Uprzedzono mnie, że działalność Instytutu Teurgicznego otoczona jest ścisłą tajemnicą, wobec czego zaopatrzyłem się w całą stertę najrozmaitszych listów polecających, i — jak się okazało — postąpiłem bardzo przezornie. W kancelarii instytutu szczegółowo zapoznano się z owymi listami, zanotowano nie tylko moje imię i nazwisko, lecz także obywatelstwo, adres, wiek, zawód i wreszcie zmuszono do podpisania oświadczenia, że utrzymam w sekrecie wszystko, co md pokażą. Gdyby nie prośby nader wpływowych osobistości i moje dość skromne zasługi i wobec nauki, mnie również najprawdopodobniej nie udałoby się przekroczyć progów zagadkowego instytutu, podobnie jak nie udało się to całej armii reporterów, oblegającej go już od trzech miesięcy, od chwili, gdy do wiadomości publicznej przedostały się pierwsze wiadomości o istnieniu tego niezwykłego przedsięwzięcia.
Szef kancelarii instytutu przekazał mnie starszemu asystentowi, który zażądał, abym przebrał się w płócienny kitel „w celu uniknięcia infekcji i zawleczenia jakiejś zarazy”. Chodziło jednak głównie o to, jak przypuszczam, aby pozbawić mnie notesu i ołówka. Asystent oddał mnie pod opiekę prosektora, prosektor przekazał mnie starszemu woźnemu i dopiero ten woźny wskazał mi drogę do gabinetu dyrektora. Pod drzwiami jego gabinetu czekałem jeszcze dość długo (w tym czasie chyba zbierano jeszcze jakieś dodatkowe informacje na mój temat) i dopiero po tym wszystkim mogłem wkroczyć do sanktuarium najwyższej władzy.
Na szczęście trochę znałem dyrektora, gdyż spotykałem go ma międzynarodowych konferencjach naukowych. Może dlatego, a może wskutek listów polecających dyrektor przyjął mnie nader uprzejmie i rozpływał się w przeprosinach za kłopoty, których mi przysporzono, ale nie omieszkał przy tym dodać, że owe kłopoty wywołane są koniecznością zachowania ścisłej tajemnicy i daleko idącej dyskrecji na temat spraw, „które mogłyby zostać niewłaściwie zinterpretowane przez ciemny tłum” i przez „osoby pozbawione prawdziwie naukowego spojrzenia na świat”. Mówiąc tak, dyrektor czynił mi zaszczyt, wyłączając z liczby nieszczęśników, niegodnych poznania naukowych tajemnic instytutu. A siebie przy okazji uważał częściowo za kapłana wielkiego misterium, częściowo zaś za kogoś w rodzaju bóstwa, niższego wprawdzie rangą, ale zawszeć to.
Dyrektor chciał natychmiast zacząć mnie oprowadzać po laboratoriach instytutu.
— Czy podpisał pan zobowiązanie do zachowania tajemnicy? Bardzo dobrze! Wobec tego chodźmy, pokażę panu wszystko, co…
— Bardzo pana przepraszam — zaoponowałem — ale najpierw pragnąłbym uzyskać jakieś wstępne wyjaśnienia o charakterze, by tak rzec, teoretycznym…
Z twarzy dyrektora nie dało się wyczytać szczególnego entuzjazmu i zadowolenia z takiego przejawu mojej naukowej dociekliwości.
— Przecież zna pan — odparł — w ogólnym zarysie zadania naszego instytutu. Co się zaś tyczy metod pracy, to niestety nie mam prawa ich ujawniać.
— Muszę wyznać, że nawet w ogólnym zarysie zadania instytutu są dla mnie nader niejasne.
— Przecież tyle o tym pisano w gazetach…
— Wiem tylko tyle, że instytut zajmuje się wskrzeszaniem zmarłych.
Dyrektor skrzywił się z niesmakiem.
— Istotnie, ale taka wulgarna interpretacja tego problemu naukowego jest niewystarczająca do jego zrozumienia.
— Sam pan widzi, jak dalece jestem źle poinformowany!
— Wobec tego zechce pan usiąść. Zaraz w kilku słowach wytłumaczę panu istotę odkrycia, największego z odkryć, jakiego kiedykolwiek dokonała wiedza ścisła. Chodzi naturalnie nie o „wskrzeszanie umarłych”, jak piszą niedouczeni reporterzy, lecz o przywracanie działalności ośrodków psychicznych ukształtowanych uprzednio jednostek. To jest zrozumiałe?
— Nie bardzo.
— Wprawdzie zajmuje się pan inną dziedziną wiedzy niż my, ale rzecz jasna nie ma potrzeby referować panu współczesnego punktu widzenia nauki na znaczenie ośrodków psychicznych. Wie pan naturalnie, że czasy starego, prymitywnego materializmu już dawno minęły. O! Ponad wszelką wątpliwość nauka pozostała wartością pozytywną i taką będzie zawsze, dopóki człowiek nie odstąpi od myślenia zgodnego z prawami logiki! Jesteśmy pozytywistami w tym sensie, że negujemy wszelką mistykę i wszelkie zjawiska nadprzyrodzone. Tyle tylko, że granice zjawisk naturalnych są teraz znacznie szersze niż sto lat temu. Teraz wiemy w sposób pozytywny, że w momencie śmierci ciała ośrodek psychiczny, tworzący osobowość człowieka, nie ulega rozpadowi. Osobowość, że się tak wyrażę, przeżywa śmierć. Proszę zwrócić uwagę na „fakt, iż mówię nie o nieśmiertelności duszy, lecz o postbycie osobowości, stwierdzonym eksperymentalnie…
— Zgoda! Ale przecież osobowość po śmierci jest niewidzialna i niewyczuwalna.
— Tu się pan myli. W jaki sposób moglibyśmy ustalić istnienie postbytu osobowości, gdybyśmy nie uczynili jej postrzegalną dla naszych narządów zmysłów?
— Spirytyzm?
— Ach, darujmy sobie te bezsensowne etykietki! Nie spirytyzm, lecz teurgia, metoda naukowo-doświadczalna, pozwalająca zespołom psychicznym, będącym dawniej osobowościami, oddziaływać na elementy materialne czasoprzestrzeni.
Długo jeszcze musiałem wyciągać z dyrektora skąpe informacje na temat tego, co nazywał „problemem Instytutu Teurgicznego”. Wreszcie wydusiłem z niego jedno tylko wyznanie: instytut jakimiś szczególnymi, stanowiącymi jego tajemnice metodami zaopatruje w nową energię „ośrodki psychiczne, będące niegdyś osobowościami”, przy czym owe ośrodki stają się materialne i otrzymują wygląd zewnętrzny istoty żywej — człowieka. Nic więcej nie udało mi się osiągnąć, chociaż uprzejmy dyrektor był niezwykle wymowny, gdy trzeba było wyjaśnić jakieś pojęcie znane ze szkoły.
— Najlepiej będzie, jak udamy się wprost do naszego laboratorium — powiedział wreszcie dyrektor, zmęczony widać uchylaniem się od odpowiedzi. — „Spójrz i przekonaj się”, jak powiedział Chrystus do niewiernego Tomasza.
Dyrektor wezwał asystenta i woźnego, którzy zaopatrzyli się w pęk kluczy i zaproponowali, abym poszedł z nimi. Usłuchałem, choć zadania instytutu były dla mnie nadal tak samo niejasne, jak w chwili przekraczania jego progu.
Przed drzwiami laboratorium dyrektor zatrzymał się i uprzedził mnie:
— Orientuje się pan zapewne, że odtworzone osobowości wymagają specjalnych warunków do podtrzymywania istnienia. Niezbędna jest atmosfera o wysokim stopniu czystości i zawartości gazów promieniotwórczych oraz niektórych innych składników. Proszę się więc nie dziwić, że odtworzeni są odizolowani od rzeczywistości zewnętrznej.
Skłoniłem się, dając tym do zrozumienia, że nie będę się dziwił. W ogóle przyrzekłem sobie niczemu się w instytucie nie dziwić. Woźny zadzwonił swoimi kluczami, asystent swoimi: drzwi otworzyły się i weszliśmy do środka.
Laboratorium tonęło w absolutnej ciemności. Kiedy zapalono światło, stwierdziłem, że znajdujemy się w wielkiej podłużnej sali, przypominającej do złudzenia salę wystawową muzeum, panoptikum lub akwarium. Wzdłuż ściany stały ogromne szklane skrzynie czy klatki, a właściwie akwaria, hermetycznie zamknięte ze wszystkich stron. Takich szklanych zbiorników stało w sali dwanaście, po sześć z każdej strony. Dziewięć było próżnych, a trzy pozostałe spowijała jakaś ciemna tkanina. Przy każdej klatce stały słupki z mnóstwem guzików, wyłączników, przełączników i dźwigni oznaczonych cyframi i literami. U góry każdej klatki widniała tabliczka z napisem, niczym w szpitalu nad łóżkiem chorego.
— Macie tylko trzech odtworzonych? — zapytałem.
— O, to jedynie kwestia środków materialnych! — wykrzyknął dyrektor. — Utrzymanie każdego postbytu pochłania kolosalne sumy! Energia elektryczna, rad, sztuczne powietrze — pan rozumie… Budżet instytutu pozwala na posiadanie jednocześnie tylko trzech obiektów doświadczalnych. Za to stale je zmieniamy.
— Jak długo pozostaje u panów jeden obiekt?
— Od czterech dni nawet do dwóch tygodni, ale nie dłużej. Doświadczenia wykazały, że koncentracji odtworzonego nie sposób dłużej utrzymać, gdyż po tym terminie zaczyna się samorzutnie rozpadać. Może winne tu są nasze jeszcze niezbyt doskonałe metody… W każdym razie obecnie odtwarzamy obiekty na wymieniony przeze mnie okres.
— Jest to więc wskrzeszanie krótkoterminowe! — nie zdołałem powstrzymać się od złośliwości.
— Nie używajmy słowa „wskrzeszanie” — znów skrzywił się dyrektor. — To nie jest przecież termin naukowy! — dodał z wyrzutem i chcąc uniknąć dalszej dyskusji, zaprowadził mnie do klatki nr 1. Ale ja nie rezygnowałem:
— Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale nadal nie bardzo rozumiem. Przecież każdy z odtwarzanych przeżywał różne etapy wiekowe. Nie wiem, jakim cudem — przy słowie „cud” dyrektor skrzywił się, jakby go rozbolały zęby — ta „osobowość”, której nadajecie nowy impuls energii, ponownie się materializuje…
— Staje się postrzegalna przestrzennie — poprawił mnie asystent.
— Zgoda, „staje się postrzegalna przestrzennie”. Ale w jakiej postaci? Niemowlęcia? Młodzieńca lub dziewczyny? Dorosłego człowieka lub wreszcie takiego, jakim był w chwili śmierci? Jak Deifobos, którego
Eneasz widział w Tartarze z obciętymi uszami i nosem?
Myślałem, że dyrektor obrazi się na mnie, ale on z wyraźnym zapałem podchwycił moje słowa:
— O tak! To był niezwykle interesujący problem! Rozwiązaliśmy go dopiero doświadczalnie, chociaż wyniki eksperymentu można było przewidzieć teoretycznie. Wygląd odtwarzanego jest odzwierciedleniem jego własnych wyobrażeń na swój temat. Dlatego też ów wygląd odpowiada takiemu momentowi pierwszego istnienia odtwarzanego, w którym jego psychika osiągnęła najwyższy stopień rozwoju. Możliwe są więc obiekty występujące w postaci człowieka dojrzałego, starca lub nawet dziecka. Na przykład w wypadku przedwczesnego rozwoju intelektu, co się przecież zdarza… Ale najlepiej będzie, jeśli omówimy to dokładniej na przykładzie obiektów.
Nie mogłem się już opierać. Dyrektor chwycił mnie za rękaw płóciennego kitla, w który mnie przebrano, i niemal siłą zawlókł mnie do najbliższej klatki. Przeczytałem napis na tabliczce: „Hegel, profesor filozofii. 1770–1831”.
— Co?! — wykrzyknąłem.
Dyrektor i asystent uśmiechnęli się z pełnym wyższości pobłażaniem.
— Aby odtworzyć osobowość — wyjaśnił mi tym razem asystent — musimy dokładnie znać jej życiorys, charakter, a nawet wygląd. Dlatego obiektami doświadczalnymi mogą być wyłącznie jednostki wybitne, których życie znamy. To przecież zupełnie oczywiste!
— O tak, naturalnie, zupełnie oczywiste! — zgodziłem się skwapliwie.
Dyrektor dał znak, nacisnął jakieś guziki… Zasłony zakołysały się, a za nimi rozbłysło światło. Z kolei zamierzał odsunąć zasłony, ale zawahaj się i znów zwrócił się do mnie.
— Wie pan — powiedział — teurgia jest jeszcze nauką bardzo młodą i dlatego nasze doświadczenia miewają pewne braki… Muszę pana uprzedzić, że eksperyment;z Heglem niezbyt nam się powiódł.
— To nie jest Hegel? — zapytałem.
— Ależ skąd! To bez wątpienia jest Georg Wilhelm Friedrich Hegel, twórca filozofii dialektycznej. Chodzi o coś innego. O to mianowicie, że odtworzenie udało się jedynie częściowo. Najprawdopodobniej Hegel identyfikował się wyłącznie z własną twarzą i nie czuł swojego ciała… Dlatego… Ale zaraz pan zobaczy…
Dyrektor odsunął ciemne zasłony. Zobaczyłem wnętrze akwarium. Był to sześcienny pokój o ścianach z grubego szkła i zupełnie pusty, jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju leżanki stojącej na samym jego środku. Na tym meblu leżało coś szarego, jakieś kłęby ni to tkaniny, ni to gęstej mgły, z której wyłaniała się głowa o szlachetnym obliczu, tym samym, o którym Schopenhauer powiedział w przystępie złego humoru: „Gęba karczmarza o wyrazie nie pozostawiającym najmniejszych wątpliwości, że to tępy łeb”.
Hegel spał lub był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, kąciki ust opuszczone. Z wyglądu można mu było dać jakieś trzydzieści do trzydziestu pięciu lat, ale w cerze policzków, w powiekach było coś starczego. To nie był trup, ale też i nie żywy człowiek. Jeśli chodzi o ciała to zamiast niego na leżance spoczywała bezkształtna masa zawinięta w szarą tkaninę, ale przyjrzawszy się uważniej stwierdziłem, że owa masa w swojej górnej części słabo wibruje, jakby biło tam ludzkie serce!
Dyrektor był uszczęśliwiony i patrzył na mnie wzrokiem triumfatora.
— Zaraz go obudzimy — oświadczył.
Znów nacisnął jakieś guziki, przekręcił wyłączniki i nagle twarz leżącego człowieka drgnęła, powieki uniosły się do góry i ukazały tępe, wpatrzone w nas bezmyślnym wzrokiem oczy. Hegel patrzył na nas i najwidoczniej usiłował coś zrozumieć.
— Porozmawiajmy z nim! — wykrzyknął dyrektor.
Chwycił słuchawkę telefonu zawieszonego na słupku, zbliżył ją do warg i wrzasnął po niemiecku:
— Panie profesorze! Jak się pan dzisiaj czuje?
Po czym podał mi słuchawkę.
Patrzyłem na twarz Hegla, który usłyszał pytanie, ale nie wiem, czy je zrozumiał. W każdym razie poruszył wargami, część ciała, odpowiadająca piersiom, naprężyła się, jakby płuca z całej siły usiłowały wydać dźwięk, i wreszcie dobiegł mnie ochrypły, głuchy, nienaturalny głos:
— Napiłbym się mleka!
To był łaciński zwrot, oznaczający dokładnie „Nieco mleka!”.
— Co, co on mówi? — spłoszył się dyrektor.
— Prosi o mleko — odparłem zwracając mu słuchawkę.
— Ach, zaraz, zaraz! Śniadanie nr 11 — zadysponował dyrektor, zwracając się do woźnego, a do słuchawki wrzasnął po niemiecku: — Już podajemy, panie profesorze!
— Czyżby odtworzeni jedli? — poinformowałem się.
— O, naturalnie, że nie! — odpowiedział mi asystent. — Specjalnymi środkami podtrzymujemy ich siły, a oni odczuwają to jako posiłki.
Tymczasem Hegel znów zamknął oczy i zapadł w otępienie.
— Przejdźmy do następnego — zaproponował dyrektor, zasuwając zasłony i gasząc światło.
Nie oponowałem. Zbliżyliśmy się do klatki nr 2, na której widniała tabliczka: „Ninon de Lenclos. 1616–1706”.
Tym razem stłumiłem okrzyk zdumienia i zapytałem tylko:
— A to doświadczenie powiodło się w pełni?
Dyrektor nieco się speszył:
— Teurgia jest jeszcze młodą nauką… Jakieś zakłócenia w układzie oddechowym… Słowem, obiekt nie może mówić.
„No, dla tej słynnej kurtyzany nie to jest najważniejsze” — pomyślałem.
Dyrektor odsunął zasłony i oświetlił klatkę.
Na środku klatki na leżance spoczywała istota będąca bez wątpienia kobietą. Jej ciało było spowite w jakąś zielonkawą tkaninę wyglądającą jak całun. Nóg nie było widać, natomiast była para rąk, niezwykle pięknych i delikatnych. Teurgia może być słusznie dumna z odtworzenia tych rąk: takiej płynności linii, takiej doskonałości kształtu nie spotkałem u żadnego antycznego posągu! A w dodatku były to ręce żywej istoty, żywej kobiety…
Ale twarz… Ninon również spała. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że widzimy twarz młodej kobiety, chociaż jej świeża cera była poprzecinana potwornymi wprost zmarszczkami. Było coś przeraźliwie wstrętnego w tym połączeniu młodego ciała ze starczymi zmarszczkami. Czy śpiąca kobieta była piękna? Nie, pomijając nawet jej zmarszczki, nie sposób było zapomnieć o martwocie, a nawet strupieszeniu jej twarzy. To nie była maska woskowa, nie twarz dopiero co zmarłej piękności, lecz twarz mumii. Wspaniale zachowanej i zakonserwowanej kilkusetletniej mumii. Chciało się zamknąć oczy, aby nie widzieć tego sponiewieranego piękna.
Dyrektor jednak nie czuł mojej odrazy i coraz bardziej triumfował.
— Chce pan z nią porozmawiać? — zapytał mnie. — Wprawdzie nie może odpowiedzieć, ale wszystko słyszy.
Zdjął słuchawkę i powiedział po francusku:
— Dzień dobry, madame de Lenclos!
Kobieta otworzyła oczy — mętne i puste. Przez chwilę patrzyła na nas, a potem wolno, 7j widocznym trudem uniosła swoją zachwycającą rękę i zbliżyła ja do ust.
— Co to? — zapytałem. — Skarży się, że nie może mówić?
— Nie — odparł asystent. — Chce jeść.
Chciałem jak najprędzej uciec z instytutu, bo sądziłem, że już dość widziałem, ale dyrektor teraz sam nie chciał mnie puścić.
— A nasz trzeci obiekt? — zapytał. — Nie chce go pan zobaczyć? O, to jeden z naszych najśmielszych eksperymentów!
Musiałem się zgodzić. Zbliżyłem się do klatki opatrzonej napisem: „Judasz Iskariota. I w. n. e.”.
Dyrektor aż dławił się z podniecenia:
— Cóż to za triumf nauki! Proszę pomyśleć, odtworzyliśmy jednostkę, osobowość sprzed dwóch tysięcy lat!…
Zasłony odsunięte, oświetlenie włączone. Przed nami czarniawa bryła mięsa, w której ledwie można rozpoznać ludzką twarz, ręce, nogi… Bryła porusza się, drży, kolebie.
— Odtworzenie jest niezbyt dokładne — spieszy uprzedzić dyrektor — ale przecież minęły dwa tysiące lat!
Podaje mi słuchawkę, w której słyszę jakieś chrapliwe jęki.
— Ten obiekt również chce jeść?
— Nie, on tak jęczy całymi dniami, kiedy jest przytomny, nie wiadomo dlaczego. Może nieprawidłowo odtworzyliśmy któryś z narządów wewnętrznych. Poza tym życiorys Judasza znamy tylko pobieżnie…
Nie słucham już i niemal biegiem wypadam z laboratorium. Szybciej, szybciej na powietrze, do żywych ludzi!
Kiedy na pożegnanie dziękowałem dyrektorowi i asystentowi za ich uprzejmość, i wyrażałem, jak tego wymagał dobry ton, zdumienie i zachwyt, jakie wzbudzał we mnie wielki triumf nauki, obaj uczeni przyjmowali moje słowa jako wyraz należnego im uznania. Gdybym rozpalił przed dyrektorem kadzidło, zapalił przed nim lampkę jak przed świętym obrazem, też by go to chyba nie zdziwiło. Ja jednak już na odchodnym powiedziałem:
— Moim zdaniem w pańskim instytucie brakuje jednego wydziału.
— Jakiego? Zawsze jesteśmy gotowi rozbudować, poszerzyć nasze badania, które dopiero zaczynamy. Przecież otwierają się przed nami wspaniałe perspektywy!
— Niewątpliwie, niewątpliwie. Właśnie dlatego wspomniany przeze mnie wydział jest po prostu niezbędny.
— Jakiż to wydział?
— Rejestracji podań składanych przez osoby, które nie życzą sobie, aby po śmierci Instytut Teurgiczny kiedykolwiek je odtwarzał. Ja w każdym razie złożę takie oświadczenie Usilnie proszę NIE WSKRZESZAĆ mnie metodami naukowymi!
Przetłumaczył Tadeusz Gosk