Jedziemy nartami po świeżo spadłym śniegu, miękkim i lekkim, a z modrzewi zlatują nowe białe czapy, i głosy dźwięczą ciszej i głuszej. Zupełnie zapomniałem o wiośnie, która już, już zabierała się do ogrzania ziemi, do obdarzenia jej pierwszą trawą, przeźroczystą wodą, krzykiem ptaków.
Jest nas czterech: Achwo, ja, Gleb, Kisielew — badacz tropów z Ruskiego Ustia, potomek koczowników i jakuckich myśliwych, urodzony budowniczy i podróżnik, który przeszedł Daleką Północ wzdłuż i wszerz, oraz Dymitr Wasilewski, kinooperator i uczony (to on przysłał nam wzmacniacze światła, a potem sam przyleciał do polaru, żeby zrobić film). Czy można spotkać na Północy ludzi, którzy by jej nie lubili? Chyba nie. Mnie się ta ziemia wydaje gigantycznym naturalnym rezerwatem: nabrzmiałe i ogromne są jej rzeki, wiatry bystre, długie i opieszałe zimowe noce i letnie dni.
Lecz żeby naprawdę poznać Północ, trzeba jej oddać życie jak Gleb, który pamiętał i nieczęste spotkania z białym żurawiem niezwykłej piękności, i z ginącymi, coraz rzadziej przelatującymi nad brzegiem ziemi tundrowymi łabędziami i białolicymi kazarkami, a w leśnych gąszczach, gdzie ryś strzeże łosia i wszelkiego zwierza, polował na czarnego sobola. A w Arktyce mało ptaków? Pełno, Gleb… Już wzięta jest pod ochronę i gęś białoszyja, i biały żuraw, i sokół, i kazarki białolice, czerwonopierśne, co jak zorze lecą ku szczytowi ziemi — do domu.
Wieki i dziesięciolecia powoli, lecz dokładnie kierują biegiem i wiatrami planety, wygładzają pofałdowania gór, pośród zimy darowują odwilż, i chociaż wiosny są chłodne, wciąż ciepleje i ciepleje radosne lato i z roku na rok łagodniejsza, nie tak luta zima. Aż nagle nie wiadomo kiedy niewidzialny siewca — czas rozrzuci po górach nasiona sosen, na wzniesieniach zasadzi jodły, w suchych miejscach różowy wrzos, w pobliżu wody iwę srebrzystą. Tam gdzie wąwozy i jary, rozrzuci nasiona brzozy, na błotach posadzi łozy, a wzdłuż rzek mocne dęby. Nagle, nie wiadomo kiedy… Przecież Północ pozwala na każde marzenie, lecz i na jawie jest ona rzeczywiście piękna.
Gdyby mi powiedzieli: dzisiaj ci się poszczęści, ale musisz wybrać, co wolisz — spotkanie z mamutem, prawdziwym mamutem, który ma sierść rudą, uszy kudłate, a kły żółte, czy też z zielonym pociągiem, który zresztą już widziałeś — ja bym, niestety, nie od razu odpowiedział. Gleb na pewniaka wybrałby mamuta, Achwo zielony pociąg, Dymitr…
— Co byś wybrał, Dymitrze? — krzyknąłem. — Mamuta czy pociąg?
A on nawet nie powtórzył pytania, od — razu je zrozumiał:
— Mamuta.
— Czemu?
— Sam nie widziałem i naocznych świadków nie znam. Tak… Wypchane zwierzęta, obrazki… lecz spotkać prawdziwego zwierza, to jakby wynaleźć machinę czasu, a ty oczywiście wolisz pociąg?
A więc i Dymitr jest rozkochamy w Północy — myślałem — kamera, wzmacniacze obrazu… to wszystko nie to. Być może poszedł z nami tylko dlatego, żeby natrafić, na mamuta czy choćby na niedźwiedzia, na rogatego, na leśnego diabła.
… Najpierw zamierzaliśmy się zatrzymać pod rozjazdem, choć mieliśmy namioty, ale potem pomyślawszy zadecydowaliśmy: nie, nie należy tego robić, przecież nie widział zielonego pociągu dyżurny ruchu na mijance (a już miesiąc tu mieszkał) — czymże bylibyśmy lepsi?… Poszliśmy w kierunku drogi na południe od rozjazdu. Ach wio i Gleb posunęli się jeszcze bardziej ku południowi, a my z Dymitrem zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namiot. Mieliśmy trzy dni czasu. Jeden z nas zawsze pełnił dyżur przy radiostacji i kiedy nadeszła moja kolej, gotów byłem nawet nocą odebrać sygnały Achwa.
Dymitr odnosił się sceptycznie do naszego pomysłu i naprawdę nie rozumiałem, po co tu z nami przyjechał.
Trzeciego dnia, kiedy radiostacja ożyła, Dymitr pierwszy rzucił się ku przyrządom, to znaczy, że jednak też czekał, tylko po prostu nie bałamucił siebie zbytnio nadzieją.
Zawczasu umówiliśmy się: słowo „pociąg” nie powinno wyjść w eter, jak w ogóle to, co dotyczy kolei żelaznej, przecież, sądząc po wszystkim, chodziło o tajemnicę, której ktoś gorliwie strzegł. Znaczy to, że tajemniczym musi być i umowny sygnał, kiedy Achwo i Gleb zauważą pociąg. Obaj zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od nas i czas pojawienia się pociągu na naszym odcinku mierzył się na minuty. Na godzinę przed sygnałem Achwo rozmawiał z nami, było to sprawdzenie radiostacji.
Mijał ostatni dzień i chwilami już wątpiliśmy w powodzenie. Po półgodzinie Dymitr rozpalił ognisko i zaczął szykować obiad — tego dnia miał dyżur. Piętnaście minut później radiostacja ożyła, ale to nie był sygnał. Achwo powiedział: „Widzę ludzi” — i po minucie: „Ludzie znikli”. Spytałem, co to znaczy? Odpowiedział: „Bądźcie gotowi”. I oto zadźwięczał sygnał: „Szczątki mamuta znalezione!” To umowne hasło było dwukrotnie nadane, co znaczy, że obaj, Achwo i Gleb, widzieli pociąg. Kiedy tylko ich usłyszałem, uruchomiłem sekundomierz. Zdawało mi się, że upłynie sześć do dwunastu minut, nim zielony pociąg zrówna się z nami. Na wszelki wypadek Dymitr rzucił kociołek, czajnik, konserwy i natychmiast ustawił kamerę. Mechanizm nie od razu zaczął działać, od mrozu pewnie. Ale straciliśmy zaledwie kilka sekund i pociąg nie mógł nas wyprzedzić. Obserwowałem tor kolejowy przez obiektyw wzmacniacza obrazu, ponieważ absolutnie nie liczyłem na rozpoznanie czegokolwiek nie uzbrojonym okiem. Obok były przygotowane dwa aparaty fotograficzne, także ze wzmacniaczami: jeden aparat był mój, drugi Dymitra. Kiedy upływała szósta minuta, nagle niechcący nacisnąłem spust swego aparatu. Dymitr usłyszał trzask i obrócił się ku mnie. Zmieszałem się na moment i oderwałem oczy od przyrządu. Zacząłem, zdaje mi się, wyjaśniać Dymitrowi, że mój aparat przypadkiem sfotografował, a Dymitr z jawną dezaprobatą słuchał mnie. W tej samej minucie lekki obłoczek śnieżnego pyłu wzbił się ponad torami i szybko przeleciał wzdłuż nich. Powiał wiaterek, śnieżynki wolno opadały na moją twarz. „Patrz!” — krzyknąłem. Ale było za późno. Albo może za wcześnie? Dopadłem okularu i zamarłem na kilka minut. Wskazówka sekundomierza wiele razy okrążyła tarczę, a mnie zaczęły marznąć policzki. „Starczy — powiedziałem. — Jeśli obłoczek był pociągiem, to znamy już jego prędkość: sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zostaw kamerę i chodźmy pić herbatę, bo zmarzniemy.”
Kiedy się całkiem ściemniło, podłożyliśmy drew do ogniska, płomień wzniósł się dymiącymi językami, potem znikł odkrywając mieniące się różowo kamyki węgla pod ciepłą poduchą powietrza. Po białych niczym śnieg obłokach nie pozostało śladu. Na niebo wyszły gwiazdy. Żółte ognie kropiły nas lekkimi iskrami i jużeśmy się byli zdrzemnęli, gdy nagle dwa znajome głosy zabrzmiały zgadnie nad ogniskiem. Achwo i Gleb zbliżyli twarze do ciepła i światła, szron na ich czapkach srebrzył się i tajał. Spiesznie pozbieraliśmy się i ruszyliśmy do polaru.
… Rano wybieraliśmy się na trasę badać kolejny odcinek, przedostatni, najtrudniejszy, a ja do późnej nocy nie mogłem usnąć, jak to czasami bywa, gdy się przejdzie dużo kilometrów i nieodparte pragnienie wyspania się, zaśnięcia nagle potem znika. W moich zamkniętych oczach uporczywie płynęły i płynęły falujące dale niczym białe kłęby, jakie można zobaczyć z samolotu. Zlewały się z jasnymi zimowymi chmurami, które szumiąc pędziły na wskroś przez śnieżne zasłony i nie było im końca. I nieuchronnie wyobraźnia wiodła nie dalej i wyżej — tam gdzie się otwierał wszechświat, a z nim — otchłań światów.
0 świcie wpadłem do Wasilewskiego. Pracował nad taśmą filmową, więc opędził się przede mną jak przed uprzykrzoną muchą. Przyszli także Gleb i Achwo. Trzech to już siła. Dymitr popatrzał na nas i powiedział spokojnie:
— Taśma zepsuta, prześwietlona. Nie da się wywołać ani jednego kadru.
1 zaraz na naszych oczach zrobił ostatnią próbę. Z kliszą z aparatu fotograficznego było to samo.
— Cóżeś ty… — powiedział Achwo — to był przecież pociąg…
— To nie ja, kochani. Robiłem wszystko jak należy i nawet lepiej.
— Sama się prześwietliła? Tak się nie zdarza.
— Też myślę, że nie.
— Jasne. Teraz odjedziesz?
— Cóż robić… Czas na mnie.
Ale Dymitr został jeszcze dwa dni.
Myślę, że zrobił przepiękny film o polarze, o jego ludziach, o ich niełatwej drodze w jutrzejszy dzień. Szkoda tylko, że nie było w nim pociągu.