Na temat śmierci świętego pustelnika krążą najdziwniejsze pogłoski – powiedział. – S-słyszałem zupełnie niewiarygodne rzeczy…
Oblicze przeora rozpłynęło się w dobrodusznym uśmiechu – tak jak należało się spodziewać, Sōgen potraktował nietakt gaijina wyrozumiale. Uśmiech oznaczał: „Tak, tak, niektórzy cudzoziemcy potrafią opanować język japoński równie dobrze jak ten niebieskooki drągal, ale niepodobna ich nauczyć dobrych manier”.
– Tak, nasz spokojny przybytek został poddany ciężkiej próbie. Niektórzy nawet powiadają, że nad Świątynią Pomnożenia Cnót zawisła klątwa. Obawiamy się, że liczba pątników zmaleje. Chociaż, z drugiej strony, wielu przywabi zapewne aura tajemnicy. Świat Buddy niekiedy podobny jest do zalanej słońcem równiny, niekiedy zaś – do ciemnego lasu. – Odwróciwszy się do wdowy, wielebny powiedział miękko: – Wiem, moja córko, jak trudno ci mówić o tym straszliwym zdarzeniu, które zmieniło i ale twoje życie i okryło mrokiem nasze ciche ustronie. Słowa wszakże – to najlepszy środek przeciw rozpaczy, są tak powierzchowne i nieważkie, że oblekając w nie swój smutek, lżejszym czynisz brzemię przytłaczające twą duszę. Im częściej będziesz opowiadać tę straszną historię, tym szybciej twoja dusza odzyska utraconą harmonię. Uwierz mi, wiem, o czym mówię. To nic, te ja i Terada-san znamy wszystkie szczegóły, posłuchamy jeszcze raz.
Ramiona Satoko zadygotały, ale kobieta wzięła się w garść. Ukłoniła się przeorowi, potem Fandorinowi i zaczęła mówić równym głosem, milknąc tylko, kiedy musiała opanować wzruszenie. Słuchacze czekali cierpliwie i po chwili przerwy opowieść zaczynała toczyć się dalej.
Od czasu do czasu wdowa z roztargnieniem gładziła po głowie córeczkę, śpiącą słodko na tatami – zdawało się, że te dotknięcia dodają Satoko sił.
– Zapewne wiadomo panu, Fandorin-san, że mąż od dawna ze mną nie żył. Od czasu narodzin Akiko…
Tu głos opowiadającej załamał się i Erast Pietrowicz skorzystał z tej pauzy by lepiej przyjrzeć się dziewczynce.
Na ogół dzieci urodzone ze związku Europejczyka z Japonką są bardzo ładne, ale biedna Akiko nie miała tego szczęścia. Złemu losowi jakby mało było tego, że dziecko urodziło się kaleką – buzia dziewczynki stanowiła konglomerat najbrzydszych cech obu ras: krogulczy nos, małe podpuchnięte oczka, żółtawe, podobne do pakuł włosy. Asesor kolegialny westchnął i spojrzał w bok, ale tam siedziała okropna Emi, tak że musiał przenieść wzrok na rumianą twarz przeora, chłodzącego lśniącą nagą czaszkę małym wachlarzem.
– Mówił, że książę Siddhartha Gautama też odszedł od żony i swego pierworodnego, że łaknący oświecenia powinien się wyrzec swojej rodziny – mężnie podjęła swą opowieść Satoko. – Ale ja wiem, że w istocie chciał ukarać się za to, że Akiko urodziła się… urodziła się taka. W młodości przebył brzydką chorobę i uważał, że to są jej skutki. Ach, Fandorin-san – po raz pierwszy podniosła oczy na wicekonsula – pan go dawno nie widział. Bardzo się zmienił. Nie poznałby go pan. Nie pozostało w nim prawie nic ludzkiego.
– Meidan posunął się bardzo daleko na Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżce – podchwycił przeor. – Pokonał pierwszy stopień – Właściwego Poglądu, drugi – Właściwego Postanowienia, trzeci – Właściwego Słowa, czwarty – Właściwego Czynu, piąty – Właściwego Żywota, szósty – Właściwego Wysiłku i siódmy – Właściwej Uważności. Pozostał mu ostatni, ósmy – Właściwej Medytacji. Aby go pokonać, Meidan wzniósł w naszym ogrodzie pawilon i całymi dniami kontemplował Lotos, umieszczony w środku Księżycowej Tarczy, aby połączyć swoje kokoro z kokoro Kwiatu, albowiem jedynie wówczas…
– Wiem, co to jest m-medytacja przed wizerunkiem Kwiatu – przerwał mu Fandorin w obawie, że rozmowa zabrnie w ostępy ezoterycznego buddyzmu.
Sōgen znów się uśmiechnął, dobrotliwie skinął dyplomacie głową i tylko rozłożył pulchne rączki. Stojący za jego plecami mniszek wytrzeszczył oczy na wicekonsula.
Erast Pietrowicz skromnie opuścił wzrok. Przebywał w Kraju Wschodzącego Słońca już czwarty rok i w odróżnieniu od większości cudzoziemców z fascynacją zgłębiał tajemnice japońskiego świata, również te o wiele staranniej skrywane niż zwykła medytacja.
– Bardzo proszę, Satoko-san, niech pani kontynuuje – powiedział wicekonsul.
– Żyliśmy osobno. Mąż pozwalał mi się odwiedzać tylko raz w tygodniu. Zamienialiśmy kilka słów, potem przygotowywałam mu furo i podgrzewałam dzbanuszek sake – była to jedyna doczesna przyjemność, na jaką pozwalał sobie w niedzielne wieczory. Kiedy Meidan siedział w beczce z gorącą wodą, ja czekałam w ogrodzie – małżonek nie pozwalał mi przebywać w pobliżu siebie. Potem, dokładnie po godzinie, podawałam mu ręcznik, wylewałam wodę i rozstawaliśmy się do następnej niedzieli…
Satoko umilkła z nisko opuszczoną głową, a Fandorin pomyślał, że chyba tylko japońska żona zdolna jest do takiego poświęcenia, przy czym oczywiście ani razu się nie poskarżyła, nie pozwoliła sobie choćby spojrzeć z wyrzutem.
– Tak było również w ostatnią niedzielę. Napełniłam furo wodą, którą wcześniej przyniosłam ze studni, a potem podgrzałam. Pomogłam Meidanowi wejść, postawiłam obok dzbanuszek i wyszłam pospacerować po ogrodzie – tam, gdzie chowają mnichów i pustelników. To tuż obok miejsca spoczynku mojego męża… – Głos wdowy znów zadrżał, ale opowieść się nie urwała. – Na niebie świecił księżyc w pełni, tak że było zupełnie jasno. Nagle przy ogrodzeniu gaijińskiego cmentarza zobaczyłam wysoką postać w długiej czarnej szacie.
– Przy ogrodzeniu? – zapytał szybko Erast Pietrowicz. – Z tej strony czy z tamtej?
– Najpierw wydawało mi się, że człowiek stoi po stronie cmentarza gaijinów, ale potem postać wykonała dziwny ruch, jakby się wzdrygnęła, i od razu znalazła się bliżej, w klasztornym ogrodzie. Zobaczyłam, że to wędrowny mnich komuso – był w habicie, a na głowie miał tengai.
Tak nazywał się słomkowy kapelusz szczególnego kształtu, osłaniający twarz aż po podbródek, z otworami na oczy. Fandorin często widywał na ulicach Jokohamy tych pozbawionych twarzy pątników, zbierających jałmużnę dla swych przybytków.
– Było w nim coś dziwnego, nie od razu się zorientowałam, co właściwie – dopiero kiedy się zbliżył. Po pierwsze, był strasznie wysoki, nawet wyższy niż pan. Po drugie, szedł jakoś zbyt płynnie – jakby nie stąpał po ziemi, ale płynął nad nią lub się ślizgał. Nie mogłam się dokładnie przyjrzeć, bo nad trawą słała się nocna mgła, a zresztą nie uchodzi gapić się na nogi świętego człowieka. Wzięłam go za gościa świątyni. Pośpieszyłam mu naprzeciw, pokłoniłam się i spytałam, czy mogę mu w czymś usłużyć. Może zabłądził w ogrodzie albo nie może znaleźć wygódki, albo pragnie odpocząć na ławce nad Karpiowym Stawem. Mnich nie odpowiedział. Wyprostowałam się, powoli ogarnęłam wzrokiem jego postać i wtedy zobaczyłam… zobaczyłam, że on nie ma głowy. Przez rzadką słomkową plecionkę przezierała pustka. Bezpośrednio nad ramionami komuso migotała żółta tarcza księżyca. I wtedy wyciągnął do mnie rękę, i ujrzałam, że rękaw habitu też jest pusty – była w nim tylko czerń. A potem już nic nie widziałam, bowiem miłosierny Budda zesłał na mnie omdlenie. Ach, dlaczego demon nie wyssał mojej krwi? I tak byłam nieprzytomna, i niczego bym nie czuła!
Było to jedyne zdanie, które wdowa wymówiła z przejęciem. Erast Pietrowicz wiedział, że Satoko jest kobietą rozsądną, bynajmniej nieskłonną do histerycznych halucynacji, i nie miał pojęcia, co powiedzieć – tak go oszołomiła ta niezwykła historia.
A potworna Emi Terada wykrzyknęła:
– I ona jeszcze pyta! Nie wyssał pani krwi właśnie dlatego, że pani straciła przytomność. Jigumo musi patrzeć ofierze w oczy, inaczej mu nie smakuje. Kto jak kto, ale ja znam jego obyczaje!
– Kto, kto? Jigumo? – powtórzył wicekonsul nieznane słowo. – Opowiedz o Pająku Śmierci, moja córko – rzekł przeor, pochylając się do karlicy. – Pana urzędnika ósmej rangi to zainteresuje. W świecie Buddy wiele jest rzeczy dziwnych i my, żałośni głupcy, często nie potrafimy pojąć owych przerażających zjawisk. Proszę mówić, Terada-san.
Fandorin zmusił się, by patrzeć na pół kobietę, pół dziecko, nie chcąc urazić jej uczuć. Dziwne! Każda część ciała Emi Terady była skończoną doskonałością: i subtelna twarz, i cudowne miniaturowe ciałko, ale połączone ze sobą te dwie piękne połowy tworzyły zaiste przerażającą całość.
– Mój ojciec, dziedziczny właściciel słynnego domu kupieckiego, wyróżniał się pobożnością i dwa razy do roku – przed kwitnieniem sakury i na święto Bon – z całą rodziną wyruszał uroczyście na modły do jakiejś znanej świątyni albo klasztoru – zaczęła ochoczo Emi. Widać było wyraźnie, że opowiadała tę historię wiele razy. – Tak było również tego lata, kiedy ukończyłam czwarty rok życia. Przybyliśmy do tego sławnego klasztoru, by uczcić pamięć przodków. W nocy moi rodzice wybrali się nad rzekę, aby puścić na wodę ofiarny stateczek, a mnie zostawili w pokojach gościnnych pod opieką niańki. Niańka wkrótce zasnęła, a ja, podniecona noclegiem w nowym miejscu, leżałam na futonie i patrzyłam w sufit. Najpierw świecił księżyc i po deskach poruszały się dziwaczne czarne plamy – cienie kołyszących się w powiewach wiatru drzew w ogrodzie. Nagle spostrzegłam, że jedna plama jest gęstsza od pozostałych. Też się poruszała, ale nie w lewo i w prawo, tylko z góry w dół. Nie odrywałam od niej oczu i nagle zrozumiałam, że to nie cień, ale jakiś czarny kłębek czy supeł. Zawisł nad moją pochrapującą niańką, pokołysał się chwilę i ruszył w moją stronę, szybko się powiększając. Zobaczyłam, że to ogromny czarny pająk, który huśta się na zwisającej ze stropu pajęczynie. Chociaż byłam jeszcze maleńka i niewiele rozumiałam, ogarnął mnie okropny strach – taki strach, że zabrakło mi tchu. Chciałam zawołać niańkę, ale nie mogłam.
Emi badawczo zajrzała Fandorinowi w oczy, by sprawdzić, jak dalece jest zafascynowany opowieścią.
Wicekonsul słuchał uważnie, od czasu do czasu wstawiając uprzejme wykrzykniki w rodzaju: „Naprawdę?”, „O!”, „No, no!”, ale karlicy chyba było tego za mało. Ściągnęła złowieszczo brwi i podjęła zdławionym, grobowym głosem:
– Zdjęta grozą zacisnęłam powieki, a kiedy na powrót otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą mnicha w czarnym habicie i nisko nasuniętym słomkowym kapeluszu. W pierwszej chwili ucieszyłam się. „Jak to dobrze, że przyszedłeś – wykrztusiłam. – Tu był taki wielki, ogromny pająk”. Ale mnich podniósł ramię i z rękawa wysunęła się ku mnie kosmata macka. Była ohydna! Poczułam ostry zapach wilgotnej ziemi, zobaczyłam tuż przed sobą dwa rozjarzone złe ogniki i stwierdziłam, że nie mogę się poruszyć. Od tego miejsca po całym moim ciele zaczęła się rozlewać zimna niemoc. – Maleńka rączka z długimi, polakierowanymi paznokietkami dotknęła gardła. – Jigumo z pewnością wyssałby ze mnie całą krew, ale w tym momencie niańka chrapnęła głośniej. Pająk na mgnienie oka rozwarł szczęki, ocknęłam się i wybuchnęłam głośnym płaczem. „Co? Miałaś zły sen?” – zapytała niańka ochrypłym głosem. W tej samej chwili mnich skurczył się, zamienił w czarną kulę i szybko wzleciał pod sufit. Sekundę później pozostała tylko plama, ale i ona zamieniła się w cień… Byłam za mała, żeby sensownie wytłumaczyć rodzicom, co mi się przydarzyło. Uznali, że zapadłam na gorączkę i przez to moje ciało przestało rosnąć. Ale ja wiedziałam: to Jigumo wyssał ze mnie żywotne soki.
Zaczęła płakać, co zapewne należało do rytuału opowieści. W każdym razie ani Satoko, ani przeor nie próbowali jej pocieszać. Emi płakała bardzo wdzięcznie, zasłaniając twarz wzorzystym rękawem, a potem delikatnie wytarła nos w bawełnianą chusteczkę.
Przeor, uśmiechając się dobrodusznie, powiedział:
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Za to my mamy szczęście już od tylu lat okazywać ci gościnność, moja córko. Pani Terada ze sługami i służebnymi mieszka w osobnym domu na terenie klasztoru – wyjaśnił Sōgen wicekonsulowi. – I jesteśmy jej radzi z całej duszy.
Emi zerknęła zza rękawa na dyplomatę i przekonała się, że jej opowieść nie zrobiła na nim zbyt wielkiego wrażenia. Zwróciła się do przeora i odpowiedziała szorstko, z gniewnym błyskiem w oczach:
– Nie dziwota! Wszak mój ojciec płaci za mnie klasztorowi niemałe sumy! Byleby tylko nie musieć patrzeć na moją brzydotę!
I tu rozpłakała się naprawdę, głośno i gniewnie. Sōgen nie poczuł się urażony.
– Skąd możemy wiedzieć, czym jest brzydota? – powiedział pojednawczo. – Najpotworniejszy spośród śmiertelnych będzie piękny w oczach Buddy, a największa piękność może mu się wydać obmierzłą zarazą.
Ten głęboki aforyzm nie pocieszył jednak Emi, która rozszlochała się jeszcze bardziej.
Asesor kolegialny pochylił się ku Satoko i spytał półgłosem:
– A więc nie widziała pani, jak się to stało? Omdlenie było tak głębokie?
– Kiedyśmy znaleźli Satoko-san, pomyśleliśmy w pierwszej chwili, że nie żyje – odpowiedział za wdowę wielebny. – Serce biło wolno, ledwie dosłyszalnie. Lekarzowi udało się przywrócić ją do życia dopiero po wielogodzinnych zabiegach z zastosowaniem chińskich igieł i przyżegania. Do tego czasu ciało nieszczęsnego Meidana już dawno zdążono wynieść. Zaiste żałosny to koniec dla człowieka świątobliwego.
A wszystko dlatego, że mnie nie posłuchałeś, ojcze. – Emi pociągnęła nosem. – Co ja ci powiedziałam, kiedy koło pawilonu znaleziono kupę?
– P-przepraszam, co? – zdumiał się Erast Pietrowicz.
– Niezręcznie mi mówić o takich rzeczach przy stole… – Satoko spojrzała na niego przepraszająco. – Ale na tydzień przed śmiercią, rano, mąż znalazł na progu swojej celi dużą kupę nieczystości.
– Gówna – wyjaśnił krótko przeor słuchającemu z uniesionymi brwiami Fandorinowi. – Potężną. Człowiek by tyle nie nawalił, nawet po zjedzeniu całego worka ryżu z sosem sojowym.
– A Jigumo tak! – wtrąciła Emi z błyskiem w oku. – Postać ma pajęczą, a gówno ludzkie, bo jest demonem. Od razu powiedziałam wtedy Satoko-san: „To podejrzana sprawa, strzeż się. Jakiś nieczysty duch czyha na twojego męża”. Powiedziałam tak czy nie?
– Tak, to prawda – odrzekła cicho Satoko. – A ja się tylko roześmiałam. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Ale mój zmarły małżonek nie wierzył w siłę nieczystą i mnie też zabraniał…
– To dlatego, że był gaijinem, chociaż świętym pustelnikiem – docięła jej Emi. – Duszę miał niejapońską. W żadnym razie nie osiągnąłby oświecenia, do końca życia dreptałby na ósmym stopniu.
Po tej nietaktownej uwadze zapadła długa cisza. Przeor zmarszczył czoło, bezskutecznie próbując sobie przypomnieć jakiś zbawczy frazes. Służka wtulił głowę w ramiona. Satoko po prostu spuściła oczy.
– W-wielebny ojcze, czy mógłbym zobaczyć miejsce, w którym umarł Meidan? – zapytał Erast Pietrowicz.
– Oczywiście. Araki pana zaprowadzi. – Przeor skinął na młodego mnicha. – Wszystko panu pokaże i opowie. Poza tym to właśnie on pierwszy znalazł Meidana.
Asesor kolegialny i jego przewodnik przeszli przez wysypany białym piaskiem dziedziniec, minęli trzykondygnacyjną pagodę i znaleźli się w klasztornym ogrodzie, niezwykle dużym i cienistym.
– Dawniej ogród był jeszcze większy, ale musieliśmy oddać połowę pod cmentarz zamorskich barbarzyńców – powiedział Araki i natychmiast się poprawił, zaczerwieniony: – To jest, chciałem powiedzieć, czcigodnych cudzoziemców.
– A gdzie jest cela Meidana?
– Była za studnią, o, w tych zaroślach – pokazał mniszek. – Ale po tym, co się wydarzyło, ojciec Sōgen dokonał ceremonii oczyszczenia: spalił pawilon do cna, aby przepędzić z przeklętego miejsca złe duchy.
– Spalił? – zasępił się wicekonsul. – No, opowiadaj. Tylko to, co widziałeś na własne oczy. I bardzo proszę, nie pomijaj niczego, żadnych szczegółów.
Araki skinął głową i w skupieniu zmarszczył czoło.
– A więc tak. Obudziłem się o świcie i wyszedłem za potrzebą. Za małą potrzebą. Zawsze po trzeciej w nocy budzę się i wychodzę za małą potrzebą, nawet jeśli przed snem wypiłem tylko jedną filiżankę herbaty. Tak mam skonstruowany pęcherz. Pewnie mój pęcherz…
– Szczegółowo, ale nie aż tak – przerwał mu Fandorin. – A więc, obudziłeś się po trzeciej. Gdzie mieści się twoja sypialnia?
– Młodsi bracia śpią o tam. – Araki wskazał długi parterowy budynek. – Na końcu korytarza mamy własną wygódkę, ale o świcie zawsze wychodzę do ogrodu – wtedy jest taki cudny poranny mrok, pachną kwiaty i już zaczynają śpiewać ptaki…
– R-rozumiem. Dalej.
– W nocy budziłem się kilka razy, bo gdzieś blisko wyły i warczały psy. A kiedy wyszedłem do ogrodu, zobaczyłem, że o tam, koło rynsztoka, zebrała się cała sfora bezpańskich psów. Tłoczyły się, jazgotały. Nic takiego dotychczas się nie zdarzało. Poszedłem, żeby je odpędzić…
– W rynsztoku coś było? – zapytał szybko dyplomata.
– Nie wiem. Nie popatrzyłem. Ale chyba nic, inaczej bym zauważył.
– Dobrze, p-proszę dalej.
– Zamachnąłem się na psy swoim geta [1]. Chyba prawym – dodał Araki, najwyraźniej przypominając sobie szczegóły. – Wiecie, panie, jokohamskie kundle są bardzo tchórzliwe, łatwo je przepędzić. Ale te psy były dziwne. Nie uciekły, tylko rzuciły się na mnie, warcząc i szczekając, tak że nie na żarty się zląkłem i zacząłem uciekać – w kierunku celi Meidana. Psy zostały w tyle, a ja zatrzymałem się koło pawilonu, żeby nabrać tchu, i nagle zobaczyłem coś dziwnego. Pustelnik siedział w beczce z wodą. Wiedziałem, że w niedziele ojciec Meidan bierze furo w ogrodzie, obok swojej celi. Rozkoszuje się ciepłem, czystością, graniem cykad… Ale przecież nie do samego świtu! Meidan miał odrzuconą głowę, więc pomyślałem, że śpi. Pewnie go rozebrało w gorącej wodzie. Ale gdzie jego oku-san? Przecież nie mogła sobie pójść? Zbliżyłem się i zawołałem pustelnika. Potem z szacunkiem dotknąłem jego ramienia. Skóra była całkiem zimna, a woda w beczce w ogóle lodowata.
– Jesteś pewien?
– Tak, aż gwałtownie oderwałem rękę. Robiło się widno i spostrzegłem, że Meidan jest bardzo biały. Tacy biali nie bywają nawet gaijinowie! A potem zobaczyłem na jego szyi dwie czerwone plamki, o tutaj… – Służka wzdrygnął się i z obawą rozejrzał na boki. – Poczułem się nieswojo. Cofnąłem się i wpadłem na oku-san. Leżała w wysokiej trawie i była w czarnym kimonie, dlatego nie od razu ją zauważyłem. No i wtedy zacząłem krzyczeć, pobiegłem do pawilonu braci i poderwałem wszystkich na nogi… Dopiero później mi wyjaśniono, że Meidana zaatakował pająk-demon i wyssał z niego całą krew. Lekarz powiedział, że Jigumo nie zostawił w żyłach zmarłego ani jednej kropelki.
– Ani jednej? Coś takiego… A gdzie jest b-beczka, w której siedział Meidan? Chciałbym ją obejrzeć.
Mniszek spojrzał zdziwiony.
– Jak to gdzie? Ojciec przeor naturalnie kazał ją spalić. Czyż można było pozostawić w świętym przybytku taki nieczysty przedmiot?
– Miejsce zbrodni zadeptane, dowody zniszczone, świadków brak – zamruczał po rosyjsku wicekonsul i westchnął.
Araki odchrząknął i odezwał się nieśmiało:
– Gdybyście zechcieli, panie, wysłuchać mojej nic nieznaczącej opinii, to ojciec Meidan sam sobie winien. Jakże to tak, żeby gaijin postanowił zostać buddą? Nie dziwota, że Jigumo się na niego rozgniewał. Wy też, panie, wiecie zbyt wiele jak na cudzoziemca – nawet to, jak medytować przed wyobrażeniem Lotosu. Bezpieczniej dla was odejść stąd, i to im szybciej, tym lepiej. Jigumo jest gdzieś tutaj, wszystko widzi, wszystko słyszy…
– Dz-dzięki za dobrą radę. – Fandorin skłonił się lekko. Udał się na zgliszcza, pochodził po polanie. W pewnej chwili w zadumie zamruczał głośno, znowu po rosyjsku:
– Cóż za dziwny los. Urodzić się w Petersburgu, ukończyć wydział prawa, dosłużyć się radcy kolegialnego, a potem zostać Meidanem i napoić swoją krwią japońskiego demona…
Przykucnął, pogrzebał w ziemi. To samo zrobił nad rynsztokiem, ale tam spędził więcej czasu – jakieś trzy minuty. Wreszcie pokręcił głową i wstał.
– N-no dobrze, a teraz do przeora.
Przed wejściem do domu przeora kręcił się osiłek, którego bary służyły Emi Toradzie za środek lokomocji. Wicekonsul przypomniał sobie, jak brutalnie kaleka kobieta traktowała swego sługę. Nie marnowała dla niego słów: jeśli chciała skręcić w lewo, szarpała go za jedno ucho, jeśli w prawo – za drugie; kiedy chciała się zatrzymać, niecierpliwie tłukła go wachlarzem po głowie. Osiłek znosił to z pokorą. Gdy ostrożnie sadowił swą panią w pokoju Sōgena, niechcący zbyt mocno ścisnął ją wielkimi Lipskami. Mała złośnica błyskawicznie wbiła mu w nadgarstek drobne, ostre ząbki – i to tak, że pokazała się krew. Sługa jednak bez szemrania zniósł karę, rozpływając się w przeprosinach.
Mniszek Araki wszedł po schodach, a Fandorin zatrzymał się przy słudze.
– Jak się nazywasz?
– Kenkichi – grubym, tubalnym basem odrzekł osiłek.
Był o parę cali wyższy od Erasta Pietrowicza, to jest niezwykle wysoki jak na tubylca. Pierś jak beczka, szerokie ramiona, a ręce jak hołoble. Spod niskiego czoła spoglądały na gaijina senne, podpuchnięte oczka.
– Pewnie dobrze ci płacą za twoją nielekką służbę? – zagadnął Fandorin, z ciekawością przyglądając się olbrzymowi.
– Mam dach nad głową, jedzenie i dziesięć senów tygodniowo – zahuczał obojętnie Kenkichi.
– Tak mało? Ależ z twoją posturą mógłbyś znaleźć służbę o wiele lepiej płatną!
Sługa milczał.
– Pewnie przywykłeś do swojej pani? Jesteś do niej przywiązany? – drążył zaintrygowany konsul.
– Co?
– Chcę powiedzieć, że pewnie bardzo kochasz swoją p-panią?
Kenkichi szczerze się zdumiał:
– A jak tu jej nie kochać? Jest taka… piękna. Jak laleczka hina-ninyō, którą stawia się na ołtarzu w Święto Dziewcząt.
Zaiste, chacun à son goût [2], pomyślał Erast Pietrowicz, wchodząc na ganek.
– Ojcze przeorze, szanowne panie, obejrzałem miejsce p-przestępstwa i już wiem, jak zdjąć klątwę z klasztoru – oznajmił asesor kolegialny od progu. – Zrobię to jeszcze dzisiejszej nocy.
Wielebny Sōgen zakrztusił się „wrzątkiem wiedźmy” i głośno rozkaszlał. Emi z przestrachem klasnęła w rączki w szerokich rękawach, a Satoko odwróciła się szybko ku wchodzącemu.
Dyplomata powiódł po wszystkich wesołym, pewnym siebie wzrokiem i usiadł na macie.
– Zagadka bynajmniej nie jest t-trudna – rzucił i sięgnął po dzbanek. – Pozwolą państwo?
– Tak, tak, oczywiście. Pan wybaczy!
Przeor sam nalał gościowi sake, ale niezbyt zręcznie – na stolik spadło kilka kropel.
– Nie przesłyszeliśmy się? Zamierza pan przepędzić demona z klasztoru?
– Nie przepędzić, ale p-pojmać. I zapewniam, nie będzie to wcale trudne. – Erast Pietrowicz uśmiechnął się zagadkowo. – Jak wiadomo, demony mają dwoistą naturę – zjawy i człowieka. No i właśnie na człowieka chcę zapolować.
Trójka pozostałych spojrzała po sobie.
Sōgen odkaszlnął i zauważył delikatnie:
– Wiele słyszeliśmy o pańskich wybitnych zdolnościach, panie wicekonsulu. Wiem, że otrzymał pan order za wykrycie sprawców zabójstwa ministra Okubo. Wiadomo również, że nasz rząd niejednokrotnie zwracał się do pana o radę w wielce skomplikowanych sprawach, ale… Ale to zupełnie inna materia. Tu nie pomogą panu zdobycze techniki i pański nietuzinkowy umysł. Mamy wszak do czynienia nie ze spiskowcem i nie z zabójcą, ale z Jigumo.
Ostatnie słowo przeor wymówił bardzo cicho – tak złowieszczym szeptem, że karliczce Emi ze strachu zadygotał podbródek.
– Skoro zabił – to jest zabójcą. – Erast Pietrowicz obojętnie wzruszył ramionami. – A zabójca nie może pozostać bezkarny. To by poderwało zasady społeczeństwa, czyż nie, święty ojcze?
Przeor westchnął i wzniósł oczy do sufitu.
– Ach wy, ludzie Zachodu, jakże jesteście ograniczeni! Wierzycie tylko w to, co można zobaczyć na własne oczy i czego i nożna dotknąć rękami. I to właśnie zgubi waszą cywilizację. Błagam, Fandorin-san, niech pan nie igra z siłą nieczystą. Nie ma pan ku temu ani dostatecznej wiedzy, ani odpowiedniego oręża. Zginie pan i w ten sposób ściągnie na nasz przybytek jeszcze większe nieszczęście!
I tu Satoko powiedziała cicho:
– Tracisz czas, wielebny ojcze. Dobrze znam pana asesora kolegialnego. Jeśli podjął decyzję, to się nie cofnie. Dziś w nocy Jigumo poniesie karę za śmierć mojego męża.
O wiele mniej optymizmu okazał szef Erasta Pietrowicza na wieść o zamiarach swego zastępcy.
– Są trzy możliwości – oznajmił z niezadowoleniem konsul, kolejno zaginając kościste nordyckie palce. – Wywołasz skandal dyplomatyczny, lekceważąc wierzenia tuziemców. Wplączesz się w aferę kryminalną i zarobisz nożem. Niczego nie osiągniesz i wystawisz siebie, a zarazem Imperium Rosyjskie, na pośmiewisko przed całym Settlementem. Nie podoba mi się żaden z tych trzech wariantów.
– Jest jeszcze cz-czwarty wariant. Ujmę zbrodniarza.
– Czyli trzy do jednego? – uściślił Weber, zagorzały gracz na wyścigach. – Zakład stoi. Trzysta do stu? Tylko z góry wpłać stawkę. Na wypadek, gdybyś nie wrócił.
Erast Pietrowicz wyłożył na stół sto srebrnych dolarów meksykańskich, konsul – trzysta. Zakład przypieczętowano uściskiem dłoni i Fandorin poszedł się szykować do nocnej eskapady.
Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że na spotkanie z japońskim demonem powinien włożyć strój tuziemca. Asesor kolegialny miał w swej garderobie dwa japońskie ubiory: białe kimono z haftowanymi herbami (prezent od księcia cesarskiej krwi za konsultację w pewnej drażliwej sprawie) i czarny obcisły strój, jaki noszą shinobi, mistrzowie z klanu profesjonalnych szpiegów. W tym odzieniu, z twarzą zasłoniętą czarną maską, człowiek staje się w ciemności prawie niewidzialny.
Po krótkim wahaniu Erast Pietrowicz wybrał białe kimono.
Wyruszył na godzinę przed północą. Przeszedł bulwarem Bund, główną esplanadą Settlementu, minął most Yatobashi i znalazł się na wzgórzu, na którym leżał klasztor Pomnożenia Cnót.
Pora była późna i Erast Pietrowicz nie spotkał nikogo ze znajomych – inaczej musiałby się tłumaczyć ze swego dziwnego stroju.
Minąwszy bramę buddyjskiego przybytku, wicekonsul wszedł nieco wyżej – tam gdzie zaczynał się Cmentarz Cudzoziemski. Furtka była zamknięta, ale to go nie powstrzymało. Zatknął za pas poły swego długiego odzienia i z małpią zręcznością przelazł przez ogrodzenie.
W ciągu dwudziestu lat swego istnienia cmentarz mocno się rozrósł – razem z Settlementem. Trudno było uwierzyć, że jeszcze niedawno ten kawałek ziemi należał do sekty singon – nie pozostało tu nic „pogańskiego”. Światło księżyca, przesączające się przez liście, padało na marmurowe krzyże, żeliwne płotki, pulchne kamienne aniołki. Trafiały się też krzyże prawosławne, naoczne potwierdzenie rosyjskiej obecności nad Pacyfikiem.
Erast Pietrowicz szedł kamiennym chodnikiem, głośno stukając drewnianymi sandałami, i na dodatek pogwizdywał japońską piosenkę. Na jego śnieżnobiałym kimonie rozbłyskiwał iskierkami srebrny haft.
Nagle spostrzegł, że nad niektórymi grobami migocze zupełnie takie samo srebrzyste jarzenie. Przyjrzał się lepiej – i drgnął mimo woli.
Nad ramionami krzyża połyskiwała pajęczyna, w której środku kołysał się ogromny czarny pająk. Erast Pietrowicz powiedział sobie w duchu: „Spokojnie, to japoński pająk długonogi, Heteropoda venatoria, to pora ich nocnych łowów”. Potrząsnął głową i ruszył dalej, pogwizdując głośniej niż przedtem.
Z tyłu rozległ się jakiś dziwny odgłos: jakby szuranie na przemian ze stukotem. Odgłos zbliżał się szybko, ale asesor kolegialny zdawał się go nie słyszeć. Zatrzymał się przy bambusowym parkanie, za którym zaczynała się tubylcza część cmentarza. Przeciągnął się beztrosko.
– Ty wredna małpo! – zasyczał po angielsku łamiący się z wściekłości głos. – Ja ci dam deptać poświęconą ziemię!
Na plecy dyplomaty spadł cios ciężkiej kuli, ale Erast Pietrowicz tak zwinnie uskoczył w bok, że zaostrzony, okuty żelazem koniec tylko musnął jego jedwabne kimono.
– Bezczelne japońskie pokraki! – warknął jednonogi dozorca. – Mało wam tego, że zatruwacie powietrze swoimi pogańskimi kadzidłami i straszycie zmarłych diabelskim wyciem! Jak śmiesz zakłócać nocny spoczynek chrześcijańskich dusz? Drogo mi za to zapłacisz!
Wygłaszając tę tyradę, Sylwester napierał na nocnego intruza, wymachując swoją groźną bronią. Wicekonsul bez trudu uchylał się przed ciosami, cofając się coraz głębiej w gęsty cień drzew.
– Toś ty taki?! – rozjuszył się na pół oszalały kaleka. – Zakopię pod płotem jak psa!
I cisnął w przeciwnika kulą z taką wprawą, że Fandorin ledwie zdążył przykucnąć – inaczej żelazne ostrze przeszyłoby mu pierś. Kula świsnęła w powietrzu i z trzaskiem wbiła się w pień drzewa.
Ale i tego było Sylwestrowi za mało.
Coś głośno szczęknęło i w ręku stróża zabłysło długie ostrze hiszpańskiego składanego noża. Chyba naprawdę chciał zrealizować swój krwiożerczy zamiar.
Tymczasem asesor kolegialny nie miał się już gdzie cofnąć: plecami opierał się o drzewo, z prawej strony miał płot, z lewej – kolczaste krzewy.
Erast Pietrowicz jednak ani myślał się cofać. Przeciwnie, zrobił krok do przodu i potraktował inwalidę bynajmniej nie po dżentelmeńsku: z prawego rękawa kimona wyprysnął cienki stalowy łańcuszek z hakiem na końcu, owinął się wokół drewnianej nogi Sylwestra, szarpnięcie – i stróż runął na wznak. Fandorin przydepnął rękę, ściskającą nóż, a drugą nogą wymierzył niedoszłemu zabójcy kilka niezbyt silnych, ale celnych uderzeń, które odniosły dobroczynny skutek: wściekły kaleka przestał sypać przekleństwami i, jak piszą w starych romansach, spłynął nań błogosławiony spokój.
– Przyjacielu – powiedział łagodnie Erast Pietrowicz. – Mam do ciebie kilka p-pytań.
Dziesięć minut później nad bambusowym ogrodzeniem mignęła biała, migocząca srebrem postać – wicekonsul przesadził płot, dzielący cmentarz na dwie części, i znalazł się na terenie klasztoru.
Tam zachował się w sposób niezbyt zrozumiały, wręcz intrygujący.
Nadal wcale się nie kryjąc i jakby umyślnie wybierając miejsca najlepiej oświetlone księżycowym blaskiem, Erast Pietrowicz poszedł prosto do studni i odmierzył odległość, dzielącą klasztorne źródło wody od zgliszcz, pozostałych po celi Meidana.
Następnie dokładnie w ten sam sposób zmierzył dystans od pawilonu do rynsztoka i tam się zatrzymał: pogmerał patykiem w ziemi, nie wiadomo po co nasypał jej trochę do. woreczka. Z zadowoleniem przytaknął sam sobie głową.
Następnie wrócił do miejsca, w którym Jigumo uśmiercił swą nieszczęsną ofiarę, ale tam nic już nie zrobił, po prostu usiadł na trawie i zaczął na coś czekać, od czasu do czasu zerkając na kieszonkowy zegarek.
Upłynęło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. Minęła północ, oznajmiając się głuchymi uderzeniami kościelnego dzwonu, dobiegającymi z oddalonego krańca cudzoziemskiego cmentarza.
Na polanie kompletnie nic się nie działo. No, może poza jednym: wicekonsula zaczął morzyć sen. Kilka razy ziewnął, zasłaniając ręką usta. Głowa opadła mu na piersi. Erast Pietrowicz drgnął, przetarł oczy, ale po chwili znów się kiwnął – najwyraźniej nie mógł już zwalczyć senności. Broda znów dotknęła piersi i już się nie podniosła. Oddech asesora kolegialnego stał się głęboki i miarowy.
Gdzieś na drzewie zahukał głośno nocny ptak, ale Fandorin się nie zbudził. Nie obudził go też żuczek, który podjął ryzykowną wspinaczkę z kołnierza kimona na energicznie zarysowany podbródek, a stamtąd na policzek i wysokie czoło Erasta Pietrowicza.
Kiedy jednak w pobliskich zaroślach coś zachrzęściło, całkiem niegłośno – wicekonsul natychmiast się ocknął. Zerwał się, kilkoma susami dopadł krzaków. Rozchylił gałązki i osłupiał.
Na konarze starej koślawej jabłoni wisiała pleciona torba, w której, kołysząc się lekko, siedziała Emi Terada i patrzyła na asesora kolegialnego szeroko otwartymi, migoczącymi oczami.
Na ten złowieszczy widok Fandorin, człek bynajmniej nielękliwy, aż się wzdrygnął.
– To pani?! – wykrzyknął. – Pani?!
Karlica nie odpowiedziała, tylko gniewnie wyszczerzyła białe ząbki.
Asesor kolegialny zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę, żeby zdjąć koszyk z gałęzi, ale nie zdążył – z góry spadł mu na głowę potworny cios i Erast Pietrowicz runął bez zmysłów na trawę.
Ocknął się od ćmiącego bólu w ciemieniu, który jednocześnie miał w sobie coś dziwnie przyjemnego. Jeszcze nie otwierając oczu fandorin spróbował przeanalizować naturę owego dziwnego doznania – i zrozumiał. Ból łagodziły i kompensowały dwie rzeczy: chłód i ciepło. Przy czym chłód otulał samo źródło bólu, co go koiło, a ciepło płynęło z dołu, od karku i szyi.
I dopiero w następnej chwili, rozkleiwszy ciężkie powieki, asesor kolegialny zorientował się, że leży na trawie, w tym miejscu, gdzie upadł. Jego głowa spoczywała na kolanach siedzącej Satoko i była obwiązana chłodną, mokrą tkaniną. Ostrożnie dotknąwszy ciemienia, wicekonsul wymacał tam spory guz i wreszcie wszystko sobie przypomniał.
„Co mi się stało?” – chciał zapytać, ale wdowa po Meidanie pierwsza przerwała milczenie.
– Nie mogłam spać. Znowu. W ogóle nie sypiam, każdej nocy ciągnie mnie do tego przeklętego miejsca. No więc przyszłam. Zobaczyłam na trawie coś białego. Najpierw pomyślałam, że wrócił mój mąż. Ale to był pan. Co się panu stało? Zaatakował pana Jigumo?
Zrozumiawszy, że Satoko nie odpowie na jego pytanie, Erast Pietrowicz usiadł, a potem podniósł się na nogi. Powoli przychodził do siebie. Stłuczenie, ale chyba nie wstrząs mózgu, postawił sam sobie diagnozę i przestał myśleć o guzie. Wicekonsul miał twardą czaszkę.
Podszedł do jabłoni, na której wcześniej wisiała torba z Emi Teradą, i uważnie obejrzał konar, ale nie znalazł żadnych śladów. Gałąź była potężna, pokryta grubą korą. Ani zadrapania, ani przygniecionych liści.
– Pani obwiązała mi głowę… – powiedział, wróciwszy do Satoko. – Jakie to dziwne…
– Co jest dziwne?
– Wszystko. Wszystko tu jest dziwne. Oczywiście nie ma w tym nic niesamowitego, ale jakież to japońskie…
– Nic niesamowitego? – powtórzyła Satoko.
Fandorin usiadł naprzeciw niej na trawie i powiedział konfidencjonalnie, jak do dobrej znajomej, którą zresztą wdowa po jego byłym koledze rzeczywiście była:
– Psy nad rynsztokiem. To raz. Lodowata woda w beczce. To dwa.
– Co to znaczy? – Satoko w napięciu ściągnęła brwi.
– Mnicha Arakiego zastanowiło dziwne zachowanie b-bezpańskich psów, które zgromadziły się nad rynsztokiem i były bardzo pobudzone. Od razu powziąłem podejrzenie, że tam właśnie zlano krew zabitego. Jestem pewien, że analiza gruntu to potwierdzi. – Erast Pietrowicz wyjął z szerokiego rękawa mały woreczek. – A jeśli tak, to znaczy że nie było żadnego demona. I druga sprawa: Araki powiedział, że woda w beczce była lodowata. Wyszedł do ogrodu o świcie, czyli mniej więcej w cztery godziny po śmierci Meidana. Przez ten czas woda by tak bardzo nie ostygła. A każdym razie nie byłaby lodowata – jest lato, noce są ciepłe. Ktoś wypuścił z Meidana całą krew, potem wyczerpał zmętniała wodę i wylał ją do rynsztoka, a następnie przyniósł ze studni świeżą, zimną. Pozostawało mi tylko wykryć, kto to zrobił.
– Ten, kto pana uderzył? – Satoko wskazała na obwiązaną głowę wicekonsula. – Ale przecież pan tego człowieka nie widział.
Fandorin wzruszył ramionami.
– Nie widziałem, ale nietrudno się domyślić. Na tym drzewie w czymś w rodzaju kołyski wisiała pani Terada. Byłem zbyt oszołomiony tym dz-dziwacznym widokiem, inaczej bowiem od razu bym się zorientował, że jej wierny tragarz Kenkichi musi być gdzieś w pobliżu. Poza tym to jedyny człowiek, który mógł zadać mi cios z góry – ten dryblas jest wyższy ode mnie.
– Terada-san? – wykrzyknęła Satoko. – Więc to ona uśmierciła mojego męża?
– Ależ skąd. Maleńka Emi jest po prostu zbyt ciekawska. Słysząc, że zamierzam w nocy urządzić łowy na Jigumo, zawczasu zajęła wygodne miejsce w loży pierwszego p-piętra. Kenkichi zaś rzucił się na mnie, myśląc, że chcę wyrządzić krzywdę jego ubóstwianej pani. Nie, Terada-san nie ma z tym nic wspólnego. Chociaż to wyjątkowo antypatyczna osóbka. Rozpieszczona, kapryśna, a i patrzeć na nią, szczerze mówiąc, to średnia przyjemność. Nie rozumiem, dlaczego pani się z nią przyjaźni?
– Powiem panu – odrzekła Satoko, spuszczając głowę. – Kiedy patrzę na Teradę-san, robi mi się lżej… Moja Akiko przestaje mi się wydawać najbardziej nieszczęsną istotą na świecie… Ale skoro to nie była Terada-san, to kto?
– To właśnie próbowałem ustalić. W tym celu należało p-przesłuchać stróża Cmentarza Cudzoziemskiego. Sądząc z jego zapuchniętej twarzy i nerwowego tiku, osobnik ten zapewne cierpi na bezsenność. Poza tym, jak wywnioskowałem z krótkiej z nim rozmowy, mister Sylwester żywi niezdrowe zainteresowanie sąsiednią posesją. Człowiek ów ma trudny charakter i wątpliwe, czy zechciałby odpowiedzieć na moje pytania, toteż zmuszony byłem urządzić maleńką demonstrację. A raczej p-prowokację. Nie chcę pani zanudzać szczegółami, są nieistotne. Ważne, że człowiek ten w pełni zaspokoił moją ciekawość. Przypuszczenia się potwierdziły. Tak, to on tydzień temu wytrząsnął na progu celi Meidana wiadro nieczystości. Sylwester jest półobłąkany. Ten były marynarz ma idée fixe – wypędzić z cmentarnego wzgórza „bałwochwalców”. Trzynaście lat temu, w czasie zamieszek, napadli na niego roninowie. Ocalał tylko dzięki temu, że zdążył się wdrapać po rynnie, ale ostra klinga ucięła mu nogę. Od tej pory fanatycznie nienawidzi Japończyków i ich „pogańskiej” religii.
– Ach, teraz wszystko rozumiem! – Satoko zakryła usta dłonią. – Mój mąż był dla tego człowieka zdrajcą. Najpierw stróż próbował wykurzyć go z ogrodu, a kiedy się nie udało, uśmiercił, wykorzystując japońską legendę! Myślał, że mnisi się wystraszą i klasztor opustoszeje! Z łatwością mógł udać demona! Wystarczyło, że okrył się habitem, a na nim umocował pleciony tengai. Dlatego przeświecał przez niego księżyc! A poruszał się tak dziwnie, bo ma drewnianą nogę!
Fandorin wysłuchał przypuszczeń wdowy i pokręcił głową.
– Nie, to się nie k-klei. Skąd prosty marynarz miałby znać japońskie legendy? Nawet języka nie chciał się nauczyć. Nie, Sylwester nie jest zabójcą. Ale, tak jak przypuszczałem, widział zabójcę, i to dwukrotnie. Dokuczała mu bezsenność, kilka razy wychodził ze stróżówki, żeby wypalić fajkę, a zabójca potrzebował sporo czasu na realizację swojego p-planu. Poza tym, jak pani pamięta, noc była równie księżycowa jak dzisiejsza.
– Kogo więc widział? – spytała Satoko, nie podnosząc oczu.
– Panią – równie cicho odparł Fandorin. – A kogóż by? Najpierw Sylwester widział, jak kobieta w czarnym kimonie nosiła wiadra do rynsztoka. A kiedy wyszedł drugi raz, niedługo przed świtem, nosiła wodę ze studni do pawilonu. Wiedziałem, że Meidana mogła zabić tylko pani. Ale potrzebowałem potwierdzenia.
– Wiedział pan? – powtórzyła Satoko, nadal nie patrząc na młodego człowieka. – Skąd?
– Nie wierzę w z-zjawy i nie przekonała mnie pani opowieść o bezgłowym mnichu. To raz. Pani z łatwością mogła urzeczywistnić swój zamiar: najpierw napoić męża ziołami nasennymi, domieszanymi do sake, potem przekłuć mu arterię, a na koniec tylko zmienić wodę w beczce. Kiedy chełpiłem się przed przeorem, że jeszcze dzisiejszej nocy schwytam demona, moje słowa były adresowane do pani. Pani powinna była wiedzieć, że nie rzucam słów na wiatr, i skoro mówię tak pewnie, znaczy to, że wykryłem jakieś poszlaki. Nie miałem wątpliwości, że zjawi się pani w ogrodzie, żeby mnie śledzić… Byłem gotów na spotkanie, ale przeszkodziła mi Emi. To przecież ona podsunęła pani pomysł, żeby upozorować napaść Jigumo – kiedy po incydencie z nieczystościami zaczęła krzyczeć o grożącym Meidanowi niebezpieczeństwie?
Odpowiedzi nie było. Przedziałek na opuszczonej głowie Satoko wydawał się nienaturalnie biały. Fandorin pochylił się, żeby mu się lepiej przyjrzeć, i zobaczył, że włosy są farbowane – przy skórze były zupełnie siwe.
– Dwie sprawy jednak pozostały dla mnie z-zagadką – podjął wicekonsul po chwili milczenia. – Dlaczego pani mnie nie zabiła, kiedy leżałem ogłuszony i bezbronny? Cóż by pani szkodziło leszcze raz upozorować atak demona? I druga sprawa: dlaczego zabiła pani męża?
Wiedząc, jak twardy charakter mają kobiety pokroju Satoko, Erast Pietrowicz i tym razem nie czekał na odpowiedź. I się pomylił.
– Nie zabiłam pana, bo nie zrobił mi pan nic złego, pan jedynie spełniał swój obowiązek wobec dawnego przyjaciela – przemówiła wdowa zdławionym głosem. Najpierw powoli, urywanie potem coraz szybciej i szybciej. – Nie, nieprawda… Chciałam przekłuć panu gardło szpilką do włosów. Już podnosiłam rękę. Ale nie mogłam. Nie było we mnie nienawiści… Okazałam się zbyt słaba i zapłacić za to przyjdzie mojej córeczce. Jednak nie potrafiłam jej obronić.
– Nie rozumiem pani. – Fandorin ściągnął brwi. – Co ma z tym wspólnego Akiko?
– On chciał nas rozdzielić. – Satoko poderwała głowę. W jej oczach płonął suchy, nienawistny blask. – Powiedział: „Nie ma po co jej tu trzymać. W Hongkongu jest przytułek dla kalekich dzieci. Wyślemy ją tam i nie będzie dłużej stać między nami. Nie zostanę buddą, zrozumiałem to. Wrócę do ciebie i spróbujemy zacząć od nowa”. Błagałam go, żeby się zlitował, płakałam, ale on był nieugięty. „Nic nie rozumiesz – powiedział. – Tak będzie lepiej dla wszystkich. Za tydzień przypływa statek z Hongkongu, na pokładzie będzie mniszka z przytułku”. Zrozumiałam: oto człowiek, który chciał, ale nie mógł zostać buddą, staje się diabłem. Moja Akiko nie jest potrzebna nikomu na całym świecie prócz mnie. Jest skazana. Wśród obcych ludzi zginie. I wtedy powiedziałam sobie, że muszę zabić Meidana. Ale zabić tak, by nikt mnie nie oskarżył, bo inaczej odbiorą mi córeczkę… Zrobiłam to, co zaplanowałam, i upadłam, i straciłam przytomność, i pewnie bym umarła, ale biegły lekarz przywrócił mi życie. Wszystko na próżno. Zabrakło mi sił, by wbić panu w gardło żelazną szpilkę, i teraz zamkną mnie w więzieniu, a moja córka umrze w przytułku…
– No i co, Erast, złapałeś Pająka Śmierci? – zapytał konsul Weber, spotkawszy się ze swoim zastępcą przy table d’hôte (obaj panowie byli kawalerami i zazwyczaj jadali śniadania w hotelu Grand, w sąsiedztwie konsulatu).
Trochę blady po bezsennej nocy Fandorin uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Niestety, Karłusza. Miałeś rację: na próżno sterczałem całą noc na tym cholernym cmentarzu. I wyszedłem na skończonego b-bałwana.
– Czyli sto dolarów jest moje. Na przyszłość słuchaj rad przełożonych – rzekł konsul, wkładając do ust płatek rostbefu.