PIERWSZA ROZMOWA NIESTIERIENKI Z KUZINEM

Najbardziej ze wszystkiego trapiło Siergieja Jakowlewicza zachowanie zaginionego przed samym tym wydarzeniem: bez uzasadnionych przyczyn porzucił pracę, na trzy miesiące prze padł nie wiadomo gdzie, potem odnalazł się aż za Uralem — i zamieszkiwał tam nie u krewnych, nie u znajomych, a tak jakoś… I dlaczego właśnie tam? Czy nie miał rzeczywiście z jakichś powodów zamiaru zainscenizowania swojej śmierci i tym chciał zatrzeć ślady?

Dla zbadania tej strony sprawy Siergiej Jakowlewicz przeprowadził rozmowę z Witalijem Siemionowiczem Kuzinem — docentem, kierującym tym samym oddziałem TOF, w którym pracował zaginiony. Spotkali się w pokoju młodszych sędziów na drugim piętrze Prokuratury Obwodowej. Przed Niestierienką siedział dosyć tęgi (pewnie bardziej z powodu siedzącego trybu życia, aniżeli z nadmiernego apetytu), młodo wyglądający mężczyzna o wspaniale siwiejących na skroniach włosach i okrągłej twarzy pokrytej nieznacznymi zmarszczkami. Uszy miał lekko odstające, małe usta o nazbyt może wydatnych wargach stwarzały wrażenie poważnej i życzliwej uwagi; wrażenie to podkreślały piwne jasne oczy. Mowa i gesty Witalija Siemionowicza robiły wrażenie przemyślanych i wyważonych.

Niestierienko nie miał wówczas własnej wersji wydarzenia, ani nawet mętnej idei wersji. Wypytywał o wszystko po trochu — a nuż coś się z tej rozmowy wykluje.

— Witaliju Siemionowiczu — zapytał najpierw, poskubując bródkę — z jakiego to powodu Kałużnikow rzucił w marcu instytut? I to tak dziwnie: nie zwolnił się, nie przeniósł, a znikł.

— Jest to dla nas wszystkich zagadką — odpowiedział Kuzin.

— Może jakieś stosunki wewnątrz zakładu popsuły się? Albo z pracą coś nie wychodziło?

— I stosunki były na poziomie, i z pracą wychodziło. Jeszcze jak wychodziło! Wystarczy powiedzieć, że temat, w którym uczestniczył również Dymitr Andriejewicz, przedstawiony został do nagrody państwowej.

— No to jakże to wytłumaczyć: pracował człowiek, pracował, potem rach ciach i uciekł. Przepadł jak kamień w wodę. Może się przemęczył i tego… źle się poczuł na tym tle?

— Kto, Dymitr Andriejewicz?! — Kuzin z rozbawieniem spojrzał na sędziego. — Nie znał go pan! Pracował bez wysiłku, nie przemęczając się, zdolnościami wszystko brał. Zdarzały się oczywiście i jemu trudności i niepowodzenia, kto ich nie ma w pracy twórczej! Ale przecież te figle płatają nam, teoretykom, wewnętrzne, a nie zewnętrzne przyczyny: zaprowadzi myśl nie tam, gdzie trzeba — i zabłądziłeś. Miesiące, a nawet lata pracy przepadły… Miał i Kałużnikow różne wyskoki myślowe, szaleńcze pomysły… — Witalij Siemionowicz zająknął się, podniósł brwi w zamyśleniu. — Być może, faktycznie ta jego ostatnia teoria miała wpływ?… Ale nie. Nie, na pewno nie! — Pokręcił głową. — Wszystko, tylko nie to, towarzyszu sędzio. Szukacie przyczyny w stosunkach międzyludzkich, w przemęczeniu, załamaniu, niepowodzeniach w pracy — jakby to mogło mieć taki wpływ na Dymitra Andriejewicza, że porzucił wszystko i uciekł. Absolutnie wykluczone — nie taki to był człowiek. Kogoś innego doprowadzić do rozstroju nerwowego to on mógł. Ale żeby sam… nie.

Jednakże Niestierienko przybrał czujną postawo.

— A jakie to wyskoki miał, wspominał pan przed chwilą?

— Ach, to! Miał Dymitr Andriejewicz bzika na punkcie pewnej teorii. Co było, to było. Zupełnie oryginalna, żeby nie powiedzieć szalona, idea dotycząca budowy materii. Może słyszał pan, że obecnie poszukuje się szalonych idei? To bardzo ostatnio modne.

— Aha… Czytałem co nieco w popularnych czasopismach.

— Tak, Kałużnikow miał właśnie szaloną. Ale… — Witalij Siemionowicz uniósł palec. — Co innego szalona idea, a co innego — żeby on sam z jej powodu, jak pan mówi, źle się poczuł. Był przecież teoretykiem. To znaczy, że do wszystkich idei: głupich i trywialnych, swoich i cudzych — wypracował sobie spokojny, profesjonalny stosunek, swego rodzaju odporność. Gdyby nie był profesjonałem, no, powiedzmy nauczycielem szkolnym, to pewnie mógłby od takiej myśli sfiksować i nawet narozrabiać. Amatorom to się zdarza.

— Mówił panu o tej idei? Nie można by pokrótce…

— Mówił, ale obawiam się, że pokrótce nie można. Zbyt mocno zagłębia się ona w teorię kwarków, w mechanikę falową, w mechanikę ośrodków sprężystych… Musiałby pan przeczytać cały kurs wykładów.

— Ale… czy pana zdaniem była to prawdziwa idea? — nie ustępował sędzia. — To istotne, tacy „szaleńcy” nie podejmują badań z życiowego wyrachowania. Niech pan daruje, że wystawiam na próbę pańską cierpliwość.

Kuzin uśmiechnął się wyrozumiale.

— Nie szkodzi, proszę bardzo. Widzi pan, kryterium prawdziwości każdej teorii bywa w ostatecznym rozrachunku nie zdanie takiego czy innego specjalisty, a praktyka, eksperyment. Dymitr Anriejewicz swojej idei ani do doświadczeń, ani tym bardziej do praktyki nie doprowadził. Nie podejmuję się jej oceniać według tego, co mi opowiadał. Były tam momenty interesujące, ale wariackie pomysły także. Przy czym tych ostatnich, — obawiam się, znacznie więcej.

— Dobrze, zostawmy to. — Niestierienko spojrzał na kartkę z pytaniami.

— A więc Kałużnikow zniknął. Podjęliście jakieś kroki? Szukaliście go?

— Podjęliśmy, szukaliśmy. Dogadałem się wtedy z dyrekcją, że jeśli Kałużnikow wróci w przeciągu dwóch miesięcy, to nieobecność zaliczy mu się na konto urlopu i skończyłoby się na naganie. Towarzysze z oddziału pisali do wspólnych znajomych, do krewnych we wszystkich miastach. Ale… — Kuzin zamilkł, spojrzał na Niestierienkę, jakby badając, czy można z nim mówić otwarcie. — Powiem szczerze: robiliśmy to bardziej dla uspokojenia sumienia, dla zachowania pozorów formalnych i zwyczajnej przyzwoitości, niż ze świadomością celowości poszukiwań, tak!

— Aha! Był człowiekiem nielubianym, chcieliście się uwolnić?…

— Ależ nie! — Witalij Siemionowicz aż się skrzywił: co za prymitywne, czysto milicyjne podejście! Już panu tłumaczyłem, co to był za człowiek: ani histeryk, ani wariat, ani chory. Miał silny charakter. Zawsze wiedział, co robi. I jeśli zniknął, to nie chciał, żebyśmy się mieszali do jego spraw, a tym samym wypadało nam zachowywać się spokojnie. On nie był iż tych, proszę pana, którym zdarza się popaść w tarapaty.

— A jednak zdarzyło się!…

— Proszę wybaczyć, ale na miejscu upadku tego meteorytu równie dobrze mogła znaleźć się krowa. W takich przypadkach nikt nie jest bezpieczny. Taki los!

Na tym rozstali się.

Загрузка...