X

W momencie, kiedy des Essarts wrócił do zamku, zaprzestałem samobiczowania, a po mojej niepewności nie pozostało ani śladu. Poinstruowany przez Holmesa, wiedziałem doskonale, co powinienem robić w takiej czy innej sytuacji. W oczekiwaniu na zbliżające się rozwiązanie serce biło mi szybko, ale mocno.

Zebraliśmy się wszyscy w jadalni, do której gospodarz wniósł duży skórzany worek i stękając, zwalił go na obrus.

– Oto sto siedemdziesiąt pięć paczek po dziesięć tysięcy franków w każdej – trzepał, pytająco zaglądając nam w twarze i nie mając odwagi spytać o najważniejsze. – A na ile pytań musiałem odpowiedzieć! Pan dyrektor absolutnie nie mógł pojąć, czemu chcę wyjąć z konta wszystkie swoje pieniądze, i to jeszcze w przeddzień Nowego Roku. Długo próbował mi to wyperswadować, prosił, żebym się wstrzymał przynajmniej do jutra – procenty roczne nalicza się wszak pierwszego stycznia. A najgorsze, że przydzielił mi dwóch żandarmów i nalegał, żeby odprowadzili mnie do samego domu. Pozbyłem się tej eskorty dopiero przy bramie. W żadnym razie przecież nie mogłem ich wpuścić do środka. Żandarmom mogło się wydać podejrzane, że nie ma służby i sam otwieram bramę. A Lupin mógłby jeszcze pomyśleć, że złamałem warunki i zwróciłem się o pomoc do policji.

Zrobił okrągłe oczy i ciągnął lękliwie:

– A potem myślę: a jeśli on mnie napadnie, jak będę jechał sam przez park? Nigdy nie chłoszczę koni, ale tym razem tak je smagnąłem lejcami, że doleciałem do drzwi jak wicher.

Słuchaliśmy tego w milczeniu. Zegar wskazywał kwadrans na dziesiątą.

Des Essarts popatrzył na Holmesa, na Fandorina. Obaj mieli nieodgadniony wyraz twarzy. Przeniósł wzrok na mnie – westchnąłem. Japończyk uśmiechał się niewyraźnie.

– …Nie udało się panom rozszyfrować kodu, tak? – zapytał bez nadziei właściciel zamku.

Holmes i Fandorin spojrzeli na siebie. Żaden z nich nie otworzył ust.

– A więc będę musiał zapłacić okup? – Des Essarts popatrzył na skórzany worek i zamrugał.

– Oczywiście. Nie będziemy chyba n-narażać życia dziewczyny dla własnych ambicji?

Rosjanin spojrzał badawczo na Holmesa. Mój przyjaciel nachmurzył się i po dłuższej chwili niechętnie pokręcił głową: nie, nie będziemy.

Fandorin zwrócił się do gospodarza:

– Działaliśmy z panem Holmesem oddzielnie, a teraz spróbujemy połączyć wysiłki. Zrobimy burzę m-mózgów. Mamy jeszcze ponad dwie godziny do wpół do dwunastej, kiedy, zgodnie z warunkami Lupina, powinniśmy opuścić dom… Proszę odejść, sir, zrobił pan, co do pana należało. Teraz tylko by nam pan przeszkadzał.

Des Essarts zerwał się skwapliwie.

– Mogę posiedzieć w swoim gabinecie?

– Nie, lepiej niech się pan p-przyłączy do pana Bosco. Wprawdzie zewnętrzna linia telefoniczna jest niesprawna (zapewne nie bez udziału Lupina), ale wewnętrzna działa. Będziemy się mogli porozumiewać.

Gospodarz jednak przestępował z nogi na nogę, jakby nie mogąc się zdecydować na odejście. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale nie śmie. Wreszcie, nabrawszy odwagi, des Essarts wypowiedział to, co go dręczyło:

– Panowie, proszę… Nie, żądam, żebyście dali mi słowo honoru, że jeśli nie uda się wam złamać szyfru, wyjdziecie stąd nie później niż wpół do dwunastej. Dla dobra mojej biednej Eugenie!

– Daję słowo honoru – rzekł rosyjski detektyw.

Sibata zrobił kciukiem ukośny krzyż na brzuchu, co zapewne oznaczało po japońsku danie słowa.

My z Holmesem poprzestaliśmy na krótkim kiwnięciu głową. Każdy wie, że kiwnięcie głową Anglika warte jest tysiąc przysiąg każdego cudzoziemca.

– Zaprzężona kolaska niech pozostanie przy drzwiach – mówił dalej Fandorin, najwyraźniej ostatecznie uznawszy się za przywódcę. – Jest tam akurat pięć miejsc: dwa z przodu i trzy z tyłu. Jeśli nie znajdziemy b-bomby punktualnie o wpół do dwunastej wraz z doktorem Lebrunem wsiądziemy do powozu i wyjedziemy za bramę. Worek z pieniędzmi pozostanie na stole. To pana satysfakcjonuje?

Des Essarts odwrócił się gwałtownie i wyszedł. Zdawało mi się, że nieszczęsny dusi się od płaczu.

Zegar brzęknął, wybijając pół godziny, a „burza mózgów”, o której mówił Rosjanin (dziwaczne określenie), jakoś się nie zaczynała.

Detektywi-współzawodnicy przypominali wytrawnych fechtmistrzów, szykujących się do skrzyżowania szpad. Żaden się nie kwapił, by uczynić pierwszy krok.

Holmes podniósł się flegmatycznie, rozwiązał tasiemki worka i wyjął paczkę stufrankowych banknotów, następnie drugą. Ja też uniosłem się z krzesła – nieczęsto widzi się tyle pieniędzy naraz.

Banknoty były ułożone równiutko, jak cegły w murze. Każda paczka ściągnięta gumką.

Z roztargnieniem pomacawszy jeden banknot, Holmes schował pieniądze z powrotem i pokręcił głową. Świetnie zrozumiałem, co chce powiedzieć: do jakichż to szaleństw zdolni są ludzie dla prostokątnych kawałków papieru z pieczęcią skarbową.

Holmes zapalił fajkę, Fandorin cygaro. Ta brawura zaczęła mi wyglądać na rywalizację małych chłopców.

Ktoś w końcu musi się zachować jak dorosły.

– Czy nie czas już przystąpić do „burzy mózgów”? – zwróciłem się do Fandorina. – Co według pana mogą oznaczać te liczby i litery?

Japończyk spojrzał krótko na swego szefa, wstał cicho i wyszedł, jakby nie chciał być obecny przy naradzie. Było to co najmniej dziwne.

– Oznaczają, że z-zbrodniarz chce nas wprowadzić na fałszywy trop – oznajmił z całym spokojem Rosjanin. – Zadałem sobie pytanie, po co w ogóle nam to podsunął. Moim zdaniem, odpowiedź jest oczywista. Lupin z pewnością zakładał, że monsieur des Essarts zwróci się o pomoc, jeśli nie do policji, to do prywatnego detektywa. Kalkulacja szantażysty jest prosta. Detektyw i tak będzie miał mało czasu, a zmarnuje go jeszcze na to g-głupstwo.

– Arcyciekawy wniosek! – Holmes odłożył fajkę i udał, że bije brawo. Nie wiedziałem, czy rzeczywiście podziwia Fandorina, czy ironizuje. – Co pan proponuje, sir? Może nam pan przedstawić swój plan działania?

– Bardzo proszę. Dokładnie o wpół do dwunastej, zgodnie z warunkiem Lupina, pięciu mężczyzn wyjdzie paradnym wyjściem, wsiądzie do powozu i wyjedzie za bramę. Panna Eugenie pozostanie w wieży, worek z pieniędzmi – na stole.

Nie mogłem się powstrzymać od złośliwego okrzyku:

– Wspaniały plan, nic dodać, nic ująć!

Holmes dotknął mojej dłoni.

– Zaczekaj, Watsonie. Pan Fandorin jeszcze nie skończył.

Z korytarza dobiegły kroki. Wszedł Japończyk, niosąc pod pachami dwa wypchane watą manekiny, z tych, które widzieliśmy w piwnicy. Kichnął głośno i postawił kukły na podłodze.

– Wyjadą p-profesor, pan Watson i Masa. Oraz ci dwaj dżentelmeni. Jednego ubierzemy w mój płaszcz i cylinder, a drugiego w płaszcz i kapelusz pana Holmesa. Jak panowie wiecie, przed domem jest otwarta przestrzeń. Prowadzić obserwację można albo od strony wąwozu, do którego jest dobre pięćdziesiąt kroków, albo z przeciwległego skraju trawnika, a to jeszcze dalej. Poza tym w parku jest całkiem ciemno. Lupin albo jego pomocnicy zobaczą jedynie, że spod domu odjeżdża w powozie zwarta grupa ludzi. Kiedy zaś powóz przejedzie obok nich; nie sposób będzie rozpoznać po sylwetkach, gdzie jest człowiek, a gdzie k-kukła.

– A pan i ja zostaniemy tutaj i sprawdzimy, jak dalece Lupin opanował zasady walk wschodnich! – podchwycił Holmes i wybuchnął śmiechem. – Dowcipny pomysł, całkiem w moim stylu! Domyśliłem się, że planuje pan coś w tym rodzaju, kiedy zamienił pan dom w zakorkowaną butelkę. Przedpokój to doskonałe miejsce na zasadzkę.

Przyznam się, że w tym momencie zrobiło mi się wstyd za mego wielkiego przyjaciela. Pomyślałem, że zachowuje się niezbyt po dżentelmeńsku, przyjmując protekcjonalny ton, bardzo przypominający robienie dobrej miny do złej gry. Wszak plan pana Fandorina, naprawdę wspaniały, powstał bez naszego udziału.

Zadzwonił telefon.

Siedziałem najbliżej aparatu, więc podniosłem słuchawkę. Był to des Essarts.

– Czy to pan, doktorze Watson? Boję się! – bełkotał zająkliwie. – Powinienem był od razu… Ale nie chciałem panów odrywać… Ach, co ja narobiłem! A jeśli przeze mnie zginął?

Musiałem na niego krzyknąć, jako że stanowczość to najlepszy środek przeciw histerii.

– Proszę się natychmiast uspokoić! I mówić po kolei! Co się stało?

– Tak, dobrze, spróbuję… Kiedy od domu do stajni przechodziłem obok wąwozu, usłyszałem jakieś odgłosy. Jakby ktoś rozmawiał szeptem… Może jestem ślepawy, ale słuch mam doskonały… Nie byłem jednak pewien – a może to wiatr szeleści w gałęziach, pomyślałem. Poprosiłem Bosca, żeby podkradł się ostrożnie od tyłu i też posłuchał… Bosco poszedł i nie wraca… A jeśli mu się coś stało?

Des Essarts mówił urywanie, zdążałem więc w przerwach powtarzać wszystko moim towarzyszom.

– Niech pan spyta, ile minut upłynęło od czasu… – zaczął Fandorin, gdy nagle od strony wąwozu jeden po drugim padły dwa strzały.

Drgnąłem – nie na odgłos strzałów, ale od przeraźliwego krzyku des Essartsa w słuchawce. On także je usłyszał.

– Prędko! Tam! – Holmes skoczył do drzwi, szybki jak błyskawica.

Wszyscy rzuciliśmy się za nim. Wypadliśmy na ganek i rozejrzeliśmy się.

– Wy na lewo, my na prawo! – wskazał Holmes. Myśl była jasna: obsadzić wąwóz z obu stron.

Starałem się nie odstawać ani na krok od mojego przyjaciela, w biegu wyszarpując z kieszeni rewolwer, który zaczepił się kurkiem i darł podszewkę.


Posłuszni poleceniu Holmesa, pobiegliśmy z moim panem za róg domu i zatrzymaliśmy się.

Anglicy, trzeba im oddać sprawiedliwość, poruszali się po ciemku umiejętnie: nie było ich widać ani słychać.

W tym momencie żółte światło, sączące się przez szczeliny zamkniętych okiennic, mignęło i zgasło – znów wyłączyła się elektryczność.

– Wszystko idzie jak z nut – szepnął mój pan. (Ten zwrot oznacza, że bieg wydarzeń całkowicie zgadza się z planem – jak melodia grana przez muzyka z nutami).

Pochyleni, z powrotem daliśmy nura do wnętrza domu.

Wyobrażam sobie, jak zdumiony jest czytelnik tym naszym posunięciem! A wszystko dlatego, że umyślnie opuściłem bardzo ważną rozmowę, jaką odbyliśmy z moim panem po spotkaniu z Lebrunem i panną Eugenie.

Jak już wspomniałem, rozmowa toczyła się po japońsku.

– Telaz wszystko jasne – oznajmił z zadowoleniem Fandorin-dono. – Dloga zdawała się długa na trzy shaku, a okazała się klótsza niż trzy li.

– Chciałeś powiedzieć, panie: „Droga zdawała się długa na trzy ri, a okazała się krótsza niż trzy shaku” – poprawiłem go i przeszedłem na rosyjski, ponieważ przykro mi słuchać, jak mój pan kaleczy nasz język.

Ale pan szturchnął mnie palcem w brzuch i musiałem umilknąć, albowiem kiedy ktoś z całej siły wbija ci twardy palec w splot słoneczny, nie sposób zrobić ani wdechu, ani wydechu.

– Wiem, że mój japoński jest marny – przyznał Fandorin-dono (nie będę już więcej przytaczać jego wymowy, bo pisanie katakaną jest bardzo męczące) – pomyliłem nawet „ri” i „shaku”, ale będziesz musiał to znieść. Zauważyłeś pewną bardzo ciekawą okoliczność? Wcześniej, rozmawiając w jadalni, zamierzaliśmy zrobić dwie rzeczy: po pierwsze, posłużyć się międzymiastową łącznością telefoniczną, a po drugie, wypytać Lebruna o pannę Eugenie. Przy czym o telefonowaniu mówiłem po rosyjsku, a o przesłuchaniu świadków po japońsku. Zaraz potem linia zewnętrzna przestała działać, i pierwsza z tych rzeczy stała się niemożliwa. Natomiast w rozmowie w wieży, bardzo istotnej dla śledztwa, nic nam nie przeszkodziło. – I co to oznacza?

– Każde nasze słowo jest podsłuchiwane. Nasz gospodarz mówił, że jego nieboszczyk ojciec zainstalował w domu mnóstwo różnych sztuczek. Najwyraźniej również jakiś chytry system podsłuchów. Z jakiegoś szczególnego miejsca można słyszeć, o czym się mówi w innych pokojach. To raz. Lupin dokonał sprytnej kradzieży w Petersburgu. To oznacza, że zapewne zna rosyjski. To dwa. Zorientował się, że moje rozmowy zamiejscowe mogą być dlań niebezpieczne, i uszkodził linię. Ale ten łotr najwyraźniej nie zna japońskiego. Inaczej ostrzegłby profesora, że w żadnym razie nie wolno dopuścić mnie do dziewczyny. I to jest trzy.

– Więc Lebrun-sensei jest wspólnikiem Arsène’a Lupina? – wykrzyknąłem.

– Niewątpliwie. Jeśli w ogóle nie jest samym Lupinem. – Okrągłe oczy mojego pana obserwowały z satysfakcją moją osłupiałą minę. Wiem, że to lubi, i w takich razach staram się, jak mogę. – Właściwie są tylko dwie możliwości. Arsène Lupin gra albo rolę profesora, albo rolę zarządcy. Całą operację obmyśliła i realizuje ta dwójka. Wiemy, że Bosco pojawił się w posiadłości niedawno i od razu udało mu się zdobyć zaufanie właściciela. To stała metoda Lupina. Bardzo często, odpowiednio ucharakteryzowany, wkręca się do jakiegoś bogatego domu i wywąchuje, czym można się tam obłowić. Niekiedy powierza to zadanie komuś ze swojej szajki. W akcji prawie nigdy nie uczestniczy więcej osób niż dwie, trzy. Nie wiem, na czym polegał pierwotny plan Lupina, ale wypadek dziewczyny przyśpieszył bieg wydarzeń. Łotr wpadł na podły, ale bardzo sprytny pomysł, jak oskubać des Essartsa, nic przy tym nie ryzykując.

Fandorin-dono zamyślił się.

– Chyba jednak Lupin to zarządca, a tak zwany profesor jest jego pomocnikiem. Domyśliłeś się, że do paryskiej kliniki des Essarts nie dzwonił osobiście? Do aparatu przywołał go Bosco. Przybitemu nieszczęściem ojcu nawet do głowy nie przyszło, że rozmawia z fałszywym Lebrunem. Właśnie dlatego wspólnicy za nic nie mogli dopuścić, żebym się skonsultował z profesorem Smileyem. Natychmiast wyszłoby na jaw, że okłamali nas, twierdząc, iż chorej w żadnym razie nie wolno ruszyć z miejsca. A właśnie na tym opiera się cały ich plan.

– Otrzymawszy od paryskiej policji dokładny rysopis Lupina, moglibyśmy zidentyfikować przestępcę, choćby po uszach – podchwyciłem. – Zauważyłeś, panie, że Lebrun, którego już nie będę nazywać „sensei”, ma uszy spiczaste jak nietoperz?

– Zauważyłem, że uszu monsieur Bosca w ogóle nie widać spod tych kędziorów.

Poczułem się nieco rozczarowany. Miałem nadzieję, że ta historia zakończy się w jakiś bardziej interesujący sposób.

– Co teraz? – Z trudem stłumiłem ziewnięcie. – Pójdziemy i schwytamy najpierw jednego, a potem drugiego?

Fandorin-dono pokręcił głową.

– Nie, przyłapiemy ich na gorącym uczynku. Wkrótce wróci nasz gospodarz. Z pieniędzmi. To będzie przynęta dla rybki. Wiemy, kim są przestępcy. Wiemy, że nas podsłuchują. Mamy teraz w rękach wszystkie atuty. Przypuszczam, że dalej sprawy potoczą się tak…

I z niezwykłą dokładnością przepowiedział, że wszyscy pod jakimś pretekstem zostaniemy wywabieni z pokoju, w którym będą się znajdować pieniądze. Chociaż właściwie nie ma w tym nic niezwykłego. Kiedy tyle lat służysz takiemu człowiekowi, zwykłeś ufać jego przepowiedniom.

Gdy za domem huknęły strzały, spojrzeliśmy na siebie i zrozumieliśmy się bez słów. Fakt, że zgasło światło, jedynie potwierdził, że Lupin szykuje się do końcowego uderzenia. Łotr zdaje sobie sprawę, że pieniędzy nie dostanie, i zamierza je ukraść, nie czekając do północy. I to będzie jego koniec. A ciemności, w jakich pogrążył się dom, są tylko na rękę mojemu panu i mnie.

Ulokowaliśmy się w z góry upatrzonym miejscu, jakby specjalnie przeznaczonym na zasadzkę. Ściany korytarza, prowadzącego z jadalni do schodów, są po obu stronach zastawione szafami, pełnymi różnych różności. Stanąłem w jednej z nich, pozostawiając uchylone drzwi; mój pan umieścił się w drugiej, naprzeciw.

Nie musieliśmy długo czekać. Ledwie zdążyłem pomasować sobie gałki oczne, żeby lepiej widzieć w ciemności, gdy na przeciwległym końcu jadalni skrzypnęły drzwi. Ukazały się tam dwa cienie, stanęły na progu, najwyraźniej dając oczom czas, by przywykły do mroku.

Fandorin-dono wyślizgnął się ze swej kryjówki i mocno ścisnął mnie za ramię, żebym nie wyskoczył przed czasem. Poczułem się nieco urażony – jak gdybym był żółtodziobem! Napiąłem mięśnie ramienia i pan zrozumiał – zabrał rękę.

Jeden z ludzi, którzy zakradli się do jadalni, gestami wydawał jakieś polecenia. Był to niewątpliwie Arsène Lupin.

Podeszli do stołu i pierwszy, wyciągnąwszy rękę, dotknął worka z pieniędzmi, jakby chciał sprawdzić, czy jest na miejscu.

Fandorin-dono w milczeniu wskazał mi drugiego: jest twój.

Zawsze dostaje mi się coś gorszego, ale nie narzekam. Taka jest karma wasala.

W mgnieniu oka pokonaliśmy odległość, dzielącą nas od stołu. Wskoczyłem na blat i nogą, ale niezbyt mocno, uderzyłem swego przeciwnika w podbródek, a kiedy upadł, skoczyłem nań z góry.

Był silny i zdecydowanie waleczny. Chociaż na pół ogłuszony, usiłował uderzyć mnie pięścią w twarz. Mogłem się oczywiście uchylić, ale nie zrobiłem tego. Odwrót, nawet chwilowy, tylko wzmaga u przeciwnika wolę walki. Dlatego bez szemrania przyjąłem cios i nie wiadomo jeszcze, co bardziej ucierpiało – moja kość policzkowa czy jego pięść. Co prawda, pierścień na jego palcu zadrasnął mi policzek, ale to było głupstwo.

Potem kolanem ucisnąłem leżącemu pierś, unieruchomiłem nadgarstki i dwukrotnie, ale też z umiarem, stuknąłem go czołem w czoło, żeby pojął całą beznadziejność swego oporu.

Pojął, ale nie od razu. Był wytrwałym przeciwnikiem, wywijał się i szarpał co najmniej pół minuty. Wiedziałem już, że to lekarz – kiedy uderzałem go głową, połaskotały mnie w nos obwisłe wąsy.

Czekając, aż fałszywy profesor opadnie z sił, popatrywałem, jak radzi sobie mój pan, któremu, jak wszystko na to wskazywało, dostał się fałszywy zarządca, czyli Arsène Lupin. Widowisko było bardzo eleganckie, przypominające teatr cieni.

Mój pan miał zadanie bardziej interesujące niż ja. Nie zdołał powalić wroga na podłogę i obaj, wymieniając ciosy, szybko przemieszczali się wokół stołu. Sądząc z tego, co mogłem dostrzec w ciemnościach, Lupin istotnie znał pewne sposoby nowomodnej sztuki walki „pusta ręka”, ale nie potrafił walczyć nogami. Atak od góry jeszcze jakoś odpierał, ale prawie za każdym razem, kiedy Fandorin-dono puszczał w ruch dolne kończyny, ciosy trafiały w cel. Wreszcie mojemu panu udało się wykonać znakomite podcięcie, a dalej wszystko poszło łatwo. Dobry uwakiri w ciemię i walka była skończona.

Akurat również mój uparciuch zacharczał i zwiotczał.

Właśnie w tym momencie, jakby dla uczczenia zwycięstwa Prawa nad Zbrodnią uroczystą iluminacją, znów włączyła się elektryczność.

Zobaczyłem pod sobą bladą twarz i wywrócone oczy Watsona-sensei. A mój pan trzymał za gardło pokonanego Sherlocka Holmesa.

Загрузка...