Aleksander Grin Zdarzenie na ulicy Psa

Tak się złożyło, że Aleksander Holtz wyszedł z knajpy i znalazł się w miejscu spotkania dokładnie o pół godziny wcześniej. W oczekiwaniu na obiekt swej miłości odprowadzał oczyma każdą kobietę przesuwającą się w poprzek ulicy i z niecierpliwością uderzał laską o drewniany słup. Wyczekiwał tęsknie i pożądliwie. A czasem, uśmiechając się do wspomnień, myślał, że wszystko skończy się jak najlepiej.

Nadszedł wieczór. Wąziutka jak szczelina ulica Psa zasnuta była złotym kurzem, z brudnych okien wydobywał się kuchenny czad, roznosząc w powietrzu zapach przypalonego pożywienia i wilgotnej bielizny. Po bruku włóczyli się handlarze warzyw i zbieracze szmat, zwracając na siebie uwagę ochrypłymi okrzykami. Z drzwi piwiarni co jakiś czas wytaczali się ludzie o spowolnionych ruchach; po wyjściu szukali najpierw punktu oparcia, potem wzdychali, nasuwali kapelusze jak najgłębiej na głowy i ruszali z ponurym, to znów z pogodnym wyrazem twarzy, przesadnie mocnymi krokami.

— Witaj! Aleksander Holtz drgnął i odwrócił się. Ona stała przed nim w niedbałej pozie, jak gdyby zatrzymała się mimochodem, na chwilę, aby zaraz odejść. Jej smagła, ruchliwa twarz ze smutnym spojrzeniem i kapryśnym wykrzywieniem brwi unikała oczu Holtza. Przyglądała się przechodniom.

— Kochana! — niepewnym, delikatnym głosem powiedział Holtz i umilkł.

Zwróciła twarz w jego stronę i obojętnym wzrokiem obrzuciła jego pstrokaty krawat, kapelusz iż piórem i gładko wygolony, trochę drżący podbródek. Ona jeszcze na coś czekała.

— Ja… — wyszeptał Holtz. Potem włożył rękę do kieszeni, wyciągnął kawałek afisza i rzucił. — Pozwól mi… — Tu jego ręka dotknęła ronda kapelusza. — I tak oto między nami wszystko skończone?

— Wszystko skończone — jak echo powtórzyła kobieta. — I po co pan chciał się jeszcze ze miną zobaczyć?

— Więcej… po nic — z wysiłkiem powiedział Holtz. Kręciło mu się w głowie z nieszczęścia. Zrobił krok do przodu, nieoczekiwanie dla samego siebie wziął delikatną, pogardliwie posłuszną rękę i natychmiast ją puścił.

— Żegnaj — wydobył z siebie ciężkie jak góra słowo. — Pani niebawem wyjeżdża? — Teraz ktoś inny mówił za niego, a on słuchał sparaliżowany męczącym koszmarem.

— Jutro.

— U mnie została parasolka.

— Kupiłam sobie drugą. Żegnam pana.

Wolno skinęła mu i poszła. Słup okazał się mocniejszy niż laska Holtza: delikatny przedmiot iż kości rozleciał się w kawałki. Uparcie patrzył na oddalającą się dziewczynę, ale ona nie obejrzała się ani razu. Potem jej postać zasłonił węglarz z wielkim koszem. Kawałek kapelusza wynurzył się zza rogu — to wszystko.

Aleksander Holtz otworzył drzwi pobliskiej restauracji. Gwarnie tu było i ludno: ukośne promienie słońca błyszczały w gęstym wojsku butelek drażniących grą barw. Holtz usiadł przy wolnym stoliku i krzyknął:

— Kelner!

Uprzedzająco grzeczny mężczyzna w brudnej koszuli podbiegł do Holtza i zdmuchnął kurz ze stolika. Holtz powiedział:

— Butelkę wódki.

Kiedy ją podano, nalał do kieliszka, upił trochę i splunął. Oczy jego miotały iskry gniewu, nozdrza rozdymały się wściekle.

— Kelner! — ryknął Holtz. — Ja nie prosiłem o wodę, do diabła! Proszą zabrać tę ciecz, której pełno jest w każdej studni. — Wódki chcę, prędzej!

Wszyscy, nawet ci najbardziej flegmatyczni, zerwali się z miejsc i otoczyli Holtza. Zdumiony kelner przysięgał, że w butelce była prawdziwa wódka. Wśród ogólnego zamieszania, podczas gdy każdy z obecnych wypijał trochę wody, aby przekonać się o racji Holtza, przyniesiono nawą zalakowaną butelkę. Właściciel gospody, obrażony ji naburmuszony jak człowiek, który wbrew swojej woli znalazł się w dwuznacznej sytuacji, sam wyciągnął korek. Jego ręce, drżąc ze zdenerwowania, pieczołowicie napełniały kieliszek płynem. Ambicja nie pozwoliła mu spróbować, ale nagle, przejęty zwątpieniem, wziął łyk i splunął: w kieliszku była woda.

Holtz się rozpogodził i cicho się śmiejąc, w dalszym ciągu domagał się wódki. Zrobił się straszliwy rwetes. Woskowa ze strachu twarz karczmarza odwracała się z jednej strony na drugą, jak gdyby prosząc o pomoc. Jedni krzyczeli, że właściciel restauracji jest oszustem, że należy wezwać policję; — drudzy zażarcie utrzymywali, że łajdakiem jest właśnie Holtz.

Jeszcze inni zaczęli coś bąkać o diable: ich ograniczane mózgi zastraszane przez całe życie, nie były w stanie wyjaśnić tego wydarzenia, nie wiążąc go z siłą nadprzyrodzoną.

Dygocąc z gorąca i zdenerwowania gospodarz powiedział:

— Wybaczcie… słowo honoru, nie mam pojęcia! Nie wiem, nic nie wiem! Dajcie mi spokój! Matko Przenajświętsza! Dwadzieścia lat handluję, dwadzieścia lat!…

Holtz wstał i uderzył grubasa w ramię.

— Mój drogi — rzekł wkładając kapelusz — nie mam do pana pretensji. Pańskie butelki są chyba z papieru, więc nic dziwnego, że spirytus się ulatnia. Żegnana!

I wyszedł nie odwracając się, ale wiedział, że za mim suną zdziwione, otwarte gęby.

Historyk (według słów którego zapisałem to wszystko) — od chwili wyjścia Holtza na ulicę zdecydowanie sprzeciwia się twierdzeniu rzeźnika. Rzeźnik dowodzi bowiem, że ów dziwny młody człowiek skierował swe kroki do piekarni i tam zażądał funta sucharów. Historyk — którego nazwiska nie wymienię, jako że prosił mnie o to, ale jest to osoba bardziej zasługująca na zaufanie niż jakiś tani rzeźnik — klnie się na Boga, że młodzieniec zaczął kupować jajka u baby na rogu ulicy Psa i Zaułka r

Ślepców. Kontrowersja ta jednak nie wnosi istotnych zmian do treści wydarzenia i dlatego właśnie zatrzymuję się na piekarni.

Otwierając jej drzwi Holtz obejrzał się i zobaczył tłum. Ludzie przeróżnych zawodów, starcy, dzieci i kobiety tłoczyli się za jego plecami, dyskretnie gestykulowali i pokazywali jeden drugiemu palcem tego dziwnego człowieka, który skompromitował właściciela restauracji. Histeryczna ciekawość rozwodniona ciemnym strachem niewiedzy ciągnęła ich w ślad za nim jak sforę psów. Holtz zmarszczył czoło i wzruszył ramionami, ale natychmiast roześmiał się. Niech łamią sobie głowy — oto jego ostatnia dziwna zabawa.

Podszedł do lady i poprosił o funt słodkich sucharków. Piekarnia wypełniła się kupującymi. Wszyscy, komu trzeba i komu nie trzeba, kupowali i chciwie zaglądali w kamienną, surową twarz Boltza. A on jakby nie dostrzegał ich.

Wśród ogólnego napięcia usłyszano głos ekspedientki. — Mój pandę, a cóż to znowu?

Szala wagi wypełniona sucharami nie mogła przeważyć funtowego odważnika. Dziewczyna mocno pociągnęła w dół za łańcuszek wagi — ale druga szala, jak przykuta, tkwiła bez ruchu.

Holtz roześmiał się i pokiwał głową, ale jego śmiech był ostatnią kroplą w naczyniu strachu, jaki owładnął obecnymi. Popychając się i krzycząc rzucili się do ucieczki. Chłopcy ściśnięci w drzwiach piszczeli jak zarzynani. Zupełnie zdezorientowana, purpurowa ze strachu, stała ekspedientka.

I znów Holtz wyszedł trzasnąwszy drzwiami tak, że szyby zadzwoniły. Miał ochotę coś połamać, potłuc, uderzyć kogoś. Chwiejąc się, z bladą, rozgorączkowaną twarzą, z kapeluszem zsuniętym na ucho, sprawiał wrażenie nienormalnego.

Byłoby lepiej dla starej, gdyby nie wlazła mu w drogę. Z jej straganu wziął jajko, rozbił je i wyjął ze skorupy złotą monetę. „Aj” — krzyknęła osłupiała kobieta i krzyk jej został podchwycony przez „ach” tłumu tarasującego ulicę.

Holtz natychmiast odszedł szperając w kieszeni. Czego tam szukał?

Ludzie otaczający starą krzyczeli, jedni dławili się śmiechem, inni znów obrzucali się bezmyślnymi przekleństwami. Był to rzadki widok. Starcze, chciwe ręce z oszalałym pośpiechem tłukły jajko za jajkiem. Zawartość ich ściekała na bruk i zwijała się w kurzu tworząc śliskie plamy. Ale w żadnym jajku nie było złota.

Bezzębne usta płaczliwie mlaskały rzygając plugawymi słowy, a wokoło, trzymając się za brzuchy, jęczeli ze śmiechu ludzie.

Gdy Holtz już doszedł do placu, wyjął z kieszeni pistolet i najspokojniej uniósł lufę do skroni. Prześladowało go jasne piórko kapelusza kryjącego się za rogiem. Nacisnął spust, głośny huk wystrzału odepchnął wieczorną ciszę i na ziemię upadł trup, ciepły i podrygujący.

Od żywego trzymali się w przyzwoitej odległości, do (martwego biegli na złamanie karku. Więc to tylko człowiek? On naprawdę umarł? Gwar pytań i okrzyków wypełnił powietrze. Zapisana kartka, znaleziona w kieszeni Holza, była przedmiotem wnikliwych komentarzy. Z powodu kobiety! Tfu!!! Mężczyzna, który zatrwożył całą ulicę, człowiek, co jednych przyprawił o zachwyt naiwny, innych — o wściekłość i narzekania, nastraszył dzieci i kobiety, wyjmował złoto z miejsca, gdzie nigdy go nie było — ten człowiek umarł z powodu jednej spódniczki? Ha! Ha! Ha! Czemu jeszcze się dziwić?!

Przemówienia pogrzebowe nad ciałem Holtza wygłosili tu, na ulicy, restaurator i stara przekupka. Stara radośnie piszczała, krzyczała:

— Szarlatan!

Karczmarz rzucił złośliwie, z wyraźną przyjemnością:

— Tak!

Mieszczanie rozchodzili się, trzymając swoje żony i kochanki pod rękę. Mało który z nich nie kochał w tej chwili swojej przyjaciółki i nie ściskał mocniej jej ręki. Oni mieli to, czego nie miał zmarły. W ich oczach był on bezsilny i żałosny. To nic, że miał jakieś osobliwe zdolności, przecież i tak był nieszczęśliwy. Jakie to przyjemne, jakie to przyjemne, jakie to niezwykle przyjemne!

Nie martwcie się, wszyscy byli zadowoleni. I jakby zadeptując żarzącą się zapałkę, gasili w sobie myśli: „A może, może… — on może jeszcze czegoś potrzebował?”


Przetłumaczył Roman Gorzelski

Загрузка...