3. CZŁOWIEK, KTÓRY NIE ŚPI

Proces sądowy miał dla profesora Wagnera nieoczekiwane następstwa: zdobył rozgłos wcześniej, aniżeli tego pragnął. W czasie rozprawy znalazł się na sali przypadkowo korespondent pewnej niewielkiej moskiewskiej gazety. Po kilku dniach w kronice sądowej znalazła się notatka pod intrygującym tytułem: „Człowiek, który nie śpi”. Notatka relacjonowała proces profesora i obwieszczała, że profesor Wagner „zwyciężył sen” — on wcale nie sypia i może pracować — dwadzieścia cztery godziny na dobę bez zmęczenia.

W rezultacie tej notatki po kilku dniach gospodyni zameldowała Wagnerowi o przybyciu korespondenta „Izwiestii”. Profesor skrzywił się iż niezadowoleniem, przywykł był strzec (tajemnicy swoich prac. Ale, zastanowiwszy się chwilę, postanowił wykorzystać wizytę przedstawiciela prasy. Jeśli nie wolno mu chwytać po nocach psów, pozostaje uciec się do pomocy władz. Prowadzenie doświadczeń w tajemnicy nie było (możliwe i nie było takiej potrzeby. Z tym, co osiągnął, można było wystąpić publicznie. Korespondent został przyjęty.

Przeciskając się wśród nagromadzonych w znacznej ilości maszyn i aparatów, korespondent Goriew ujrzał profesora Wagnera i aż przystanął iż wrażenia. Wagner stał przy wysokim pulpicie. Z jego nosa wychodziły dwie gumowe rurki, biegnące przez otwór w ramie okiennej na wewnątrz budynku. Wydawało się, że rurki te wiążą jak gdyby profesora organicznie z otaczającymi go maszynami. On sam na wpół przeobraził się w maszynę. I jeszcze jedno uderzyło Goriewa: lewym okiem Wagner przeglądał jakąś książkę i robił z niej lewą ręką wypiski, prawe zaś oko skierował na gościa i wyciągnął do niego prawą rękę.

— Proszę siadać! — powiedział uprzejmie, nie przerywając pracy lewą ręką.

Gość, jak każdy doświadczony korespondent nie iż jednego już pieca chleb jadał, był tak zaszokowany tym, co zobaczył, że zapomniał o wszystkich zwykłych dziennikarskich sztuczkach i milczący i osłupiały patrzył to na biegające po książce i rękopisie lewe oko profesora, to na rurki w jego nosie.

Profesor zauważył to zdumione spojrzenie gościa i uśmiechnął się:

— Dziwią pana te przewody? — zaczął uprzejmie. — Ależ to takie proste: za bardzo cenię sobie swój czas, aby chodzić na spacery. Tymczasem świeże powietrze niezbędne jest dla zdrowia ciała i jasności umysłu. Skonstruowałem więc maleńkie urządzenie: wyprowadziłem na zewnątrz domu, na dach, dwie rurki, których końce ze specjalnym aparacikiem wkłada się w nos. Przy wdechu otwiera się jeden zawór, przy wydechu zawór ten zamyka się pod ciśnieniem powietrza, a otwiera się drugi, który wypuszcza powietrze zużyte przez płuca. To małe udogodnienie daje mi możliwość oddychania przez cały czas świeżym powietrzem, widzi pan, jaka mam zdrową cerę! Błahy wynalazek, a jak ogromną może przynieść korzyść. Niech pan sobie wyobrazi chorych, których nie można wynosić z pokoju. Współczesna klimatyzacja też pozostawia wiele do życzenia. Przy pomocy tego przyrządu wszyscy chorzy będą mogli oddychać świeżym powietrzem. Przewiduję więcej: jeśli już starożytni Rzymianie potrafili doprowadzać wodę na setki kilometrów, budując swoje monumentalne akwedukty, to dlaczego my nie mielibyśmy zbudować „aeroduktów”? Można by było, na przykład sprowadzać rurami morskie albo górskie powietrze. W końcu byłoby to tańsze aniżeli wywożenie chorych o setki i tysiące kilometrów dla zmiany klimatu. Centralne rury ze specjalną sprężarką będą tłoczyć do naszych miast — górskie, morskie, stepowe albo przesycone zapachem sosny powietrze. Tam będzie ono rozdzielane, będzie dostępne dla wszystkich…

Profesor Wagner mówił szybko, nie przestając pisać lewą ręką. Prawym okiem patrzył dalej na gościa.

Goriew odzyskał w końcu dar wymowy.

— Niech pan powie, jak pan to robi? — spojrzał na patrzące oddzielnie oczy profesora i na jego lewą rękę.

— Pisać lewą ręką, posługiwać się każdym okiem oddzielnie, pracować i równocześnie rozmawiać z panem? Rzecz w tym, że moje obie półkule mózgowe działają zupełnie samodzielnie i prawie niezależnie od siebie. Nie będę panu szczegółowo relacjonował badań, jakie poświęciłem temu zagadnieniu, zajęłoby to zbyt wiele czasu. Powiem tylko, że najważniejszą rolę odgrywa tu trening. Być może miał pan okazję oglądać gimnastykę rytmiczną Daloroze'a? Dzieci szybko przyswajają ten sposób wykonywania ruchów asymetrycznych: prawa ręką mogą wybijać trzy takty, lewą — dwa, przy czym w różnych tempach, wykonując równocześnie także różne ruchy nogami. Coś podobnego ćwiczyłem również ja, ku ogromnemu zdziwieniu mojej gospodyni.

Trudniejsze okazało się opanowanie aparatu wzroku. Każde nasze oko posiada samodzielny system sterowania, ale w związku z tym, że lepiej widzimy koncentrując obydwa oczy na jednym punkcie, wypracowaliśmy w sobie nawyk zgodności ruchów gałek ocznych. Dziedziczność tego nawyku bardzo utrudniała — moją walkę o „autonomię” — dla ruchów oczu. Taka niezależność ruchu każdego oka z osobna jest w pełni możliwa. Jako przykład może posłużyć kameleon. Zająłem się ćwiczeniami. Rezultaty pan widzi.

Nauczenie się pisma i pracy lewą ręką nie sprawiło mi żadnych trudności. Pozostało ostatnie zadanie: nauczyć się wykonywać równocześnie dwie prace umysłowe, na przykład pisać obydwiema rękami na raz dwie naukowe rozprawy na różne tematy. To — zajęło mi kilka lat. Ale dopiąłem swego. W ten sposób podwoiłem moją wydajność umysłową.

Ale i to wydawało mi się mało. Osiem godzin snu! Trzecią część życia tracimy, trwając w tym niedołężnym, półmartwym stanie. To mnie — oburzało. Ach, uwolnić by tak ludzkość od tego sennego haraczu! Jakie niezwykłe perspektywy, jakie możliwości!… Ile wspaniałych dzieł daliby nam jeszcze wielcy myśliciele, gdyby podarować im wszystkie noce na twórczość! Ile nie dokończonych dzieł uzyskałoby swój ostateczny kształt! Robotnik, odpracowawszy obowiązkowe godziny przy maszynie, spędziłby czas nad książką albo na pracy społecznej. Nie byłoby analfabetów. Co więcej, wszyscy uzyskaliby możliwość zostania w pełni wykształconymi ludźmi. Jakimi gigantycznymi krokami ruszyłby postęp! O tym właśnie myślałem…

Profesor Wagner ożywił się. Jego prawe — oko płonęło entuzjazmem. Widać było, że podniecenie udzieliło się również drugiej połowie mózgu: lewe oko także — zajaśniało, lewa ręka zaczęła pisać iż przerwami.

Ale Wagner spostrzegł to i lewe oko jakby przygasło, zagłębiwszy się w pracy, lewa ręka na powrót zaczęła szybko stawiać regularne znaki. A w tym samym czasie prawe oko dalej płonęło uniesieniem, a prawa ręka zataczała szerokie kręgi.

— I teraz jest to możliwe! — powiedział profesor. — Sen nie jest już zupełnie normalnym zjawiskiem, a chorobą, będącą rezultatem zatrucia organizmu hipnotoksynami, jadami, które wydziela mózg w czasie swojej pracy. Zatruty tymi jadami człowiek zasypia, to znaczy wpada w chorobę. Kiedy człowiek śpi, mózg nie wytwarza nowych toksyn, w tym czasie organizm niszczy toksyny nagromadzone w ciągu dmą pracy. W taki sposób, wyspawszy się, człowiek wraca do zdrowia, ale niestety po to, żeby znów zachorować wieczorem. I znowu zmuszony jest kłaść się do łóżka. Czyż to nie okropne?!

Niech pan sobie wyobrazi, że sen jest zaraźliwy. Robiłem następujące doświadczenie: zmusiłem psa do tego, aby nie spał. Kiedy jego organizm zatruty był hipnotoksynami, pobierałem je i wstrzykiwałem należycie wyspanemu i dopiero co rozbudzonemu psu. On natychmiast zasypiał. Całe zadanie polegało na tym, aby znaleźć przeciwjad — antyhipnotoksyny. I udało md się rozwiązać ten — problem, w szerszym zresztą zakresie, aniżeli zamierzałem: wynaleziona przeze minie antyhipnotoksyna zabija nie tylko toksyny snu, ale i inne trucizny. W konsekwencji uzdrawia ona cały organizm. Niemało było przeszkód, ale wszystkie zostały pokonane. Zwyciężyłem sen. Wyrzuciłem z domu łóżko — ten symbol szpitala. Nie śpię już wcale i pracuję prawie przez całą dobę. Antyhipnotoksynę zażywam razem z jedzeniem. Na posiłki poświęcam godzinę lub dwie w ciągu doby.

Wszystko to było tak niezwykłe, że Goriew siedział dalej w milczeniu i słuchał uważnie profesora.

— Ale jak się pan czuł ma początku? — zapytał w końcu.

— Tak, musiałem trochę powalczyć z nawykiem — snu. Spać mi się absolutnie nie chciało. Ale ten nieprzerwany, nie kończący się dzień pracy

— to ze słońcem za oknem, to z czarną zasłoną nocy — działał na mnie jakoś dziwnie. Do tego się jednak szybko przyzwyczaiłem. Za to jak się wspaniale pracuje w nocnej ciszy! Nie ukrywam egoistycznej myśli: boję się, że kiedy wszyscy ludzie zaczną prowadzić bezsenny tryb życia, nie będzie już tak cicho po nocach.

— A nie wydaje się panu, że nie wszystkim może się spodobać perspektywa życia bez snu?

— Jestem przekonany także o tym — profesor uśmiechnął się. — Kiedyś zimą, na zapadłej wsi, zaproponowałem pewnemu parobczakowi, dziwiącemu się bardzo, że ja nie śpię, aby wypróbował na sobie mój środek. Zgodził się. Nazajutrz pytam go, jak się czuje. „Paskudztwo! — powiada chłopak. — Z nudów omal — nie skonałem! Cała wieś śpi. Tylko psy szczekają. Chodziłem, chodziłem — niebożę! Na piec wlazłem — ani oka zmrużyć. Myślałem, że ta noc nigdy się nie skończy!”

— Uwolnijcie ludzi od codziennego mozołu — kontynuował profesor — też będą tęsknić. Ale to wszystko tylko na niższych stopniach kultury. Jednak sama ta kultura szybko się podniesie przy rozumnym wykorzystaniu

— Jeszcze jedno pytanie. Mówi pan, że nie śpi pan prawie całe dwadzieścia cztery godziny. Jak to się dzieje, że wcale nie odczuwa pan zmęczenia?

— To bardzo proste. Zmęczenie to także objaw chorobowy. Pracujący mózg wydziela hipnotoksyny, pracujące mięśnie wydzielają kemotoksyny — jady, które wywołują uczucie zmęczenia. Ja wprowadzam do organizmu przeciwjad — retardin, i zmęczenie mija, jak ręką odjął. Mój retardim tak samo radykalnie przerywa trwanie choroby, którą nazywamy zmęczeniem, jak radykalnie likwiduje się teraz tyfus, wprowadzając do organizmu diaksydiaminoarsenobeinzealdichlarhydrat — wyrecytował szybko Wagner.

Goriewowi aż dech zaparło od tego długiego słowa. Poprosił — profesora, aby powtórzył sylabami tę niezwykłą nazwę i zapisał ją sobie w notatniku. „Takie słowa dodadzą artykułowi wagi naukowej” — pomyślał.

— A teraz miech pan policzy — powiedział Wagner. — Pracując obydwiema połówkami mózgu równocześnie, podwajam swoją wydajność. Pracując dwadzieścia cztery godziny zamiast ośmiu, potrajam czas pracy. To znaczy, że pracuję za sześciu, i to bez żadnej szkody dla zdrowia. Innymi słowy, przez trzydzieści lat pracy człowiek będzie w stanie wykonać robotę stu osiemdziesięciu lat. Jeszcze inaczej mówiąc, w ciągu każdego pięćdziesięciolecia ludzkość będzie posuwać się naprzód na drodze postępu od razu o trzy stulecia.

— Jak pan myśli, czy można to porównywać z wartością kilku psów?… — z uśmiechem zakończył profesor.

Загрузка...