IV

Anisij nie był całkiem szczery w swym raporcie dla szefa. Fakty i okoliczności przedstawił dokładnie, nie zataił także hipotez, ale nie napisał o tym, że już namierzył obiekt. Jeśli się pomylił, nie będzie się musiał czerwienić, a jeśli wybrał słuszną linię, będzie miał z czego być dumny.

Papachinowi i Machmetszynowi śmierć Warwary Iljiniczny przyniosła korzyść – to rzecz bezsporna. Ale milionerzy nie są ludźmi, którzy dla zysku, nawet największego, urządzaliby takie misteria. Tu w grę wchodzi szczególny typ umysłowości – mroczny, pokrętny i bez dwóch zdań wynaturzony.

Szef mówił, że istnieją tylko cztery motywy zabójstwa z premedytacją: pierwszy to zysk, drugi – strach, trzeci – afekt (miłość, zazdrość, zemsta, zawiść), czwarty – szaleństwo. Najtrudniejsze do wykrycia zbrodnie należą do tej ostatniej kategorii, jako że maniak żyje w świecie fantazji, rządzącym się prawami niepojętymi dla normalnych ludzi.

W historii ze Skarpeją występowały wszystkie znamiona szaleństwa, nasuwał się więc wniosek, że pierwszym podejrzanym jest Kraszeninnikow.

Człowiek ponury, dziwnie się zachowujący samotnik. To raz.

Zapamiętale czyta religijne książki. To dwa.

Sprzeciwiał się zawarciu umowy o sprzedaży majątku. To trzy.

Opętany niezdrową ideą mówiącą o wielkości rodu Baskakowów. To cztery.

No i oczywista, rzecz najbardziej podejrzana – rozrzucał w nocy zdechłe myszy z worka.

Anisij przerzucił zabrany z Moskwy podręcznik kryminalistyki i wypisał sobie na kartce kilka przydatnych terminów, by potem błysnąć przed szefem. Teraz podstawowa hipoteza wyglądała bardzo solidnie.

A więc tak. Zaczytywanie się w starych księgach i obsesyjna fetyszyzacja własnego wasalnego stosunku wobec Baskakowów sprawiły, że Samson Stiepanycz Kraszeninnikow zwariował i niepostrzeżenie dla samego siebie przeniósł się ze świata realnego w świat chorobliwych fantazji. Impulsem stało się zapewne podanie o zaczarowanym wężu, przytoczone przez petersburskiego folklorystę. Kraszeninnikow wyobraził sobie, że pracując u Baskakowów, tak naprawdę jest na służbie u opiekunki ich rodu, Skarpei. Kiedy nadeszła wiadomość o śmierci młodego Baskakowa, pojął, że na Sofii Konstantinownie stary ród się kończy, i usłuchał wyimaginowanego wezwania bagiennej władczyni. Należy sądzić, że urzędnik cierpi na halucynacje, a nawet chyba na rozdwojenie jaźni. Preparując objawienie się Skarpei przy użyciu jakichś podręcznych środków, natychmiast zapomina o swoich sztuczkach. Jak inaczej bowiem można wyjaśnić wczorajsze rozkładanie wężowej karmy nad brzegiem stawu? Tak, to z pewnością nie chęć zysku, ale najprawdziwsze szaleństwo. Kraszeninnikow doprowadził Baskakową do zawału serca, aby proroctwo mogło się spełnić, a Warwarę Iljinicznę zapewne ukarał za sięgnięcie po skarb Skarpei. Zrozumiał, że spadkobierczyni nie ufunduje cerkwi ku czci świętego Pankracego, i dokonał na biednej dziewczynie rytualnego zabójstwa.

Hipoteza była zgrabna, tylko dowody na razie przedstawiały się marnie.

Dlatego nazajutrz po zabójstwie Anisij ukrył się o świcie naprzeciw domu Kraszeninnikowa i rozpoczął obserwację.


* * *

Kraszeninnikow mieszkał w największym gąszczu olbrzymiego dworskiego ogrodu, w bierwionowej chacie, krytej zielonym blaszanym dachem.

Najpierw wyszła z domu wysoka dziewczyna z długim jasnym warkoczem – zapewne córka. Nakarmiła kury, nabrała wody, podlała kwiaty w małym zadbanym ogródku. Miał rację Papachin, córka oficjalisty była prawdziwą pięknością.

Samson Stiepanycz natomiast mocno sekretarza gubernialnego rozczarował. Trochę po ósmej zszedł z ganku ponury, skupiony. Osiodłał konia i dokądś pojechał. Wychodziło więc na to, że Tulipanow na próżno siedział od świtu w krzakach, cały przemókł od rosy i trzy razy został ukąszony przez jadowite mrówki.

Dzień zatem od samego początku potoczył się źle.

Poganiany ssaniem i burczeniem w żołądku, sekretarz gubernialny udał się do Olchowki w celu zdobycia pożywienia, ale wieś była jak wymarła. Po długich poszukiwaniach znalazł w jednej chacie zgrzybiałą babinę, ledwie powłóczącą nogami. Na pytanie, gdzie są ludzie, staruszka odparła: „Uciekli przed Szkarpeją. Ja cóż, Bogu dzięki, juzem się nażyła. A ty może od niej? Może po mnie przychodzisz?”. I z nadzieją przymrużyła kaprawe oczka.

Prawdę mówił prezes ziemstwa: jakieś dzikie średniowiecze. I to o sześćdziesiąt wiorst od Moskwy!

U babiny Anisij dostał tylko kwas i pajdę chleba. Ponieważ nie miał od kogo wziąć konia, wyruszył pieszo do Iljińskiego, gdzie był sklepik i poczta. W sklepiku kupił precle, herbatę, cukier i kiełbasę. Długo czekał na wieczornego pocztyliona, w nadziei, że przyjdzie odpowiedź na wczorajsze doniesienia. Nie przyszła.

Wracać do Baskakowki musiał również na piechotę. Żaden z chłopów nie chciał go zawieźć – ani za rubla, ani za dwa. Rano, powiadali, to jeszcze, jeszcze, ale przed nocą za nic w świecie. Ciemnota i zabobony.

Dotarł do opustoszałego dworu już po ciemku, zmęczony i zły. Brzydko pan postępuje, Eraście Pietrowiczu. Że od samego początku nie powiedział mi pan o Skarpei – trudno. Chciał pan, bym sobie sam wyrobił opinię o tej niezwykłej sprawie. Ale żeby nie odpowiedzieć na list? Przecież nie pisałem o głupstwach!

I jak przycisnąć tego całego Kraszeninnikowa? Tu jest potrzebna dedukcja. Może pójść i dobrze nim potrząsnąć, żeby się do wszystkiego przyznał? Ale gdzie poszlaki? Na samych zdechłych myszach nie zbuduje się oskarżenia. Czyli co, znowu siedzieć w krzakach?

Nie podjąwszy jeszcze decyzji, jak dalej postąpić, Tulipanow ruszył wokół stawu w stronę domu podejrzanego. Szef mówił, że w każdym maniaku, nawet najokrutniejszym, zawsze pozostaje maleńki okruch dobra i że właśnie ta nieobumarła cząstka ludzkiej duszy jest najlepszą pomocą w śledztwie, niekiedy bowiem pobudza opętanego zbrodniarza do przyznania się i nawet skruchy.

Może pogawędzić z Kraszeninnikowem spokojnie, ze współczuciem. A nuż uda się dotrzeć do pierwiastka dobra, a wówczas będzie można uzyskać przyznanie się do winy. Tak czy owak Kraszeninnikow trafi do domu wariatów, kogoś takiego na katorgę nie ześlą.

Tak rozmyślając, Tulipanow szedł obok mrocznej tafli stawu, poznaczonej ciemnymi plamami na pół zatopionych bali, kęp sitowia. Nad stawem unosiła się gęsta biaława mgła. Lato się jeszcze nie skończyło, a było zimno, wilgotno.

Rewolwer Anisij jednak ze sobą zabrał. No bo jeśli w Kraszeninnikowie odezwie się ta zła połowa?

Kiedy zza najbliższej kępy nagle wychynęło z pluskiem coś dużego, rozczapierzonego, Anisij lewą ręką chwycił się za serce, a prawą wyszarpnął z kieszeni broń. Zaczepił kurkiem o brzeg materiału – i omal nie postrzelił się w nogę.

Z wody na brzeg wylazł nie bagienny potwór i nie ogniem zionący smok, ale wysoki chłop w buciorach z cholewami, cały oblepiony mułem i niemal po same oczy zarośnięty kosmatą czarną brodą.

– Ktoś ty?! – krzyknął drżącym głosem sekretarz gubernialny, ściskając rękojeść rewolweru.

Mokry człowiek machnął ręką w stronę bagien i coś niezrozumiale zabełkotał. Albo niemowa, albo półgłówek.

Na pewno jakiś miejscowy głupek, pomyślał Anisij, uspokajając się. Dlatego się nie boi. Wszyscy pouciekali ze wsi, a ten zapuścił się prosto na bagna.

Tulipanow od młodych lat zawsze współczuł niedorozwiniętym, toteż teraz dał głupkowi kawałek cukru i powiedział łagodnie:

– No idź sobie, idź. Nie ma się tu po co kręcić.

Nie trzeba było wszakże dawać półgłówkowi słodyczy – biedak przyczepił się do Anisija jak rzep. To zostanie z tyłu, to wybiegnie naprzód i ciągle ogląda się na bagna. A potem nagle jak nie odepchnie Anisija w bok, buch na czworaki i pokazuje palcem na ziemię, mamrocząc coś radośnie bez ładu i składu.

Tulipanow już miał go przepędzić, kiedy zza chmury wychynął księżyc, oświetlił rozmokły brzeg i młody człowiek ujrzał na rzadkim gliniastym błocku przeraźliwie znajomy kręty ślad. Znowu!

Bagienny chłopina zamyczał, zagdakał, jął potrząsać kosmatą głową we wszystkie strony, jakby utracił serdecznego przyjaciela. I tam nad stawem Anisij go zostawił.

Teraz szedł szybko, zdecydowanie. Koniec, dość tych sztuczek! Czarodziejskiego węża niech sobie szuka wiejski dureń, a my, Samsonie Stiepanyczu, pogadamy sobie poważnie.

Po dwóch minutach Tulipanow dotarł do domu Kraszeninnikowa. Przed wejściem na ganek odwiódł kurek, wsunął rewolwer za pas i przykrył płaszczem.

Na pukanie otworzyła córka rządcy. Z bliska okazała się jeszcze ładniejsza: buzia gładka, biała, patrzące uważnie jasne, promienne oczy. Och, moja biedna, ciężkie musisz mieć życie z szaleńcem!

Anisij uchylił czapki, przedstawił się. Zapytał, jak dziewczynie na imię – Gela.

– Ojca nie ma w domu – powiedziała Gela. – Jest w „gabinecie”. Poszedł tam dawno, jeszcze za widna.

– Gdzie to jest? – zapytał Tulipanow, rozglądając się. – W którym kierunku?

– On nie pozwala tam do siebie przychodzić – wyjaśniła piękna panna. – Już dawno nakryłam do wieczerzy, czekam, a nie wolno mi pójść i go zawołać. Może pan usiądzie i zaczeka? Jak tatuś wróci, to zjemy razem.

Sekretarz gubernialny przybrał poważną minę i odpowiedział z roztargnieniem:

– Dziękuję. Może innym razem… Chodzi o to, że mam do pani ojca pilną sprawę, więc chyba zaryzykuję i mu przeszkodzę. Proszę mnie tylko zaprowadzić.

Gela była mądrą dziewczyną. Nic więcej nie próbowała mówić, tylko ściągnęła idealne brwi. Stała tak z pół minuty, po czym narzuciła chustkę i poprowadziła Anisija wąską dróżką wzdłuż polany, potem przez krzaki smorodiny między jabłoniami. Jabłka jeszcze niezupełnie dojrzały i ciężko zwisały z przygiętych gałęzi. O jedno, nabrzmiałe od soku, Tulipanow boleśnie uderzył czołem.

– To jest właśnie „gabinet” – rzekła Gela.

Nad samym brzegiem stawu stała budka z jednym okienkiem. W środku, za płócienną zazdroską, paliło się światło.

Warto by zajrzeć przez szparkę, ale przy córce nie wypada. Anisij zapukał – krótko, raczej dla zachowania pozorów, i szybko pchnął drzwi. Strasznie chciał zaskoczyć Kraszeninnikowa przy jakimś kompromitującym zajęciu.


* * *

Najpierw zobaczył lampę naftową na drewnianym stole, flaszkę w zamszowym futerale i podróżny kubeczek, a dopiero potem samego Samsona Stiepanowicza. Siedział na krześle, osunąwszy się bezwładnie, z odrzuconą głową. Odziany był w coś szerokiego, workowatego, w stylu azjatyckiego chałata.

Gela krzyknęła strasznie za plecami Anisija, odepchnęła go i rzuciła się do ojca. Nie dobiegła jednak, wyrzuciła w górę ręce i osunęła się zemdlona na podłogę.

Widok zaiste mógł przyprawić o omdlenie. Twarz starca była straszliwie sina i opuchnięta, a na szyi, obok sinej pręgi, widniały dwie czarne kropki, z których sączyły się kropelki krwi.

Anisij był nawet zadowolony, że dziewczyna zemdlała. Trzeba by ją było pocieszać, poić wodą, a tu tyle roboty: wszystko należy obejrzeć, poszukać śladów, zrobić pomiary.

Sekretarz gubernialny wyciągnął rękę, żeby dotknąć szyi denata – zimny czy jeszcze nie ostygł?

Spostrzegł, że szeroki chałat dziwnie się porusza. Przyjrzał się lepiej.

To wcale nie był chałat, ale niesłychanych rozmiarów gad, owinięty wokół trupa. Podniósł zwężający się ku końcowi łeb, błysnął agatowymi ślepiami i rozwarł ohydną paszczę z dwoma cienkimi kłami.

Anisijowi zrobiło się niedobrze. Słabo machnął na Skarpeję ręką – nie mów do mnie ludzkim głosem, i tak nie uwierzę – i zwalił się na bok. Jego oczy, zanim uciekły pod powieki, prześlizgnęły się po ciemnym suficie, po festonach pajęczyny i Tulipanow na jakiś czas rozstał się ze swą nieposłuszną świadomością.

Загрузка...