Ocean rozciągał się szklistą taflą pod nabrzmiałym od żaru rozpalonym słońcem. Góry wyglądały jak miraż. Liście zamarły na drzewach. Wydawało się, że wysokie wiechy palm poddawszy się spiekocie rozpłynęły się w ciemnoniebieskim niebie. Trójmasztowiec „Flamingo”, niby majak, zawisł nad przeźroczystą laguną. Oślepiająco lśniły stalowe liny, po których w powietrzu, w kierunku zębatych skał pełzły wagoniki.
Wyspa wydawała się pustynna. Ale po tamtej stronie gór, w kraterze, trwała wytężona praca. Po białej szosie, strasząc jaszczurki i węże, piął się samochód. Prowadził Ruff. Zwracając się do swoich czterech kompanów, dyszących od żaru, mówił:
— Pracujemy teraz na cztery zmiany, a i to robotnicy ledwo wytrzymują: wczoraj od słonecznego udaru padło piętnastu ludzi. Krater nagrzewa się jak piec. Całe gromady Chińczyków domagają się zwolnienia z pracy. Trzeba było postawić karabiny maszynowe na przełęczach. Jeszcze gorzej wygląda sprawa z amerykańskimi majstrami. Grożą sądem. Niech to diabli, na wyspie nie ma ani kobiet, ani rozrywek. Kazałem wybudować knajpę koło strumienia — jeszcze gorzej. W ciągu tygodnia wypito sto skrzynek whisky i likierów. Inżynier Korwin chodzi na roboty z naładowanym rewolwerem. Jutro przybija wreszcie statek z prostytutkami. Mam wielką nadzieję, że to uzdrowi wyspę.
Kompani posapywali wycierając się chustkami. Te dwa tygodnie, które upłynęły od opublikowania słynnego artykułu, zaszczepiły w nich ogromną nadzieję i ogromną trwogę. Opinia publiczna reagowała silniej, niż się spodziewali. Giełda w ogóle nie odpowiedziała na cios. Roboty przebiegały pomyślnie i próbne doświadczenia udały się, ale wszystko to kosztowało masę pieniędzy, a prócz tego Ruff prawdopodobnie dopuszczał się pogwałcenia prawa.
Z przełęczy roztoczył się widok robót na dnie krateru. Dymił komin elektrowni. Snopy światła biły od szklanych tarcz słonecznych baterii. Żółte i różowe kłęby dymu jaskrawymi obłokami unosiły się nad pokrytymi dachówką budynkami laboratorium chemicznego. Po szynach kolejki wąskotorowej pięły się wagoniki z materiałami i podobne do szubienic dźwigi. Pod ukośnymi nawisami skalnymi terkotały młoty pneumatyczne. Pośród zwałów i bel żelaza, gór beczek i worków brodzili nadzy ludzie w stożkowych kapeluszach.
Z boku, tam gdzie nocą padał cień od Księżyca, leżały rzędami dziesięciometrowej długości metalowe pociski w kształcie jaj z wielościennym ostrym kłem na jednym końcu i szerokim kielichem na drugim.
— Sześćdziesiąt aparatów jest już gotowych — powiedział Ruff, wskazując skinięciem głowy na pociski — wystarczy je tylko załadować. Musimy doprowadzić ich liczbę do dwustu, chociaż według naszych obliczeń wystarczyłaby i połowa.
Puścił samochód po krętej drodze w dół i po kilku minutach zatrzymał się przy niskim budynku z nie ociosanych kamieni. Na jego płaskim dachu stały dwa karabiny maszynowe. Inżynier Korwin podszedł do samochodu i, jak zawsze milczący, bez śladu uśmiechu na twarzy, uchylił tropikalnego hełmu.
— Panowie chcieliby zapoznać się z gotowymi aparatami — powiedział Ruff — pragną także zadać panu kilka pytań technicznych.
Wszyscy wysiedli z samochodu i w ślad za Korwinem udali się w stronę pocisków. Przechodzący przez drogę nagi Chińczyk odwrócił się i wyszczerzył żółte zęby. Trzech białych robotników nie opodal chciało przedstawić jakieś pretensje wymachując rękami, ale Korwin spojrzał na nich groźnie i odeszli szemrząc.
Każdy z aparatów leżał na końcu szynowego toru dojazdowego, który prowadził do środka krateru, do wybetonowanego placu, na którym ustawiony był metalowy pochyły dysk. Inżynier Korwin, kreśląc trzciną znaki na piasku, postukując nią w nity ogromnych stalowych jaj, mówił:
— Po raz pierwszy podobny pocisk, przystosowany do przewozu dwóch pasażerów, zbudowany został w 1921 roku w Piotrogrodzie przez inżyniera Łosia. Pokonał on na nim pięćdziesiąt milionów kilometrów. Niestety, rysunki pocisku zaginęły… Drugi aparat, napełniony silnie dymiącą substancją, wystrzelony został trzy lata temu z Ameryki Południowej i osiągnął powierzchnię Księżyca. Zasada działania pocisku jest nader prosta — to rakieta… Wewnątrz znajduje się komora z zapasem ultralidytu. Tutaj — Korwin wskazał na cylindryczny ogon pocisku — wywiercono szereg otworów, którymi uchodzić będą gazy wybuchającego partiami paliwa. W górnej części, tam gdzie inżynier Łoś umieścił kabiną pasażerską, my załadowaliśmy pięć ton nitronaftaliny. Potworna siła wybuchu tej substancji jest panom znana. Dalej — Korwin uderzył trzcinką o lite krawędzie ostrościennego kła na drugim końcu pocisku — głowica przeciwpancerna. Z syberyjskiej molibdenowej stali. Jeśli założyć, że pocisk zbliży się do powierzchni Księżyca z prędkością pięćdziesięciu metrów na sekundę, to przy zderzeniu powinien on przeniknąć w księżycowy grunt na niezwykłą głębokość.
Przemysłowcy słuchali, mocno zapierając się w ziemię nogami. Jeden z nich, niski i tłusty, z haczykowatym nosem, zapytał:
— Jakże to-to do diabła, poleci?
— Tak jak rakieta, napędzana działaniem gazów powstających przy przedłużonym wybuchu — odpowiedział Korwin. — Podczas wznoszenia się rakiety powietrze nie ma wpływu na jej działanie, co najwyżej ogranicza jej prędkość. W próżni rakieta porusza się zgodnie z prawem swobodnego ruchu ciał ze stałym przyspieszeniem. Teoretycznie przyspieszenie to winno osiągnąć wielkość graniczną, to jest prędkość światła. Ale przy ogromnych prędkościach wokół ciała powstają pola magnetyczne, które mogą nawet zatrzymać je w przestrzeni. Tych magnetycznych oddziaływań bardzo bał się inżynier Łoś, chociaż udało mu się osiągnąć prędkość tysiąca kilometrów na sekundę.
Wtedy drugi z przemysłowców, posępny, o surowym wyglądzie Metys, powiedział:
— Dwieście pocisków! Ależ to za mało, żeby rozsadzić ten przeklęty Księżyc! Podziurawimy go tylko.
— Pociski padną z matematyczną dokładnością, wszystkie w jednym punkcie — odpowiedział Korwin — każdy, wchodząc w sferę przyciągania Księżyca — obierze kierunek do jego środka, nawet gdybyśmy je wystrzelili z różnych punktów powierzchni Ziemi. Według moich obliczeń, pociski padną w okolicach Oceanu Burz. Jeden za drugim w odstępach siedemdziesięciominutowych będą wbijać się w głąb księżycowego globu. Będziemy go drążyć jakby cudownym dłutem. A z każdym pociskiem — wybuch pięciu ton nitronaftaliny. Nie chciałbym w tym czasie palić tam mojej fajki.
Ten subtelny żart przyjęto z pobłażliwymi uśmiechami. Trzeci z przemysłowców, wpiwszy paznokcie w podbródek, rzekł:
— Wspaniale. Ale wiemy z doświadczeń ostatniej wojny europejskiej, że kule nawet największych armat drążą w ziemi zupełnie niewielkie leje. A przecież musimy rozłupać kulę raptem tylko trzydzieści i pół rażą mniejszą niż ziemska.
— Rzeczywista siła — pocisku wielkiego działa morskiego równa jest w przybliżeniu dziesięciu milionom kilogramów — odpowiedział Korwin. — Jeśli przyjąć, że nasz pocisk waży dziesięć ton, a jego prędkość wyniesie pięćdziesiąt kilometrów na sekundę, to jego rzeczywista siła, ciśnienie, jakie będzie wywierał przy uderzeniu o powierzchnię Księżyca, będzie wyrażać się cyfrą siedemdziesięciu pięciu trylionów kilogramów. Boję się jednego, że pociski zaczną przeszywać Księżyc jak arkusz tektury.
Przemysłowcy zagryźli wargi. Czwarty, maleńki w okularach, podobny do starego świerszcza, z napiętą uwagą wpatrywał się w Korwina siwymi oczami.
— Chciałbym zadać istotne pytanie, sir — zaskrzypiał cienkim głosikiem — zamierzamy urządzić „tydzień strachu”, innymi słowy, ogłupić wszystkich co mądrzejszych i sprytniejszych ludzi na całym świecie, sir… Ale zrodziła się wśród nas wątpliwość: co będzie, jeśli się pomylimy? Jeśli ten dowcip z Księżycem zmieni się w prawdziwe niebezpieczeństwo. My zarobimy, a Księżyc grzmotnie w Ziemię, sir… Jesteśmy pewni, że nie grzmotnie, sir?
Inżynier Korwin milczał. Pod suchą, smagłą skórą na jego policzkach drgnęły mięśnie.
— Dobrze — powiedział krótko — na to pytanie odpowiem wam za godzinę.