Rankiem 28 listopada Ignacy Ruff przybył na stupięćdziesięciotonowej motorowej półpodwodnej łodzi do zatoki wyspy i, nie schodząc na brzeg, przekazał inżynierowi Korwinowi rozkaz od „Związku pięciu”, aby dzisiejszej nocy rozpoczął bombardowanie Księżyca.
Następnie łódź zacumowała na zewnętrznej redzie i zanurzyła się tak, że nad falami widniało tylko owalne pudło kapitańskiego mostku z zamkniętymi na głucho lukami.
Wiał silny, porywisty wiatr. Nad mrocznym morzem nisko pędziły chmury. Kipiał przybój i fale oceanu rozpryskiwały się o skały wyspy. Deszcz lał bez przerwy. W dali, w górach huczały wodospady.
Ignacy Ruff stał w nadbudówce sam, spoglądając przez zalewany zielonymi falami iluminator na skręcające się w podmuchach wiatru wyleniałe palmy, na mętniejące obłoki, które rwały się i kłębiły wśród skał nad kraterem. Nadchodził wieczór. Z dołu, z łodzi zanurzonej w wodzie, dobiegały głosy niczego nie podejrzewających mechaników.
Ruff zbliżył zegarek do oczu. Zaraz też przetarł rękawem potniejącą szybę iluminatora. Słyszał teraz, jak powoli bije mu serce. Trzydzieści sekund pozostało do wyznaczonego terminu. Czy to od kołysania, czy od gorącego i gęstego jak rozgrzany olej powietrza zanurzonej łodzi, od przepracowania w ciągu ostatnich dni — w ciągu tych trzydziestu sekund Ignacy Ruff poczuł tak nagły rozbrat z samym sobą, że przekraczało to prawie jego duchowe siły. Gardło ścisnął mu żelazny spazm. Jego potężne ciało osłabło i zwalił się na metalową ścianę. W ciągu trzydziestu sekund — zrozumiał to — nie zdąży zejść na dół i przez radio rozkazać inżynierowi Korwinowi, aby zaniechał tego głupiego, nieobliczalnego, potwornego przedsięwzięcia…
I oto ukosem zza skał — ujrzał to tylko na mgnienie oka przez iluminator — wśliznął się w poszarpane obłoki owalny cień… Czerwonawy ślad po nim zgasł na niebie.
Ignacy Ruff naparł całym swym ciężarem na brązowy ankier luku, odkręcił go, odrzucił i do pasa wychylił się z łodzi. Fala chlasnęła go w twarz i wiatr tańczący po pienistych grzebieniach zaświstał mu między wykrochmalonym kołnierzykiem i uszami. W mroku słychać było tylko ciężki łoskot przyboju.
Potem huknęło, rozjaśniło się gdzieś w górach i zadudniło… Coraz częściej, żwawiej… Gromowe uderzenia zlały się w ryk potwornej syreny i ze świstem, zza zębatych skał runął w niebo drugi pocisk.
Ignacy Ruff potrząsną! nad siwą głową pięściami i nie panując nad sobą krzyknął:
— Hiphip hura!
Ale jego głos zginął wśród szumu fal i wiatru jak pisk komara.