Kiedy Czesnokow wrócił z delegacji, Anieczka opowiedziała mu wszystko.
— Bzdura — powiedział Czesnokow. — Zapisywanie nie ma sensu. Wolę, żebyś słuchała moich wierszy tylko ty sama. Bądź dumna choćby z tego, że możesz poznać je wcześniej niż ktokolwiek inny.
Lecz Pionowa najwyraźniej ogromnie zainteresowała ta historia. Niebawem znów przyszedł do Czesnokowów i przywlókł z sobą podstarzałego redaktora naczelnego młodzieżowej gazety Timofieja Fiedorowicza. Usłyszawszy gwar głosów, przybiegł także Beniamin
Kondratiuk. Pionow nie chciał wygłaszać swojej opinii — zresztą zupełnie fantastycznej — przy obcych, lecz Kondratiuk przedstawił się redaktorowi jako najlepszy przyjaciel rodziny Czesnokowów, a na dodatek sąsiad. I Pionow musiał się poddać.
Przez długi czas rozmowa kręciła się wokół zasadniczego tematu, omijając sedno sprawy. Redaktor zmuszony był tymczasem przyznać, że „panonia” na drogach Syberii to barachło w porównaniu z „uralem”. Czesnokow zaś w ogóle niespecjalnie rad był z tej wizyty.
Wreszcie Timofiej Fiedorowicz odsunął filiżankę i powiedział:
— Dość! Dziękuję! Więcej nie mogę!
Pionow także odetchnął z ulgą, sięgnął po swą pokaźną teczkę, otworzył ją i dobył z niej grubą paczkę kartek, wycinków gazetowych i niewielkich książeczek. Kondratiuk pośpiesznie zgarnął naczynia na brzeg stołu, a Anieczka wyniosła je do kuchni. Wszyscy rozsiedli się wokół stołu, poważni i skupieni, jak na ważnym posiedzeniu.
— Władimirze — zaczął Pionow. — Być może to, co teraz usłyszysz, bidzie dla ciebie trochę niemile.
Czesnokow machnął ręką: „Nieważne, poroszę mówić”.
— Ten wypadek z Siergiejem Sierieginem wciąż jakoś nie dawał mi spokoju — ciągnął Pionow. — Dokładnie przejrzałem wszystko, co napisał i wcześniej, i później. Już wtedy w redakcji mówiłem, że ostatni zbiorek Sieriegina w porównaniu z tym, co dotąd napisał, to jak niebo i ziemia. To rzeczywiście zjawisko w poezji. Ten zbiorek w ogóle różni się od wszelkich innych wierszy. Nikt tak dotąd nie pisał. Proszę sobie przypomnieć Majakowskiego. Przecież ani przed nim, ani po nim nikt tak nie pisał.
— Pisali, Grigorij, pisali. Tylko że nic z tego nie wychodziło — wtrącił naczelny.
— No właśnie. Nic sensownego z tego nie wychodziło. A Maj akowskiemu wyszło.
— No i co? — przejmującym szeptem spytał Kondratiuk.
— To, że beztalencie i prymitywnie są do siebie podobni, a talent niepodobny jest do nikogo.
— Talent — wyszeptał Kondratiuk, martwiejąc w obliczu owej strasznej tajemnicy.
— Wydany przez Sieriegina zbiorek zatytułowany „Zdziwienie” to prawdziwy Grin w poezji. Zanim jeszcze ujrzał światło dzienne, już o nim mówiono. Potrafiłby pan odróżnić opowiadania Aleksandra Grina od opowiadań innych autorów? — zapytał Pionow, zwracając się do Kondratiuka.
Kondratiuk zmieszał się. Jakoś nie było kiedy przeczytać Grina — to skuter, to sezon grzybowy, to jagodowy. A i zimą nie ma chwili wytchnienia.
— No tak, rozumiem — westchnął Pionow. — Nie w tym rzecz. Oto trzy wiersze z „Junosti”, numer 11, z ubiegłego roku — Pionow pogrzebał w stercie papierów, odnalazł czasopismo i uderzył w nie ręką. — Czytał pan?
Czesnokow sięgnął po papierosy.
— Rozumiem — powiedział Pionow. — Przykro. Widziałem te wiersze w brudnopisach, zapisane przez pańską żonę Anię. Styl, sposób myślenia, zdolność widzenia świata nie tak samo, lecz odrobinkę inaczej niż wszyscy… Zdziwienie, wszystko to, to właśnie zdziwienie! Świat po cichutku oducza nas dziwić się. Czym można dziś zadziwić człowieka?
Lotem na Marsa? Afryką? Wąziutką smużką zorzy o wschodzie słońca? Albo może muzyką, dziecięcym uśmiechem? Czym?
— No właśnie. I to jest w porządku! — z entuzjazmem wygłosił Kondratiuk.
— Nie, nie w porządku. Wszystko to nas jeszcze zadziwia, lecz jakoś ociężale, jednostronnie. Zadziwia nas zwyczajnie. Wyobrażacie sobie: zwyczajne zdziwienie? Zwyczajne zdziwienie! Czyż zdziwienie może być zwyczajne? Przecież po to ono jest zdziwieniem, żeby było niezwyczajne.
Czesnokow siedział z takim wyrazem twarzy, jakby go to zupełnie nie obchodziło.
— A w tych wierszach wszystko jest inaczej niż u innych poetów.
— Bo on naprawdę jest inny niż wszyscy — powiedziała Anieczka i zmieszała się. — I w życiu, i w wierszach.
„Boże — pomyślał naczelny — jakaż to szczęśliwa kobieta:!”
— Tymczasem wiersze podpisane są cudzymi nazwiskami. Zebrałem je wszystkie. Proszę, niech pan popatrzy… To twoje wiersze, Władimirze!
— Tak — powiedział cicho Czesnokow. — Wiem, czytałem je wszystkie.
— Najpierw zebrałam je razem, a dopiero patem przyszedłem do pana w nadziei, że zobaczę tu choćby brudnopisy. I nie pomyliłem się. Są wszystkie.
— Nie wszystkie — powiedział Czesnokow. — Ostatnich nie czytałem nawet Anieczce.
— To te?
— Tak.
— Nie wiem, czy pan wie, że ostatnio samorzutnie utworzyło się stowarzyszenie poetów, którzy napisali „pańskie” wiersze. Jakoś tam się wzajemnie odszukali, poodnajdywali. Jest ich około dziesięciu osób. Na swojego przewodniczącego wybrali Sieriegina.
— Wszystko to wiem — powoli i ze spokojem odrzekł Czesnokow. Lecz w niczym nie mogę wam być pomocny.
— Mam pewien pomysł — powiedział Pionow. — Zupełnie fantastyczny. Możliwe, że w rzeczywistości to nie pan pisze — Pionow machinalnie przeszedł na „pan”. — Możliwe, że w rzeczywistości wiersze piszą inni. A pański mózg tak dokładnie i precyzyjnie nastawiony jest na określony nastrój, że momentalnie je sobie przyswaja. I w żaden sposób nie da się udowodnić, że one rodzą się najpierw u pana.
Anieczka zagryzła wargi.
— Telepatia — wykrztusił Kondratiuk, oblewając się zimnym potem.
— Tak, tak. Nie! W czym tu telepatia? Nie o to chodzi.
— No, cóż. Dziękuję panu za starania. Więc jednak jestem współtwórcą.
— Rzecz w tym — po raz pierwszy chyba w ciągu całej wizyty odezwał się naczelny młodzieżowej — gazety — że wszystko to bzdura.
— A więc nie ma tu żadnej telepatii — odetchnął z ulgą Kondratiuk. — Słyszałem o niej.
— Dlaczego u wszystkich tych poetów — naczelny koniuszkami palców dotknął sterty kartek — właśnie te wiersze stanowią wyjątek w twórczości?
— Tak, tak — poparł go Pionow. — Napisze jeden, dwa, trzy wiersze lub też jak Sieriegin cały zbiorek, lecz ani przedtem, ani potem niczego podobnego już nie pisze. Za to pisze ktoś inny. I znowu jest to u niego wyjątek. A u ciebie to jest reguła. Niczego tu nie można pomylić. Tak, być może to oni jakimś cudem, bezpośrednio z mózgu do mózgu przyswajają sobie twoje wiersze? I te wiersze są rzeczywiście twoje?! Rozumiesz, to twoje wiersze?! — Pionow zadowolony odchylił się ma oparcie krzesła i obrzucił wszystkich tryumfującym spojrzeniem.
— Lecz w żaden sposób nie można tego udowodnić — powiedział Timofiej Fiedorowicz. — Niestety.
— A po co udowadniać? — zapytał Czesnokow.
— Nie, można udowodnić — zaprzeczył Pionow. — Z trudem, ale można. Teoretycznie można, gdyby wiedzieć, w czyjej głowie wiersze zrodzą się najpierw. Powinna być jakaś różnica w czasie. Załóżmy, że tamtemu komuś, temu drugiemu, skończy się wieczorem atrament lub papier. Nie ma czym zapisać. A rankiem zwali mu się na głowę tyle spraw, że ani zipnie. Oto twoja różnica w czasie. Bo ty właśnie zdążyłeś zapisać. Przy czym różnica zawsze powinna być na twoją korzyść.
— Wynika stąd, że przez cały czas powinienem trzymać w pogotowiu pióro i atrament — uśmiechnął się Czesnokow.
— To rzeczywiście śmieszne — powiedziała Ania.
— Trzeba postawić ma nogi społeczeństwo — poradził Kondratiuk. — Społeczeństwo wszystko może.
— W tym przypadku przydałoby się postawić całe społeczeństwo ma głowie — westchnął Timofiej Fiedorowicz.
— W takim razie należy napisać do miesięcznika „Tiechnika — mołodioży” — podpowiedział znowu Kondratiuk. — Nie o takich tam rzeczach piszą.
— Nie, nie — oderwał się naczelny. — Tu nawet różnica w czasie nie pomoże. Cóż znaczy dzień lub dwa? A jeśli trafi się taki człowiek, jak Sieriegin? Niezależnie od wszystkiego jest ambitny i ma dobrze postawiony głos, a jaki z niego erudyta w zakresie ochrony praw autorskich! Spróbować oczywiście można. Właśnie zdecydowaliśmy się wydrukować kilka pańskich wierszy, i niech się dzieje, co chce. W każdym razie bliżsi będziemy jakiegoś wyjaśnienia.
— Tak, tak, Władimirze, dział poezji masz za sobą.
— A więc jednak dali się namówić — ucieszył się Kondratiuk. Cała ta historia wzruszyła go, a nawet pojawiło się w nim pragnienie przyjścia sąsiadowi z pomocą. Dlaczego ma walczyć na próżno! Jakże tak?
— „Namawianie” nie ma z tym nic wspólnego — odciął się redaktor. — Po prostu tak właśnie postanowiliśmy.
— Nie będę się sprzeciwiał — powiedział zmęczonym głosem Czesnokow. Był wyraźnie rozstrojony.
Żona niepostrzeżenie ujęła go za rękę i pogłaskała ją — ostrożnie, ledwie-ledwie.
— Szczerze wierzymy, że to pańskie wiersze. I powinny być wydrukowane pod pańskim nazwiskiem — powiedział twardo Timofiej Fiedorowicz.
— Teraz to ja nie jestem tego pewny.
Goście rozeszli się późno. Kondratiuk nie posiadał się ze zdziwienia. Szczęście samo pcha się człowiekowi do rąk, a ten mu staje okoniem. W to, że z Czesnokowa tęgi pisarz, Kondratiuk nie wątpił. Nie na darmo przecież przychodzą do niego tacy ludzie. Na odchodnem Pionow zaklął się na wszystkie świętości, że napisze artykuł. Nie wie jeszcze kiedy, ale napisze. A Timofiej Fiedorowicz jak zwykle nie powiedział nic, tylko pomyślał o Czesnokowach: „Przeżywają przecież trudny okres. Dlaczego więc w ich mieszkaniu panuje uczucie szczęścia?”.
Czesnokow nie dał nic do gazety. Lecz Pionow mimo to napisał rzeczowy artykuł, w którym szczegółowo (przedstawił wszystkie fakty dotyczące zagadkowego zjawiska i losów nie znanego nikomu, (Utalentowanego poety. Artykuł wysłany został do „Litieraturnoj Rosii”. A w kilka miesięcy później przyszła odpowiedź, w której informowano go, że gazeta niezwykle rzadko drukuje fantastykę naukową i w Chwili obecnej nie widzi możliwości publikacji opowiadania. Pionow wzburzył się ogromnie, napisał do gazety ostry list, lecz odpowiedzi nie otrzymał. Mimo to wciąż miał nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy udowodni swoje racje i przywróci prawa Czesnokowowi.
Dwa, trzy razy do roku odwiedzał Czesnokowów, lecz coraz rzadziej prosił Władimira, aby dał mu coś do gazety. A potem przeniesiono go do Moskwy i zaczął pracować w jednej z centralnych gazet.
Czesnokowowi urodził się syn, a potem i córka. Kłopotów z maluchami było sporo. Do tego czasu uzbierałoby mu się — gdyby zebrać je razem — ze dwadzieścia tomików wierszy. Swoje pierwsze opowiadanie Czesnokow napisał, gdy starszy syn, wtedy jeszcze jedynak, skończył trzy miesiące. Od tej pory coraz rzadziej pisał wiersze, za to coraz bardziej ciągnęło go do prozy. Ż początku były to niewielkie opowiadania, smutne, lecz pełne subtelnego humoru. Potem coraz większe i poważniejsze. Po jakimś czasie odważył się napisać powieść. I znowu wszystkie te utwory spotykał w czasopismach i zbiorkach pod cudzymi nazwiskami. Spontanicznie powstałe stowarzyszenie poetów „Zdziwienie” stopniowo rozpadło się, ponieważ coraz rzadziej ukazywały się drukiem wiersze o odpowiednim stylu i treści.
Któż zatem pisał owe wiersze i opowiadania? Pionow nadal nie mógł niczego udowodnić. Był przeświadczony, że wszystko to należy do Czesnokowa, potrzebne były jednak ścisłe dowody. A sam Czesnokow? Oczywiście, przykro mu było, gdy uświadamiał sobie, że ktoś natychmiast przejmuje jego utwory i bez cienia wątpliwości wydaje je jako własne. Lecz byłoby mu jeszcze trudniej, gdyby się okazało, że to właśnie on, Czesnokow, posiada po prostu zdolność natychmiastowego przejmowania wierszy i opowiadań harmonizujących iż jego nastrojem, lecz napisanych przez innych autorów. Wiele o tym myślał, zwłaszcza po owej pamiętnej rozmowie iż Pionowem i Timofiejeim Fiedoirowiczem. Czy doszedł do jakiegoś wniosku? Owszem, doszedł — inabrał niezbitej pewności, że to właśnie on pisze. Lecz nie dawało mu to jeszcze podstaw, aby posyłać swe rękopisy do wydawnictw czy redakcji.
Czas toczył się zwykłą koleją. Czesnokow został tymczasem kierownikiem niewielkiego laboratorium, Kondratiuk zaś naczelnikiem dużego oddziału. A że żaden z nich nie zwykł był traktować swej roboty byle jak, nierzadko przeto służbowe problemy przychodziło im rozwiązywać poza godzinami pracy.
Kondratiuk nabrał do Czesnokowa jakiegoś dziwnego szacunku. Wspina się człowiek na pionową ścianę, traci siły, pada i znów się wspina. A po co? Przecież na szczycie góry tak czy owak nic nie ma — ani złóż złota, ani czarodziejskiego kwiatu, nawet panoramy gór i dolin nie da się stamtąd zobaczyć, gdyż wierzchołek góry okrywa wieczna mgła. A mimo to człowiek nie przerywa wspinaczki. I właśnie ten niezrozumiały upór mimo woli wywołuje szacunek i strach. A gdyby tak był to on,
Kondratiuk? Dobrze, że to nie on!
Beniamin Kondratiuk objął nawet coś w rodzaju patronatu nad Czesnokowami. W letnie niedzielne dni proponował swój samochód, żeby wyjechać na łono przyrody, zapraszał na daczę.
Niekiedy Czesnokowowie przyjmowali zaproszenia. Kondratiuk był wtedy szczerze rad. Jeśli ludziom jest przyjemnie, to znaczy, że samochód i dacza opłacają się. Pieniądze nie zostały wydane na próżno.
Częściej jednak Czesnokowowie odmawiali. Wędrowali w piątkę po drogach i ścieżkach podmiejskich lasów Ustmańska. Starszy syn mógł już nieść nieduży plecak, zaś młodsze dzieci zazwyczaj jechały na niezbyt szerokich ojcowskich ramionach, dopóki nie ukazał się przed nimi odludny brzeg strumienia lub rzeczułki. Nie oddalając się zbytnio od miasta, potrafili zobaczyć bardzo wiele. Dziwny talent Czesnokowa pomagał im widzieć wszystko nie tak, jak zwykle. I dzięki temu;na sercu robiło się jakoś dziwnie i chciało się ulecieć do góry, i płakać, że latać się nie potrafi.
Czesnokow, być może, i rzuciłby pisanie, gdyby choć raz zobaczył, że Anieczka, słuchając go ukradkiem ziewa z nudów. Lecz nic takiego się nie zdarzyło. Wszystko ją interesowało. I tak samo jak dziesięć lat temu ze ściśniętym sercem słuchała o tym, jaki to dziwny i zdumiewający, radosny i smutny, szczęśliwy i gorzki świat ich otacza. Zawsze był inny. A czyż można się nudzić, kiedy wokół siebie wciąż widzi się coś innego, coś nowego. Człowiek ziewa z nudy wtedy, gdy wszystko już od dawien dawna wie i niczego nowego w przyszłości się nie spodziewa.
Ale on pisał, ponieważ i dla niego, i dla jego żony Anieczki, teraz już Anny, było to interesujące.
Pewnego razu Czesnokow dowiódł niezbicie, że to właśnie on pisze. Już wcześniej Pionow zwrócił uwagę na to, że owe niezwykłe wiersze w twórczości niektórych poetów trafiają się od czasu do czasu, podczas gdy u Czesnokowa stanowią regułę. Trzeba było tylko udowodnić, u kogo pojawiają się wcześniej.
Czesnokow zaczął pisać nową powieść z życia inżynierów. Pomyślana była w formie trzech opowiadań — od postaci trzech głównych bohaterów. Powieść pisało się łatwo. Czesnokow w ogóle miał łatwość pisania. Właśnie zakończył pierwszą część i zabrał się do drugiej. I znów jak zwykle, przeglądając w bibliotece nowości, w jednym z czasopism Władimir natknął się na pierwszą część owej powieści. Podobna sytuacja zdarzyła mu się już tyle razy, że i teraz nie zdziwiło to ani jego, ani Anny.
W tym roku wiosna przyszła wcześnie. Za dnia śnieg topniał, w nocy zaś chwytał mróz. Czesnokow szedł do pracy, kiedy pośliznął się, upadł i złamał rękę. No cóż, zdarza się taki pech! Musiał iść do szpitala, lecz nadgarstek długo nie chciał się zrastać. Na dobitkę wykryto u niego uszkodzenie kręgosłupa. Krótko mówiąc — Czesnokow przeleżał w szpitalu blisko trzy miesiące. Pisać nie mógł, za to czytać — ile dusza zapragnie. W ten to właśnie sposób ponownie wpadło mu w ręce czasopismo z pierwszą częścią jego powieści; zauważył przy tym notatkę od redakcji, że w następnym numerze wydrukowana zostanie część druga. To go zainteresowało. Przecież nie zdążył napisać drugiej części! Odszukał następny numer, lecz jak się okazało, dalszego ciągu w nim nie było. W trzecim numerze także niczego nie znalazł. Za to pojawiła się notka, że z przyczyn od redakcji niezależnych publikacja powieści zostaje odłożona na czas nieokreślony.
I wtedy Czesnokow wysłał do autora telegram, w którym doradzał mu albo rozwiązać umowę z wydawnictwem, albo też zmienić terminy publikacji, ponieważ on, Czesnokow, w chwili obecnej nie może zająć się powieścią.
Autor otrzymał telegram i już chciał odpowiedzieć Czesnokowowi jakąś gryzącą złośliwością, ale się rozmyślił. Mało to każdy pisarz ma nieżyczliwych! Nie można przecież ze wszystkimi korespondować. A jego powieść rzeczywiście utknęła. Ani słowa. Pchały mu się do głowy przeróżne bzdury, tylko nie to, co potrzebne. Kilka razy zachodził do fabryki, żeby popatrzeć, jak pracują inżynierowie. On sam nigdy inżynierem nie był. Ale i tak nie mu nie wychodziło. Sprzykrzyły mu się także telefony z redakcji — skąd ma „wziąć ciąg dalszy, skoro natchnienie znikło!
Tymczasem Czesnokow nieoczekiwanie dla samego siebie napisał do autora list, w którym prosił o podanie dat rozpoczęcia i zakończenia drugiej i trzeciej części. Do tego czasu zdążył już wyjść ze szpitala i w ciągu dwóch tygodni zakończył pisanie drugiej części.
Na autora powieści także spłynęło nagle natchnienie, i to w dodatku takie, że drugą część zdołał ukończył równo w dwa tygodnie. Z tej wielkiej radości wystosował do Czesnokowa obszerny list o tym kiedy i jak napisał druga część powieści. Życzliwym czytelnikom trzeba wszakże niekiedy odpowiadać.
Teraz Czesnokow miał już całkowitą pewność, że to jednak on sam pisze. Przyszła mu nawet ochota zażartować sobie z autora powieści i wcale nie pisać trzeciej części. Po chwilowym zastanowieniu zdecydował jednak, że nie ma sensu znęcać się nad człowiekiem, który przecież nie jest niczemu winien.
Sądząc po krytykach, recenzjach i notatkach prasowych Czesnokow był utalentowanym pisarzem. Przed Kondratiukiem, jako przed starym przyjacielem rodziny, Czesnokowowie nie mieli tajemnic. Kondratiuk też niezwykle się uradował, kiedy dowiedział się, że sąsiad udowodnił swoje pierwszeństwo. Teraz, gdy wreszcie zaczną go drukować pod jego prawdziwym nazwiskiem, Czesnokow pójdzie w górę, i nie zwyczajnie ot tak, bo to interesujące, ale dlatego, że tam coś błyszczy — ni to żarptak, ni to jeszcze coś innego. Materialny dobrobyt zdobyty uczciwą pracą Kondratiuk cenił sobie ponad wszystko.
Czesnokow nie miał żadnych powiązań z kręgami literackimi, nie miał też czasu, żeby obijać redakcyjne progi. Niekiedy spotykał się z Timofiejem Fiedorowiczem, który wciąż jeszcze był redaktorem naczelnym młodzieżowej gazety i po dawnemu starał się przekonać swych zwierzchników, że powinni go przenieść do innej pracy. Lecz spotkania te były przypadkowe i krótkie.
A Czesnokow pisał dalej i chyba nawet z jeszcze większą żarliwością niż kiedyś. Nie zamieszczają jego nazwiska na okładce powieści? Do diabła z nimi! I nigdy nie zamieszczą? Z tym się już pogodził. Najważniejsze — że jego opowiadania i powieści podobają się, że ludzie znajdują w nich to, czego na próżno szukali w utworach innych autorów. I jeszcze to, że jego powieści są jakby trochę cudowne, niezwykłe, wciąż jeszcze przebija w nich zdumienie. Czesnokow bowiem nie przestawał dziwić się światu i ludziom.
Postępowanie Czesnokowa zaczęło wreszcie denerwować Kondratiuka. Nie kradnij, nie oszukuj, żyj uczciwie. Wszystko to w porządku. Kondratiuk przez całe swoje życie nie popełnił ani jednego nieuczciwego postępku. Nie kradł, nie oszukiwał. Własnymi — rękami, własnym wysiłkiem dorobił się i samochodu, i daczy, i spółdzielczego mieszkania dla jednego z synów. Kiedy trzeba było, harował także w dni wolne i podczas urlopu. Nawet jako naczelnik wydziału wciąż jeszcze dorabiał „zleconymi”, brał pracę do domu. Ale wszystko to przecież przynosiło mu korzyść, opłacało się, było niezbędne. I gdyby tak ktoś spróbował go pozbawić świątecznego ubrania, wyłamać ogrodzenie wokół daczy, czy nie rzuciłby się krzywdzicielowi do gardła i nie bił go bez opamiętania?! Moje! Nie dotykaj! Zapracuj sam!
A Czesnokow dobrowolnie wyrzekał się wszystkiego — i Czarnego Morza, i jachtów, i zagranicznych wycieczek, i pieniędzy, i sławy. Dla kogo? Dla tego, kto się nawinie. Czesnokowowi było to obojętne. A przecież to wszystko, wszystko należało się właśnie jemu, Czesnokowowi. Według ustawy, według prawa.
Kondratiuk czuł, że jego spokojny, zwyczajny i zrozumiały świat rozpada się. Obaj jego synowie na całe wieczory przepadali u Czesnokowów. I nie było dla nich większego autorytetu niż wujek Wołodia. To nie w porządku! Jego żona, cicha skromna kobieta, która nigdy nie potrafiła wypowiedzieć ma głos swojego zdania, nagle, ni stąd ni zowąd coraz częściej zaczęła zaglądać do sąsiadów, przestała wbijać wzrok w podłogę i patrzyła mu prosto w oczy, chociaż tak jak dotąd, nigdy mu się nie sprzeciwiała. A i on sam, Kondratiuk, bywał teraz częstym gościem u Czesnokowów. Tam zawsze panował gwar. Ludzie, nie wiadomo dlaczego, lubili przychodzić do tego niewielkiego standardowego mieszkania, ciasno zastawionego książkami.
A rozmowy… Cóż to były za rozmowy! Każde słowo, biorąc oddzielnie, było dla Kondratiuka zrozumiałe. Lecz jaki był sens całych zdań?! Co to było? Po co? Dlaczego jego żona przewraca się w nocy z boku na bok i nie śpi, tylko leży z otwartymi, pełnymi łez oczami i uśmiecha się? Stara wiedźma. Ma już czterdziestkę z okładem i uśmiecha się. Dlaczego starszy syn odszedł z domu? Dlaczego jemu samemu zbrzydło już patrzeć na błyszczący lakierem samochód? Dlaczego dookoła widzi pustkę?
Wszystko dlatego, że Czesnokow pisze. Po co pisze?
— Po co ty piszesz?
— To ciekawe.
— Jaką masz z tego korzyść? Czesnokow wziął z półki książkę w ozdobnej oprawie.
— Chcę, żeby takich książek czytano mniej.
— Czytałem ją. Interesująca.
— Kłamstwo także bywa interesujące.
A czas mijał. Dzieci wyrosły i porozjeżdżały się. Anna, teraz już Anna Iwanowna, roztyła się, lecz wciąż śmiała się z tą samą zaraźliwą wesołością i wciąż tak samo kochała swego Wołodię, teraz już Władimira Pietrowicza — chudego, przygarbionego i posiwiałego.
I wciąż tak samo wesoło było w ich mieszkaniu. Nawet wtedy, gdy Czesnokow zostawał sam i Kondratiuk przychodził do niego na papierosa, nawet wtedy w atmosferze mieszkania było coś zadziwiającego. Kondratiukowi zdawało się, że widzi i Annę Iwanowna, i swoją żonę, dzieci Czesnokowów i swoje dzieci, i nieznajomych sobie ludzi. Wszyscy oni znakomicie się rozumieli, kłócili się i często nie potrafili dojść do wspólnego wniosku, nieważne — i tak tam pędzili. Lecz jak się tam znaleźli? Przecież naprawdę byli daleko stąd. Wszyscy znali się doskonale, i tylko jego, Kondratiuka, nikt nie zauważał. W milczeniu dopalał więc papierosa i wychodził, a potem wypijał szklankę wódki i szedł spać. A dookoła było cicho i pusto — jak w grobie.