Przewodniczący Komisji: Posługujecie się. kilkoma językami, znacie matematykę wyższą i możecie wykonywać niektóre prace. Czy uważacie, że czyni to was Człowiekiem?
Otark: Oczywiście. Czyż ludzie wiedzą jeszcze cokolwiek?
(Z przesłuchań otarka. Materiały Komisji Państwowej)
Dwóch jeźdźców wyjechało z doliny porośniętej gęstą trawą i zaczęło się wspinać w górę. Na przedzie leśniczy na garbatonosym, dereszowatym ogierze, a za nim Donald Betly na kasztanowatej klaczy. Klacz potknęła się na kamienistej ścieżce i upadła na kolana. Zamyślony Betly nieomal nie spadł, ponieważ siodło — angielskie siodło wyścigowe z pojedynczym popręgiem — zsunęło się na szyję zwierzęcia.
Leśniczy czekał na niego na górze.
— Niech pan jej nie pozwala opuszczać głowy, ona się potyka.
Zagryzłszy wargi, Betly rzucił na niego niezadowolone spojrzenie. Do diabła, można było o tym powiedzieć wcześniej! Złościł się także na siebie, ponieważ klacz oszukała go. Gdy Betly ją siodłał, wzdęła brzuch, żeby później popręg był zupełnie luźny. r
Ściągnął tak silnie cugle, że klacz zatańczyła i cofnęła się.
Ścieżka znowu biegła poziomo. Jechali płaskowyżem, a przed nimi wznosiły się wierzchołki wzgórz pokrytych iglastymi lasami.
Konie biegły wydłużonym krokiem, niekiedy same przechodząc w kłus i starając się wzajemnie prześcignąć. Kiedy klacz wysuwała się naprzód, Betly mógł dostrzec ogorzałe, dokładnie ogolone, chude policzki leśniczego i jego posępne oczy skierowane na drogę. Wydawało się, że w ogóle nie dostrzega swego towarzysza.
„Jestem zbyt bezpośredni — rozmyślał Betly. — I to mi przeszkadza. Nagabywałem go już pięć razy, a on bądź to odpowiada mi półsłówkami, bądź w ogóle milczy. Ma mnie za nic. Wydaje mu się, że jeżeli człowiek jest rozmowny, to jest pleciuchem i nie należy go szanować. Po prostu ci z tej głuszy nie maja wyczucia wartości. Myślą, że być dziennikarzem to nic nie znaczy. Nawet takim dziennikarzem, jak… Dobrze, w takim razie ja także przestanę się do niego odzywać. Gwiżdżę!…”
Stopniowo jednak jego nastrój poprawiał się. Betly był szczęściarzem i uważał, że podobnie jak jemu, życie powinno się podobać wszystkim pozostałym. Dziwiła go skrytość leśniczego, ale nie czuł do niego wrogości.
Pogoda nieprzyjemna rankiem, teraz się poprawiła. Zniknęła mgła, a mętny całun na niebie zmienił się w oddzielne chmury. Ogromne cienie szybko przepływały po ciemnych lasach i wąwozach, co podkreślało surowy, dziki i jakiś swobodny charakter tych obszarów.
Betly poklepał klacz po wilgotnej, pachnącej potem szyi.
— Widocznie pętano ci przednie nogi przed wypuszczeniem na pastwisko i dlatego się potykasz. Dobrze, jeszcze się dogadamy.
Popuścił cugle i dogonił leśniczego.
— Panie Meller, czy pan się też urodził w tym kraju?
— Nie — odrzekł leśniczy nie odwracając się.
— A gdzie?
— Daleko.
— A tutaj od dawna?
— Dawno. — Meller odwrócił się do dziennikarza: — Lepiej by pan ciszej mówił, bo one mogą usłyszeć.
— Jakie one?
— Oczywiście otarki. Jeden usłyszy i powiadomi innych. Może się też po prostu zaczaić, skoczyć z tyłu i rozerwać… A w ogóle najlepiej, jeżeli nie będą wiedziały, po co tu jedziemy.
— Czy one często napadają? Gazety podają, że przypadki takie prawie się nie zdarzają.
Leśniczy przemilczał.
— Czy one same napadają? — Betly mimo woli obejrzał się. — Czy także strzelają? Mają w ogóle broń? Karabiny bądź automaty?
— Strzelają bardzo rzadko. Ich ręce nie są przecież odpowiednio zbudowane… Tfu, nie ręce, a łapy! Niewygodnie im korzystać z broni.
— Łapy — powtórzył Betly. — Oznacza to, że nie uważacie ich tu za ludzi?
— Kto? My?
— Tak, wy. Miejscowa ludność.
Leśniczy splunął.
— Oczywiście, że nie uważamy. Tutaj ani jeden człowiek nie uważa ich za ludzi.
Mówił z przerwami, ale Betly zapomniał już o swoim postanowieniu nieodzywania się.
— Proszę powiedzieć, czy pan z nimi rozmawiał? Czy jest prawdą, że one dobrze mówią?
— Stare dobrze. Te, które były jeszcze w laboratorium… A młode gorzej. Ale to nieważne, młode są jeszcze niebezpieczniejsze. Mądrzejsze i mają dwukrotnie większe głowy. — Leśniczy nagle zatrzymał konia. W jego głosie brzmiała gorycz. — Niepotrzebnie to wszystko rozstrząsamy. Zupełnie na próżno. Już dziesiątki razy odpowiadałem na takie pytania.
— Co na próżno?
— Cała nasza wyprawa. Nic z niej nie wyniknie. Wszystko pozostanie jak dawniej.
— Dlaczego pozostanie? Przyjechałem z wpływowej gazety. Mamy rozległe uprawnienia. Przygotowujemy materiał dla komisji senackiej. Jeśli okaże się, że otarki rzeczywiście są takim niebezpieczeństwem, zostaną podjęte odpowiednie kroki. Wszak pan wie, że tym razem zamierza się posłać przeciw nim wojsko.
— Mimo wszystko nic z tego nie będzie — westchnął leśniczy. — Przecież nie pierwszy raz tu przyjeżdżacie. Każdego roku ktoś tutaj bywa i wszyscy interesują się tylko otarkami. Ale nie ludźmi, którzy muszą z otarkami współżyć. Każdy pyta: „Czy jest prawdą, że mogą one nauczyć się geometrii?… Czy rzeczywiście są otarki, które rozumieją teorię względności?” Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie! Jakby z tego powodu nie należało ich niszczyć!
— Przecież dlatego przyjechałem — zaczął Betly — żeby przygotować materiał dla komisji. Wówczas całe państwo dowie się, że…
— A inni, myśli pan, nie przygotowywali materiałów? — przerwał mu Meller. — Tak, a poza tym… Poza tym, jak pan zrozumie tutejszą sytuację? Trzeba tu żyć, żeby ją pojąć. Co innego zwiedzić, a co innego mieszkać cały czas. Ech!… Co tu mówić! Jedźmy. — Ruszył konia. — Odtąd zaczynają się już miejsca, które one odwiedzają. Od tej doliny.
Dziennikarz i leśniczy znajdowali się teraz na zboczu. Ścieżka, wijąc się, umykała spod końskich kopyt wciąż niżej i niżej.
Daleko w dole rozpościerała się porośnięta krzewami dolina, przecięta wzdłuż wąską, kamienistą rzeczką. Tuż nad nią wznosiła się ściana lasu, a za nią, w bezkresnej dali, bielejące śniegami odgałęzienia Gór Centralnych.
Wzrok sięgał na dziesiątki kilometrów w głąb tej krainy, ale Betly nie mógł nigdzie dostrzec nawet oznaki życia — ni dymu z komina, ni stogu siana. Wydawało się, że kraj ten zamarł.
Słońce skryło się za chmurą, nagle się ochłodziło i dziennikarz poczuł, że nie chce mu się zjeżdżać w dół za leśniczym. Jego plecami wstrząsnął dreszcz. Przypomniał sobie ciepłe, ogrzane powietrze swojego miejskiego mieszkania, jasne i równie ciepłe pokoje redakcji. Potem jednak wziął się w garść. „Bzdura! Bywałem nie w takich opałach. Czego mam się bać? Jestem doskonałym strzelcem, mam wspaniały refleks. Kogóż mogliby oni posłać poza mną?” Ujrzał, że Meller zdjął z pleców broń, więc uczynił to samo ze swoją.
Klacz ostrożnie stawiała nogi na wąskiej ścieżce.
Kiedy byli na dole, Meller powiedział:
— Starajmy się jechać blisko siebie. Lepiej nie rozmawiać. Do ósmej godziny musimy dotrzeć do fermy Steglika. Tam przenocujemy.
Ruszyli i jechali około dwóch godzin milcząc. Udali się w górę, omijając Mount Bear. W ten sposób przez cały czas mieli z prawej strony ścianę lasu, a z lewej urwisko zarośnięte krzewami, ale tak drobnymi i rzadkimi, że nikt nie mógł się w nich ukryć. Zjechali ku rzece i przez jej kamieniste dno wydostali się na asfaltową zaniedbaną drogę o spękanej nawierzchni, której szczeliny zarosły trawą.
Gdy wjechali na asfalt, Meller zatrzymał nagle konia i zaczął się przysłuchiwać. Następnie zsiadł, klęknął i przyłożył ucho do drogi — Coś nie w porządku — powiedział podnosząc się. — Ktoś za nami galopuje. Zejdźmy z drogi.
Betly również zsiadł i odprowadzili konie za rów, w zarośla olchy.
Po dwóch minutach dziennikarz usłyszał stukot kopyt. Zbliżał się. Wyczuwało się, że jeździec pędzi co sił.
Później dostrzegli przez zwiędłe liście szarego konia pędzącego w spiesznym galopie. Siedział na nim nieumiejętnie mężczyzna w żółtych bryczesach i w pelerynie. Przejechał tak blisko, że Betly dobrze przyjrzał się jego twarzy i stwierdził, że widział już tego mężczyznę. Nawet przypomniał sobie gdzie. W miasteczku, koło baru stało towarzystwo. Pięć lub sześć osób, barczystych, krzykliwie ubranych. Wszyscy mieli jednakowe oczy. Leniwe, przymrużone, bezczelne. Dziennikarz znał te oczy — oczy gangsterów.
Zaledwie jeździec przejechał, Meller wyskoczył na drogę.
— Hej!
Mężczyzna zaczął wstrzymywać konia i stanął.
— Hej, poczekaj!
Jeździec obejrzał się, oczywiście poznał leśniczego. Przez chwilę patrzyli na siebie. Potem mężczyzna machnął ręką, zawrócił konia i pognał dalej. Leśniczy patrzył w ślad za nim, dopóki dźwięk kopyt nie ucichł w oddali. Później z jękiem uderzył się nagle dłonią w czoło.
— Teraz już nic nie wyjdzie! Na pewno.
— Co takiego? — zapytał Betly, który również wyszedł z zarośli.
— Nic… Po prostu jest to koniec naszego przedsięwzięcia.
— Ale dlaczego? — dziennikarz popatrzył na leśniczego i ze zdziwieniem dojrzał w jego oczach łzy.
— Teraz już wszystko skończone — powiedział Meller, odwrócił się i wierzchem dłoni wytarł oczy. — Co za dranie! — Dranie!
— Proszę posłuchać! — Betly zaczął tracić cierpliwość. — Jeżeli będzie się pan tak denerwował, to chyba rzeczywiście nie powinniśmy jechać.
— Denerwował! — krzyknął leśniczy. — Pana zdaniem denerwuję się? Proszę więc popatrzeć!
Ruchem ręki pokazał gałązkę świerkową z czerwonymi szyszkami, zwisającą nad drogą w odległości trzydziestu kroków.
Betly nie zdążył zrozumieć, dlaczego powinien na nią patrzeć, gdy huknął strzał, w jego twarz wionął dymek spalonego prochu, a szyszka, samotnie wisząca na skraju, upadła na asfalt.
— Oto, jak jestem zdenerwowany. — Meller poszedł w głąb olszyny po konia.
Do fermy przyjechali akurat, gdy zaczęło się ściemniać.
Z nie wykończonego domu, zbudowanego z okrąglaków, wyszedł wysoki, czarnobrody mężczyzna ze zwichrzonymi włosami i w milczeniu zaczął się przyglądać, jak leśniczy i Betly rozsiodłują konie. Później na ganku pojawiła się kobieta, ruda, z płaską twarzą bez wyrazu, również nie uczesana. Za nią wyszło troje dzieci. Dwóch chłopców ośmio — lub dziewięcioletnich i dziewczynka trzynastoletnia, szczuplutką, jakby nakreślona niepewną kreską.
Cała ta piątka nie była zaskoczona przyjazdem Mellera i dziennikarza, ani ją on radował, ani martwił. Ludzie ci po prostu stali i milcząc przyglądali się. Betly emu milczenie to nie spodobało się.
Po kolacji spróbował nawiązać rozmową.
— Jak sobie tutaj radzicie z otarkami? Mocno wam dokuczają?
— Co? — czarnobrody farmer przyłożył dłoń do ucha i nachylił się nad stołem. — Co? — krzyknął. — Proszę mówić głośniej. Słabo słyszę.
Powtarzało się to przez kilka minut i farmer z uporem nie chciał zrozumieć, czego od niego żądają. Wreszcie rozłożył ręce. Tak, otarki tu bywają. Czy mu przeszkadzają? Nie, jemu osobiście nie. przeszkadzają. A o innych nic nie wie. Nie może nic powiedzieć.
W połowie tej rozmowy szczupła dziewczynka wstała, okryła się chustą i nie mówiąc nikomu słowa, wyszła.
Gdy tylko opróżniono talerze, żona farmera przyniosła z drugiej izby dwa materace i zaczęła je ścielić dla przyjezdnych.
Meller jednak powstrzymał ją:
— Może lepiej przenocujemy w szopie.
Kobieta bez słowa wyprostowała się. Farmer wstał gwałtownie zza stołu.
— Dlaczego? Nocujcie tutaj.
Leśniczy brał już jednak materace.
Do szopy zaprowadził ich wysoki farmer świecąc latarnią. Z minutę patrzył, jak się urządzają, i przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jakby chciał coś powiedzieć. Jednak uniósł tylko rękę i przygładził włosy, po czym odszedł.
— Po co to wszystko? — zapytał Betly. — Czyżby otarki włamywały się do domów?
Meller podniósł z ziemi grubą deskę i zaparł nią mocne, ciężkie drzwi, sprawdzając, czy deska się nie odsunie.
— Kładźmy się — powiedział. — Różnie bywa. One wchodzą także do domów.
Dziennikarz siadł na materac i zaczął rozsznurowywać buty.
— A proszę powiedzieć, czy pozostały tu prawdziwe niedźwiedzie? Nie otarki, a prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Przecież tutaj, w tych lasach było w ogóle wiele niedźwiedzi.
— Ani jeden — odpowiedział Meller. — Pierwsze, co zrobiły otarki, kiedy wydostały się z laboratorium, z wyspy, to zlikwidowały prawdziwe niedźwiedzie. Również wilki. Były tu jenoty, lisy — wszystko zginęło. Ze zniszczonego laboratorium wzięły truciznę i tępiły nią drobną zwierzynę. Wszędzie wokół leżały tutaj zdechłe wilki, z jakiegoś powodu wilków one nie zjadały. A wszystkie niedźwiedzie poznikały. Niekiedy zjadają One przecież nawet swoich.
— Swoich?
— Oczywiście, przecież to nie ludzie. Nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać.
— A więc uważacie je po prostu za zwierzęta?
— Nie. — Leśniczy zaprzeczył ruchem głowy. — Nie uważamy ich za zwierzęta. To tylko w miastach toczą się spory, czy one są ludźmi, czy zwierzętami. My to tutaj wiemy, że one są ni tym, ni tamtym. Rozumie pan, niegdyś było tak: byli ludzie i były zwierzęta. I na tym koniec. A teraz jest coś trzeciego — otarki. Coś takiego zjawiło się po raz pierwszy od powstania świata. Otarki nie są zwierzętami, dobrze byłoby, gdyby były tylko zwierzętami. Ale nie są też oczywiście ludźmi.
— Proszę powiedzieć — Betly mimo wszystko nie mógł się pohamować z zadaniem pytania, którego banalność rozumiał — czy jest prawdą, że one bez trudności opanowują matematykę wyższą?
Leśniczy gwałtownie zwrócił się ku niemu.
— Niech się pan wreszcie zamknie z tą matematyką! Proszę się zamknąć. Osobiście nie dam złamanego grosza za tego, który zna ma. tematykę wyższą. Tak, dla otarków matematyka to drobiazg! I co z tego?… Trzeba być człowiekiem, w tym cała rzecz.
Odwrócił się i zacisnął usta.
„On ma nerwicę — pomyślał Betly. — I to bardzo silną. To chory człowiek.”
Leśniczy jednak już się uspokajał. Było mu przykro, że tak wybuchnął. Po krótkim milczeniu zapytał więc:
— Przepraszam, a czy pan go widział?
— Kogo?
— No, tego geniusza Fiedlera.
— Fiedlera?… Widziałem. Rozmawiałem z nim przed samym wyjazdem tutaj. Z polecenia redakcji.
— Na pewno trzymają go tam w celofanowym opakowaniu? Żeby nie spadła na niego nawet kropelka deszczu.
— Tak, chronią go. — Betly przypomniał sobie, jak kontrolowano jego przepustkę i rewidowano go po raz pierwszy pod murem otaczającym Centrum Naukowe. Potem jeszcze jedna kontrola i ponowna rewizja przed wjazdem do instytutu. I trzecia rewizja — zanim wpuszczono go do ogrodu, w którym wyszedł do niego sam Fiedler. — Chronią go. Ale on jest rzeczywiście genialnym matematykiem. Miał trzynaście lat, kiedy opracował swoje „Poprawki do ogólnej teorii względności”. Oczywiście, jest on człowiekiem niezwykłym, nieprawda?
— A jak on wygląda?
— Jak wygląda?
Dziennikarz zawahał się. Przypomniał sobie Fiedlera, jak ubrany w biały, luźny garnitur wychodził do ogrodu. W jego postaci było coś nieuchwytnego. Szeroki w biodrach, a wąski w ramionach. Krótka szyja… Był to dziwny wywiad, ponieważ Betly czuł, że to raczej przepytano jego. To znaczy, Fiedler odpowiadał na jego pytania, ale jakoś niepoważnie. Jakby naigrawał się z dziennikarza i w ogóle z całego świata zwykłych ludzi spoza murów Centrum Naukowego. Zadawał także pytania, ale jakże niedorzeczne. Pytał o bzdury, na przykład w rodzaju, czy Betly lubi sok z marchwi. Jakby rozmowa ta była eksperymentem, podczas którego on, Fdedler bada zwyczajnego człowieka.
— Jest średniego wzrostu — powiedział Betly. — Ma małe oczy… Czyżby pan go nie widział? Przecież on tu bywał, nad jeziorem i w laboratorium.
— Przyjeżdżał dwa razy — odpowiedział Meller. — Ale miał taką ochronę, że zwykłych śmiertelników nie dopuszczano do niego nawet na odległość jednego kilometra. Otarki trzymano jeszcze wtedy za ogrodzeniem, a z nim pracowali Richard i Klein. Kleina one później zjadły. A kiedy otarki się rozprzestrzeniły, Fiedler już się tu nie pokazał… Co on teraz mówi na temat otarków?
— Na temat otarków?… Powiedział, że był to bardzo interesujący eksperyment naukowy. Bardzo perspektywiczny. Ale teraz on się tym nie zajmuje. Pracuje nad czymś, co ma związek z promieniowaniem kosmicznym… Mówił jeszcze, że żal mu ofiar, które były.
— Po co to wszystko robiono? Dlaczego?
— Jak by tu powiedzieć?… — Betly zamyślił się. — Rozumie pan, przecież w nauce tak bywa: „Co się stanie, jeżeli?…” Zrodziło się z tego wiele odkryć.
— W jakim znaczeniu: „Co się stanie, jeżeli?”
— No, na przykład: „Co będzie, jeżeli w polu magnetycznym umieścimy przewodnik, przez który płynie prąd elektryczny?” Otrzymaliśmy silnik elektryczny… Mówiąc krócej, jest to autentyczny eksperyment.
— Eksperyment — Meller zazgrzytał zębami. — Zrobili eksperyment: wypuścili ludożerców na ludzi. A teraz nikt o nas nie myśli. Rządźcie się sami, jak umiecie. Fiedler splunął już na otarki i na nas także. Tymczasem rozmnożyły się ich tu setki i nikt nie wie, co one zamierzają przeciw ludziom. — Zamilkł i westchnął. — Ech, pomyśleć, co komu przyszło do głowy! Stworzyć zwierzęta, żeby były mądrzejsze od człowieka. Tam w miastach już zupełnie zgłupieli. Bomby atomowe, a teraz to. Na pewno chcą, żeby rodzaj ludzki zupełnie się wykończył.
Wstał, wziął nabitą broń i położył obok siebie na ziemi.
— Proszę posłuchać, panie Betly. Jeżeli będzie niespokojnie, jeśli ktoś zacznie się do nas dobijać albo włamywać, niech pan leży na swoim miejscu. Pan leży, a ja już wiem, co robić. Już się tak wyćwiczyłem, że jak pies budzę się pod wpływem zwykłego przeczucia.
Rankiem, kiedy Betly wyszedł z szopy, słońce świeciło tak jasno, a spłukana przez deszcz zieleń była taka świeża, że wszystkie nocne rozmowy wydały mu się tylko strasznymi bajkami.
Czarnobrody farmer już był na swoim polu — jego koszula bielała maleńką plamką z tej strony rzeczki. Przez chwilę dziennikarz pomyślał, że być może to właśnie jest szczęście — wstawać wraz ze słońcem, nie znając niepokojów i kłopotów skomplikowanego życia miejskiego, mieć do czynienia tylko z rękojeścią łopaty, z grudami brunatnej ziemi.
Leśniczy przywołał go jednak szybko do rzeczywistości. Wyszedł on spoza szopy z bronią w ręce.
— Chodźmy, pokażę panu coś.
Obeszli szopę i weszli do ogrodu na tyłach domu. Odtąd Meller zaczął się dziwacznie zachowywać. Schyliwszy się przebiegł przez krzaki i przysiadł w rowie przy kartoisku. Potem dał dziennikarzowi znak, żeby uczynił to samo.
Zaczęli rowem obchodzić ogród. Z domu jeden raz dobiegł głos kobiety, ale nie można było zrozumieć, co mówiła.
Meller zatrzymał się.
— Proszę popatrzeć.
— Na co?
— Przecież pan mówił, że jest myśliwym. Proszę spojrzeć!
Miedzy kępami trawy, na ziemi, znajdował się wyraźny, pieciopalczasty ślad.
— Niedźwiedź? — z nadzielą zapytał Betly.
— Jaki niedźwiedź? Niedźwiedzi już dawno nie ma.
— A zatem otark?
Leśniczy skinął głową.
— Całkiem świeży — powiedział Meller. — Widzi pan, zwilgotniały. A wiec do deszczu był jeszcze w domu.
— W domu? — Betly poczuł na plecach chłód, jakby dotknięto go czymś metalowym. — Wewnątrz domu?
Leśniczy nie odpowiedział, kiwnięciem wskazał dziennikarzowi rów i milcząc ruszyli w powrotną drogę.
Przy szopie Meller poczekał, aż Betly przyjdzie do siebie.
— Tak też wczoraj myślałem. Już kiedy przyjechaliśmy wieczorem i Steglik zaczął udawać, że słabo słyszy. Po prostu chodziło mu o to, żebyśmy głośniej mówili i żeby otark wszystko słyszał. A otark siedział w sąsiednim pokoju.
Dziennikarz poczuł, że chrypnie mu głos.
— Co pan mówi? Stąd wynika, że tutejsi ludzie bratają się z otarkami? Przecież przeciw ludziom!
— Proszę ciszej — powiedział leśniczy. — Co znaczy „bratają się”? Steglik nic nie mógł zrobić. Otark przyszedł i został. Często tak bywa. Otark przychodzi i kładzie się, na przykład, na przygotowane łóżko w sypialni. Albo po prostu wygania ludzi z domu i zajmuje go na dobę lub na dwie.
— A co ludzie na to? Poddają się temu? Dlaczego do nich nie strzelają?
— Jak tu strzelać, kiedy w lesie są inne otarki? A farmer ma dzieci, i pasące się na łące bydło, i dom, który można podpalić… Najważniejsze to jednak dzieci. Otarki przecież mogą porwać dziecko. Czy malców się upilnuje? Poza tym, tutaj odebrały one wszystkim broń. Już na samym początku. W pierwszym roku.
— I ludzie oddali?
— A co mogli zrobić? Kto nie oddawał, później się spalił…
Nie dokończył i zaczął się nagle wpatrywać w zarośla wikliny, znajdujące się piętnaście kroków od nich.
Dalsze wypadki potoczyły się” w ciągu dwóch, trzech sekund.
Meller poderwał broń i odwiódł kurek. Jednocześnie w krzakach podniosła się brunatna masa, błysnęły wielkie, złe i wystraszone oczy i rozległ się głos:
— Hej, nie strzelajcie! Nie strzelajcie!
Dziennikarz chwycił odruchowo Mellera za ramię. Huknął strzał, ale pocisk strącił tylko gałąź. Brunatna masa zgięła się w pół, skulona potoczyła się w las i zniknęła wśród drzew. Przez kilka chwil słychać było trzask łamanych gałęzi, a później zapadła cisza.
— Do diabła! — Leśniczy wściekły odwrócił się. — Dlaczego pan to zrobił?
Pobladły dziennikarz wyszeptał:
— On mówił jak człowiek… Prosił, żeby nie strzelać.
Leśniczy patrzył na niego przez chwilę, po czym jego gniew przeszedł w znużone zobojętnienie. Opuścił broń.
— Tak, oczywiście… Za pierwszym razem czyni to wrażenie.
Coś zaszeleściło za ich plecami. Odwrócili się.
Żona farmera powiedziała:
— Chodźmy do domu. Nakryłam już do stołu.
Podczas jedzenia wszyscy zachowywali się, jakby nic nie zaszło.
Po śniadaniu farmer pomógł im osiodłać konie i w milczeniu pożegnali się.
Kiedy ruszyli, Meller zapytał:
— Jaki pan ma właściwie plan? Nie zrozumiałem go dokładnie. Powiedziano mi, że powinienem oprowadzić pana po tutejszych górach i to wszystko.
— Jaki plan?… Tak, po prostu pojeździć po górach. Spotykać się z ludźmi — czym więcej, tym lepiej. Jeżeli się uda, poznać otarki. Słowem, poczuć atmosferę.
— Czy na tej fermie już pan ją wyczul?
Betly wzruszył ramionami.
Nagle leśniczy zatrzymał konia.
— Cicho…
Nasłuchiwał.
— Gonią nas… Coś się stało na fermie.
Betly nie zdążył nadziwić się słuchem leśniczego, gdy z tyłu rozległo się wołanie:
— Halo, Meller, halo!
Zawrócili konie. Ku nim, ciężko dysząc, biegł farmer. Nieomal upadł chwytając łęg siodła Mellera.
— Otark porwał Tinę. Poniósł do Łosiowego Parowu.
Chwytał ustami powietrze, a z jego czoła spadały krople potu.
Leśniczy jednym ruchem poderwał farmera na siodło. Jego ogier ostro ruszył naprzód, a spod jego kopyt wysoko bryznęło błoto.
Dotąd Betly nigdy nie przypuszczał, że potrafi tak szybko mknąć na koniu. Doły, pnie zwalonych drzew, krzewy i rowy przemykały pod nim, zlewając się w swoistą mozaikę pasm. Jakaś gałąź strąciła mu czapkę, ale nawet tego nie zauważył.
Było to zresztą niezależne od niego. Jego koń, w zażartym współzawodnictwie, starał się nie pozostać w tyle za ogierem. Betly objął jego szyję. W każdej sekundzie zdawało mu się, że już teraz zginie.
Przemknęli przez las i wielką polanę, zboczem, prześcignęli żonę farmera i zjechali w rozległy wąwóz.
Tutaj leśniczy zeskoczył z konia i prowadzony przez farmera poszedł wąską ścieżką w gąszcz rzadkiego, młodego, prześwietlonego zagajnika sosnowego.
Dziennikarz także pozostawił klacz, zarzuciwszy jej cugle na szyję, i ruszył za Mellerem. Zdążał za leśniczym i w myśli automatycznie rejestrował, jaka zadziwiająca nastąpiła w nim zmiana. W Mellerze nie pozostało nic z jego uprzedniej niepewności i apatii. Jego ruchy były lekkie i skoordynowane, nie zastanawiał się ani chwili, zmieniał kierunek, przeskakiwał doły, czołgał się pod niskimi konarami. Zdążał naprzód, jakby ślad otarka był przed nim wykreślony grubą linią.
Przez jakiś czas Betly wytrzymał tempo biegu, ale potem zaczął pozostawać w tyle. Serce tłukło mu się w piersi, brakło mu tchu i czuł suchość w gardle. Przeszedł w marsz i przez kilka minut przebijał się przez gęstwinę sam, a potem usłyszał przed sobą głosy.
W najwęższym miejscu wąwozu, przed gęstymi zaroślami leszczyny stał leśniczy z bronią gotową do strzału. Obok był ojciec dziewczynki.
Leśniczy powiedział akcentując:
— Puść ją, bo ciebie zabiję. Zwracał się przy tym w stronę zarośli. W odpowiedzi rozległ się ryk połączony z płaczem dziecka. Leśniczy powtórzył:
— Jeżeli nie, to ciebie zabiję. Życie poświęcę, żeby ciebie dojść i zabić. Znasz mnie.
Ponownie rozległ się ryk, a potem głos, ale nie ludzki, jakiś gramofonowy, łączący poszczególne słowa, zapytał:
— A jak zrobię, co chcesz, to mnie nie zabijesz?
— Nie — powiedział Meller. — Wtedy odejdziesz żywy.
W gęstwinie zapadła cisza. Słychać było tylko pochlipywanie.
Potem rozległ się trzask gałęzi i w zaroślach mignęło bielą, po czym wyszła z nich szczupła dziewczynka. Jedną ręką przytrzymywała okrwawione ramię.
Pochlipując przeszła obok trzech mężczyzn nie patrząc na nich i chwiejnie powlokła się do domu.
Wszyscy trzej odprowadzili ją wzrokiem.
Czarnobrody farmer popatrzył na Mellera i Betly. W jego szeroko rozwartych oczach był taki wyrzut, że dziennikarz nie wytrzymał i spuścił głowę.
— Otóż tak — powiedział farmer.
Na nocleg zatrzymali się w maleńkiej, pustej stróżówce w lesie. Do jeziora z wyspą, na której kiedyś znajdowało się laboratorium, było co prawda zaledwie kilka godzin podróży, ale Meller odmówił jazdy po ciemku.
Był to już czwarty dzień ich wyprawy i dziennikarz czuł, że jego wypróbowany optymizm zaczyna się chwiać. Dawniej na wszelkie zdarzające się niepowodzenia miał w pogotowiu utarty zwrot: „Mimo wszystko życie jest jednak diablo piękną rzeczą!” Teraz jednak rozumiał, że ta czekająca w pogotowiu maksyma, w pełni przydatna podczas jazdy komfortowym wagonem z jednego miasta do drugiego lub wchodzenia przez szklane drzwi do westybulu hotelu, żeby spotkać się z jakąś znakomitością — że maksyma ta jest zupełnie nieprzydatna dla przypadku, na przykład, Steglika.
Cała kraina była jakby porażona chorobą. Ludzie byli apatyczni, małomówni. Nawet dzieci się nie śmiały.
Pewnego razu spytał Mellera, dlaczego farmerzy stąd nie wyjeżdżają, a ten wyjaśnił, że wszystko co posiadają tutejsi mieszkańcy — to ziemia. Teraz jednak nie można jej sprzedać, ponieważ z powodu otarków straciła na wartości.
Betly zapytał:
— Dlaczego pan nie wyjeżdża? Leśniczy zamyślił się. Zacisnął usta, pomilczał, a potem odpowiedział:
— Jestem w jakimś stopniu pożyteczny. Otarki boją się mnie. Nie mam tu niczego. Ani rodziny, ani domu. Nie można mnie niczym zastraszyć. Ze mną można tylko walczyć. Ale to jest ryzykowne.
— A zatem otarki pana szanują?
Meller zaskoczony podniósł głowę.
— Otarki?… Nie, co też pan! Szanować one też nie mogą. Przecież nie są ludźmi. Tylko się boją. I słusznie. Przecież je zabijam.
Otarki decydowały się jednak na pewne ryzyko. Czuli to zarówno leśniczy, jak i dziennikarz. Odnosili wrażenie, że stopniowo są coraz ciaśniej otaczani. Trzykrotnie strzelano do nich. Jeden strzał oddano z okna opuszczonego domu, dwa — po prostu z lasu. Po wszystkich trzech nieudanych strzałach znajdowali świeże ślady. A w ogóle, z każdym dniem napotykali wciąż więcej i więcej śladów otarków.
W stróżówce rozpalili ogień w maleńkim, zbudowanym z kamieni palenisku i przygotowali kolację. Leśniczy zapalił fajkę i smętnie patrzył przed siebie.
Na wprost otwartych drzwi stróżówki stały ich konie.
Dziennikarz spoglądał na leśniczego. Od czasu, jak byli razem, z każdym dniem wzrastał jego szacunek dla tego człowieka. Meller był niewykształcony, całe życie spędził w lasach, prawie nic nie czytał i nawet przez dwie minuty nie można było z nim podtrzymać rozmowy na temat sztuki. Mimo to dziennikarz czuł, że nie życzyłby sobie lepszego przyjaciela. Sądy leśniczego były zawsze zdrowe i niezależne; gdy nie miał nic do powiedzenia, milczał. Początkowo wydawał się dziennikarzowi jakiś roztrzęsiony i łatwo popadający w rozdrażnienie, ale teraz Betly rozumiał, że była to zadawniona gorycz spowodowana dolą mieszkańców wielkiej, zapomnianej krainy, którą dzięki uczonym dotknęło nieszczęście.
Przez ostatnie dwa dni Meller czuł się chory. Męczyła go gorączka bagienna. Od wysokiej temperatury jego twarz pokryły czerwone plamy.
Ogień w palenisku już się wypalił, gdy leśniczy nagle zapytał:
— Proszę powiedzieć, czy on jest młody?
— Kto?
— Ten uczony. Fiedler.
— Młody — odpowiedział dziennikarz. — Ma trzydzieści lat. Najwyżej.
A co?
— To niedobrze, że on jest młody — powiedział leśniczy.
— Dlaczego?
Meller jakiś czas milczał.
— Oni są zdolni, ich od razu biorą i umieszczają w zamkniętym środowisku. I cackają się z nimi. A oni zupełnie nie znają życia. Dlatego nie współczują ludziom. — Westchnął. — Najpierw trzeba być człowiekiem.
A dopiero potem uczonym.
Wstał.
— Pora się położyć. Trzeba będzie spać kolejno, bo otarki zabiją nam konie.
Pierwszy dyżur wypadł na dziennikarza.
Konie pochrupywały siano z niewielkiego, zeszłorocznego stogu.
Usadowił się koło progu chatki, kładąc broń na kolanach.
Szybko opadła zasłona mroku. Później jego oczy stopniowo przywykły do ciemności. Wzeszedł księżyc. Niebo było czyste, rozgwieżdżone. Gdzieś w górze, nawołując się, przeleciało stadko maleńkich ptaszków, które w odróżnieniu od dużych ptaków, bojąc się drapieżników, wykonują swoje jesienne przeloty nocą.
Betly wstał i obszedł stróżówkę. Polanę, na której stał domek, otaczał zawarty las, co było niebezpieczne. Dziennikarz sprawdził, czy kurki jego broni są odwiedzione.
Zaczął odtwarzać w pamięci wydarzenia ostatnich dni, rozmowy, twarze i pomyślał, jak będzie opowiadać — o otarkach po powrocie do redakcji. Potem przyszło mu na myśl, że w jego świadomości stałe tkwiła właśnie sprawa powrotu i krasiła w zupełnie szczególny sposób wszystko, z czym miał okazję się spotkać. Nawet gdy pędzili za otarkiem, który porwał dziewczynkę, on, Betly, nie zapomniał, że jakkolwiek byłoby tu strasznie, może zawrócić i odejść stąd.
„Ja to wrócę — powiedział do siebie. — A Meller? A inni?”
Temat ten był jednak zbyt przygnębiający, żeby się zdecydował przemyśleć go do końca.
Siadł w cieniu stróżówki i zaczął rozmyślać o otarkach. Przypomniał sobie tytuł artykułu w jakiejś gazecie: „Rozum bez dobroci”. Było to podobne do tego, co mówił leśniczy. Dla niego otarki nie są ludźmi, ponieważ nie mają „życzliwości”. Rozum bez dobroci. Czy jest to jednak możliwe? Czy rozum może w ogóle istnieć bez życzliwości? Co jest główne? Czyżby ta życzliwość nie była pochodną rozumu? Czy na odwrót?… Rzeczywiście, stwierdzono już, że otarki mają większe niż ludzie zdolności logicznego myślenia, że lepiej rozumieją abstrakcję i mają lepszą pamięć. Chodziły już słuchy, że kilka otarków z pierwszej partii pracuje w ministerstwie wojny nad rozwiązywaniem jakichś zadań specjalnych. Ale do rozwiązania wszelkich zadań specjalnych wykorzystuje się przecież także „maszyny myślące”. I jaka tu różnica?
Przypomniał sobie, jak jeden z farmerów opowiadał jemu i Hellenowi, że niedawno widział ot arka prawie całkowicie nieowłosionego, na co leśniczy odrzekł, że w ostatnim czasie otarki coraz bardziej upodabniają się do ludzi. Czyżby one miały zawojować świat? Czyżby rozum bez dobroci był silniejszy od rozumu ludzkiego?
„Nie będzie to jednak szybko — powiedział do siebie. — A nawet jeśli będzie. Ja zdążę w każdym razie przeżyć i umrzeć.”
Zaraz potem jednak poraziło go: dzieci! W jakim świecie będą żyć — w świecie otarków, czy w świecie cybernetycznych robotów, które również nie są humanitarne, i także, jak twierdzą niektórzy, są mądrzejsze od ludzi?
Niespodziewanie zjawił się przed nim jego syneczek i odezwał się:
„Tatusiu, posłuchaj. Przecież my — to my, tak? A oni — to oni? Ale oni myślą też o sobie — my.”
„Wy coś za wcześnie dojrzewacie — pomyślał Betly. — Mając siedem lat nie zadawałem takich pytań.”
Gdzieś z tyłu trzasnęła gałązka. Chłopczyk zniknął.
Dziennikarz z lękiem obejrzał się i przysłuchiwał. Nie, wszystko w porządku.
Trzepocząc w locie, ukośnie przeciął polanę nietoperz.
Betly wyprostował się. Przyszło mu na myśl, że leśniczy coś przed nim ukrywa. Na przykład, nie powiedział dotąd, co to był za jeździec, który pierwszego dnia wyprzedził ich na zaniedbanej drodze.
Ponownie oparł się plecami o ścianę domku. Jeszcze raz zjawił się przed nim syn i znów z pytaniem:
„Tatusiu, a skąd jest wszystko? Drzewa, domy, powietrze, ludzie? Skąd się to wszystko wzięło?”
Zaczął opowiadać chłopcu o ewolucji świata, potem coś ostro zakłuło go w serce i Betly ocknął się.
Księżyc zaszedł, ale niebo już się nieco rozjaśniło.
Na polanie nie było kani. Dokładniej, nie było jednego, a drugi leżał na trawie i nad nim kłębiły się trzy szare cienie. Jeden z nich wyprostował się i dziennikarz ujrzał ogromnego otarka z wielką, grubo ciosaną głową, rozwartą paszczą i dużymi, błyszczącymi w półmroku oczami.
Potem w pobliżu rozległ się szept:
— On śpi.
— Nie, już się zbudził.
— Podejdź do niego.
— On wystrzeli.
— Strzeliłby wcześniej, gdyby mógł. Albo śpi, albo zamarł ze strachu. Podejdź do niego.
— Podejdź sam.
A dziennikarz rzeczywiście zamarł. Było to jak we śnie. Rozumiał, że wydarzyło się coś nieodwracalnego, stało się nieszczęście, ale nie mógł ruszyć ni ręką, ni nogą.
Szept trwał nadal:
— Ale ten drugi? On wystrzeli.
— On jest chory. Nie zbudzi się… No idź, słyszysz!
Betly z ogromnym trudem spojrzał w bok. Zza węgła stróżówki ukazał się otark. Ale ten był maleńki, podobny do świni.
Przezwyciężając odrętwienie, dziennikarz nacisnął spust broni. Jeden za drugim zagrzmiały dwa wystrzały, w niebo wabiły się loftki z dwóch nabojów.
Betly zerwał się, broń wypadła mu z rak. Rzucił się do stróżówki, drżąc zatrzasnął za sobą drzwi i zasunął zasuwę.
Leśniczy stał z przygotowaną bronią. Jego usta poruszyły się i dziennikarz raczej domyślił się, niż usłyszał pytanie:
— Konie?
Kiwnął głową.
Zza drzwi doszedł szmer. Otarki podpierały je czymś z zewnątrz.
Rozległ się głos:
— Hej, Meller! Hej!
Leśniczy rzucił się do okienka. Już wysuwał broń, gdy na tle rozjaśniającego się nieba mignęła czarna łapa; ledwie zdążył wciągnąć dwururkę.
Na zewnątrz z satysfakcja zasiniano się.
Gramofonowy, rozciągający dźwięki głos powiedział:
— Oto i skończyło się, Meller.
Zagłuszając go, odezwały się też inne głosy:
— Meller, Meller, porozmawiaj z nami…
— Hej, leśniczy, opowiedz coś treściwego. Jesteś przecież człowiekiem, powinieneś być mądry…
— Meller, wypowiedz się, a ja ciebie sprostuję….
— Porozmawiaj ze mną, Meller. Mów mi po imieniu. Jestem Fllipp…
Leśniczy milczał.
Dziennikarz niepewnym krokiem podszedł do okienka.
Głosy rozlegały się tuż obok, za bierwionową ścianą. Czuć było zapach zwierząt — krew, pomiot i jeszcze coś.
Otark, który nazwał się Filippem, odezwał się spod samego okienka:
— Jesteś dziennikarzem, tak? Ty, kto podszedł?…
Dziennikarz chrząknął. Miał sucho w gardle. Ten sam głos zapytał:
— Po co tu przyjechałeś?
Zapadła cisza.
— Przyjechałeś, żeby nas zniszczyli?
Przez chwilę znowu była cisza, a potem odezwały się wzburzone głosy:
— Oczywiście, oczywiście, oni chcą nas wytępić… Najpierw nas stworzyli, a teraz chcą zniszczyć…
Rozległ się ryk, a potem wrzawa. Dziennikarz odniósł wrażenie, że otarki się pobiły.
Zagłuszając wszystkich przemówił ten, który nazwał siebie Filippem:
— Halo, leśniczy, dlaczego nie strzelasz? Przecież zawsze strzelasz. Porozmawiaj teraz ze mną.
Nieoczekiwanie gdzieś z góry rozległ się nagle strzał.
Betly odwrócił się.
Leśniczy wdrapał się na palenisko, rozsunął żerdzie, z których zbudowany był dach kryty od góry słomą, i strzelał.
Wystrzelił dwukrotnie, błyskawicznie załadował broń i ponownie wystrzelił.
Otarki rozbiegły się.
Meller zeskoczył z paleniska.
— Trzeba teraz zdobyć konie, bo będzie z nami krucho.
Obejrzeli trzy zabite otarki.
Jeden, młody, był rzeczywiście prawie nagi, a sierść rosła mu tylko na karku.
Betly omal nie zwymiotował, gdy Meller odwrócił otarka na trawie. Wstrzymał się zakrywając usta.
Leśniczy powiedział:
— Pamięta pan, że to nie ludzie. Nawet jeżeli rozmawiają. One ludzi zjadają. Swoich także.
Dziennikarz obejrzał się. Już się rozjaśniło. Polana, las, zabite otarki — wszystko wydawało mu się przez moment nierealne.
Czy to możliwe?… Czy to on stoi tutaj, Donald Betly?…
— O, tutaj otark zjadł Kleina — powiedział Meller. — Opowiadał o tym jeden z naszych, z tutejszych. Przyjęli go tu do sprzątania, kiedy było laboratorium. Tego wieczora przypadkowo znalazł się w sąsiednim pokoju. I wszystko słyszał…
Dziennikarz i leśniczy znajdowali się teraz na wyspie, w głównym korpusie Centrum Naukowego. Rankiem zdjęli siodła z zabitych koni i groblą przedostali się na wyspę. — Pozostał im teraz tylko jeden karabin, ponieważ uciekając otarki zabrały z sobą dubeltówkę Betly ego. Plan Mellera sprowadzał się do tego, żeby w porze dziennej dotrzeć do najbliższej farmy, gdzie otrzymają konie. Dziennikarz wymógł jednak na nim pół godziny, przeznaczone na obejrzenie opuszczonego laboratorium.
— On wszystko słyszał — opowiadał leśniczy. — Było to wieczorem, około godziny dziesiątej. Klein miał jakieś urządzenie, które rozbierał męcząc się z przewodami elektrycznymi, a otark siedział na podłodze i rozmawiali. Dyskutowali o czymś z fizyki. Był to jeden z pierwszych wyhodowanych tu otarków i uważał się za najmądrzejszego. On mógł nawet mówić w obcych językach… Nasz chłopak zmywał. obok podłogę i słyszał ich rozmowę. Potem nastąpiła cisza i coś grzmotnęło. Nagle sprzątacz usłyszał słowa: „O Boże!…” To mówił Klein, a w jego głosie było takie przerażenie, że pod chłopakiem ugięły się nogi. Potem rozległ się przenikliwy krzyk: „Pomocy!” Sprzątacz zajrzał do tego pokoju i zobaczył, że Klein leży wijąc się na podłodze, a otark go ogryza. Ze strachu chłopak nie mógł zrobić nic i po prostu stał. Dopiero kiedy otark ruszył na niego, zatrzasnął — drzwi.
— A potem?
— Potem zabiły jeszcze dwóch laborantów i uciekły. A pięć albo sześć otarków zostało, jakby się nic nie zdarzyło. I kiedy ze stolicy przyjechała komisja, one rozmawiały z nią. Te wywieziono. Później jednak okazało się, że w pociągu zjadły — one jeszcze jednego człowieka.
W dużej sali laboratorium wszystko pozostało jak dawniej. Na długich stołach stały naczynia pokryte warstwą pyłu, wśród przewodów urządzenia rentgenowskiego zaplotły swoje sieci pająki. Tylko w oknach wybite były szyby i w otwory wdzierały się gałęzie rozrośniętej, zdziczałej akacji.
Meller i dziennikarz wyszli z głównego korpusu.
Betly bardzo chciał obejrzeć urządzenie do naświetlań i wyprosił u leśniczego jeszcze pięć minut.
Na głównej uliczce opuszczonej osady asfalt przerósł trawą i młodymi, ale już silnymi krzewami. Jak zwykle jesienią była doskonała widoczność. Pachniało zbutwiałymi liśćmi i mokrym drzewem.
Na placu Meller nagle się zatrzymał.
— Pan nic nie słyszał?
— Nie — odpowiedział Betly.
— Wciąż myślę, że w stróżówce zaczęły nas one osaczać wszystkie razem — powiedział leśniczy. — Przedtem to się nigdy nie zdarzyło. One zawsze działały w pojedynkę.
Zaczął się ponownie przysłuchiwać.
— Żeby tylko nie sprawiły nam niespodzianki. Lepiej jak najszybciej się stąd zabrać.
Doszli do niskiej, okrągłej budowli z wąskimi, zakratowanymi oknami. Masywne drzwi były uchylone, betonową podłogę i próg pokrywała cienka warstewka śmieci — rudych igiełek świerkowych, pyłu, skrzydełek owadów.
Ostrożnie weszli do pierwszego pomieszczenia z nawisłym pułapem. Jeszcze jedne masywne drzwi wiodły do niskiej sali.
Zajrzeli do niej. Wiewiórka z puszystym ogonem, jak płomyk, przemknęła po drewnianym stole i skoczyła oknem przez pręty kraty.
Przez chwilę leśniczy patrzył w ślad za nią. Przysłuchiwał się w napięciu, ściskając broń, po czym powiedział:
— Nie, to się nie uda.
I pospiesznie ruszył z powrotem.
Było jednak za późno.
Z zewnątrz dobiegł szmer i drzwi wejściowe, plasnąwszy, zamknęły się. Rozległ się hałas, jakby je przywalono czymś ciężkim.
Przez sekundę Meller i dziennikarz patrzyli na siebie, po czym rzucili się do okna.
Betley wyjrzał na zewnątrz i cofnął się.
Plac i rozległy, wyschnięty basen, nie wiadomo w jakim celu kiedyś tu zbudowany, zapełniały się otarkami. Było ich wiele dziesiątek, a dalsze wyrastały jakby spod ziemi. Nad tym tłumem ni to ludzi, ni to zwierząt rozlegał się już gwar, niosły się krzyki i porykiwanie.
Oszołomieni, leśniczy i Betly milczeli.
Znajdujący się w pobliżu nich młody otark stanął na tylnych łapach. W przednich trzymał coś okrągłego.
— Kamień — wyszeptał dziennikarz, wciąż jeszcze nie wierząc w to, co się stało. — On chce rzucić kamieniem…
Nie był to jednak kamień.
Okrągły przedmiot został rzucony, koło kraty oślepiająco błysnęło i wokół wionęło gorzko pachnącym dymem.
Leśniczy zrobił krok do tyłu. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. Broń wypadła mu z rąk i chwycił się za pierś.
— Och, ty czarcie! — powiedział i podniósł rękę, patrząc na zakrwawione palce. — Och, ty diable! Oni mnie wykończyli.
Blednąc, wykonał dwa niepewne kroki, przykucnął, a potem siadł pod ścianą.
— Oni mnie wykończyli.
— Nie! — krzyknął Betly. — Nie! — Dygotał, jak w gorączce.
Zacisnąwszy usta, Meller podniósł ku niemu pobladłą twarz.
— Drzwi!
Dziennikarz pobiegł do wyjścia. Tutaj ponownie przesuwano na zewnątrz coś ciężkiego.
Betly zasunął jedną zasuwę, a potem drugą. Na szczęście wszystko tu było tak urządzone, że od środka drzwi miały mocne zamknięcie.
Wrócił do leśniczego.
Meller leżał już pod ścianą, przyciskając dłonie do piersi. Na jego koszuli zwiększała się mokra plama. Nie pozwolił się opatrzyć.
— Wszystko jedno — powiedział. — Przecież czuję, że to koniec. Nie chcę się męczyć. Proszę nie ruszać.
— Przecież przyjdą nam na pomoc! — zawołał Betly.
— Kto?
Pytanie zabrzmiało tak przykro, tak otwarcie i beznadziejnie, że dziennikarza zmroziło.
Milczeli przez jakiś czas, a potem leśniczy zapytał:
— Przypomina pan sobie, że pierwszego dnia widzieliśmy jeźdźca?
— Tak.
— Najprawdopodobniej to on spieszył uprzedzić otarki, że pan przyjechał. Mają tu oni związki: bandyci z miasta i otarki. Dlatego otarki połączyły się. Proszę się temu nie dziwić. Ja wiem, że nawet gdyby z Marsa przyleciały do nas jakieś ośmionogi, i wówczas znaleźliby się ludzie, którzy zaczęliby zawierać porozumienia.
— Tak — wyszeptał dziennikarz.
Do wieczora w ich sytuacji nic się nie zmieniło. Meller szybko opadał z sił. Krwotok skończył się, ale mimo to nie pozwolił się dotknąć. Dziennikarz siedział obok niego na kamiennej posadzce.
Otarki nie zaczepiały ich. Nie próbowały ani włamać się przez drzwi, ani rzucić ponownie granatem. Gwar za oknami to cichnął, to wzmagał się.
Po zachodzie słońca, kiedy ochłodziło się, leśniczy poprosił o picie. Dziennikarz napoił go z manierki i przetarł mu twarz wodą. Leśniczy powiedział:
— Może to i dobrze, że zjawiły się otarki. Teraz wyjaśni się, co to jest Człowiek. Teraz będziemy wiedzieli, że człowiek to nie istota, która może rachować i nauczyć się geometrii, ale coś innego. Uczeni już bardzo zhardzieli od swojej nauki. A ona to jeszcze nie wszystko.
Meller umarł w nocy, a dziennikarz żył jeszcze trzy dni. Pierwszego dnia — myślał tylko o uratowaniu się, przechodził od rozpaczy do nadziei, kilka razy strzelał przez okna — licząc, że ktoś usłyszy wystrzały i przyjdzie mu na pomoc.
Pod wieczór zrozumiał, że nadzieje te są iluzoryczne. Jego życie wydało mu się podzielone na dwie, zupełnie z sobą nie związane części. Najbardziej dręczyło go to, że nie było między nimi żadnych związków logicznych i przyczynowych. Jedno było szczęśliwym, mądrym życiem wybijającego się dziennikarza i kończyło się Ono, gdy wraz z Mellerem wyjechał z miasta ku pokrytym lasami Górom Centralnym. To pierwsze życie w ogóle nie zapowiadało, że przyjdzie mu tutaj zginąć na wyspie, w budynku zaniedbanego laboratorium.
W drugim życiu wszystko mogło się zdarzyć lub nie. Składało się ono wyłącznie — z przypadków, a w ogóle mogło go nie być. Mógł tu nie przyjeżdżać, wymawiając się od tego zadania redakcyjnego i wybierając inne. Zamiast zajmować się otarkami, mógł polecieć do Nubii, gdzie wykonywano prace nad ratowaniem zabytkowych pamiątek sztuki egipskiej.
Dziwaczny przypadek przywiódł go tutaj. I to było najstraszniejsze. Kilkakrotnie nieomal przestawał wierzyć w to, co mu się przytrafiło, zaczynał chodzić po sali, dotykać oświetlonych słońcem ścian i pokrytych pyłem stołów.
Nie wiadomo dlaczego, otarki zupełnie przestały nim się interesować. Na placu i w zbiorniku pozostało ich niewiele. Od czasu do czasu wszczynały między sobą bójki, a raz Betly z zamierającym sercem ujrzał, jak rzuciły się na jednego spośród siebie, rozerwały go i zaczęły zjadać.
Nocą nagle stwierdził, że jego śmierci winien będzie Meller. Poczuł odrazą do martwego leśniczego i przeciągnął jego ciało dc pierwszego pomieszczenia, ku samym drzwiom.
Przez godzinę lub dwie siedział na posadzce, powtarzając bez nadziei:
— Boże, ale dlaczego ja?… Dlaczego właśnie ja?…
Na drugi dzień skończyła mu się woda i zaczęło go męczyć pragnienie. Wtedy już ostatecznie zrozumiał, że nie może się uratować, uspokoił się i ponownie zaczął rozmyślać nad swoim życiem, ale już inaczej. Przypomniał sobie, jak jeszcze na samym początku tej wyprawy miał spór z leśniczym. Meller powiedział, że farmerzy nie będą chcieli z nim rozmawiać. „Dlaczego?” — zapytał Betly. „Dlatego, że pan jest z góry. Z tych, którzy ich sprzedali.” — „Niby dlaczego jestem z góry? — nie zgodził się Betly. — Zarabiam niewiele więcej niż oni.” — „I co z tego? — zaoponował leśniczy. — Ma pan lekką, świąteczną pracę. Przez te wszystkie lata oni tu ginęli, a pan pisał swoje reportażyki, chodził po restauracjach, wiódł dowcipne rozmowy…”
Zrozumiał, że wszystko to była prawda. Optymizm, którym się tak chlubił, był ostatecznie optymizmem strusia. Po prostu chował głowę przed złem. Czytał w gazetach o egzekucjach w Paragwaju i o głodzie w Indiach, a myślał o tym, jak zdobyć pieniądze i wymienić meble w swoim dużym, pięciopokojowym mieszkaniu, w jaki sposób jeszcze bardziej podnieść dobre mniemanie o sobie u tej lub innej wpływowej osoby. Otarki — otarki-ludzie — strzelały do protestujących tłumów, spekulowały zbożem, potajemnie przygotowywały wojny, a on odwracał się i udawał, że tego nie ma.
W tym kontekście jego całe minione życie jawiło mu się nagle jako silnie związane z tym, co się stało teraz. Nigdy nie występował przeciw złu i teraz nadszedł odwet…
Drugiego dnia otarki kilkakrotnie zagadywały go spod okna. Nie odpowiadał. Jeden z otarków powiedział:
— Hej, dziennikarzu, wychodź. Nic ci nie zrobimy.
A jednocześnie drugi roześmiał się.
Betly wrócił do rozmyślań o leśniczym. Teraz jednak myśli te były już inne. Przyszło mu do głowy, że leśniczy był bohaterem. Szczerze mówiąc, jedynym prawdziwym bohaterem, którego on, Betly, spotkał. W pojedynkę, bez żadnej pomocy wystąpił on przeciw otarkom, walczył z nimi i umarł niepokonany.
Trzeciego dnia dziennikarz zaczął majaczyć. Zdawało mu się, że wrócił do redakcji swojej gazety i dyktuje stenografce artykuł.
Artykuł nosił tytuł „Czym jest człowiek?”
Głośno dyktował:
— W naszym wieku zadziwiającego rozwoju nauki może się wydawać, że w istocie jest ona wszechmocna. Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, że stworzono sztuczny mózg, dwukrotnie przewyższający ludzki, i — zdolny do pracy. Czy istota obdarzona takim — mózgiem będzie miała pełne prawo uważać się za Człowieka? Co właściwie czyni nas tym, czym jesteśmy? Umiejętność liczenia, analizowania, opracowywania wykładni logicznych, czy coś, co wpoiło nam społeczeństwo i ma związek ze stosunkiem jednego człowieka do drugiego, ze stosunkiem jednostki do kolektywu? Na przykładzie otarków…
Mąciło mu się jednak w głowie.
Rankiem trzeciego dnia rozległ się wybuch. Betly obudził się. Wydawało mu się, że się zerwał i trzyma broń w pogotowiu. W rzeczywistości jednak leżał bezsilny pod ścianą.
Nad nim pojawiła się morda zwierzęcia. Z trudem wytężając pamięć skojarzył sobie, do kogo podobny był Fiedler. Do otarka!
Myśli te jednak szybko zmąciły się. Nie czując już, jak go rozszarpują, w ułamku sekundy Betly zdążył pomyśleć, że właściwie otarki nie są takie straszne, że w tej zaniedbanej krainie jest ich zaledwie setka lub dwie. Że poradzą sobie iż nimi. Ale ludzie!… Ludzie!…
Nie wiedział, że wieść o zaginięciu Mellera rozniosła się już po całej okolicy i doprowadzeni do rozpaczy farmerzy wykopują ukrytą bron.
Przetłumaczył Ryszard Ciszewski