Breg otworzył luk remontowy i wyciągnął z niego kabel. Sam wyszedł i wspólnie z Siwerem zaczęli ciągnąć kabel w stronę stacji. Czarna gładka żmija wiła się wolno między odłamkami kamienia. Breg zginając się ciągnął koniec. Siwer podciągał kabel ku sobie, aby ulżyć pilotowi. W bladym świetle niewielkiego, lecz jasnego Saturna kabel rzucał cień, i cień ten, pełzający po kamieniach, także przypominał żywą istotę. Drugi, słabszy cień pełzł z boku, ponieważ srebrzysty korpus „Ładogi” odbijał promienie Saturna. Dociągnęli koniec kabla do wejścia na stację. „No, najtrudniejsze mamy już za sobą” — zaczął Siwer, lecz Breg przecząco pokręcił głową: należało jeszcze jakimś sposobem wprowadzić kabel do wnętrza, pokonując hermetyczne drzwi i unikając wyciekania powietrza z pomieszczeń, gdzie jego zapas był ograniczony. Trzeba było iść na statek po narzędzia.
W drodze powrotnej Siwer zatrzymał się i zapytał:
— Podłączyłeś kabel?
— Jasne, a jak byśmy wywiercili dziury? — odparł Breg i pomachał płaską skrzynką zabraną ze statku.
— Dobrze, bo ja o tym zapomniałem — przyznał się Siwer.
Długo kręcili się koło stacji, usiłując przebić wąski kanał pod drzwiami. Spod elektroerozyjnego wiertła tryskały fontanny niebieskich iskier, transformator rozgrzał się do granic wytrzymałości, lecz lita skała poddawała się z trudem.
— W ten sposób możemy się tutaj bawić do rana — zaczął gderać Siwer. — Trzeba by wymyślić coś innego.
— Przydałaby się nam zwykła wiertarka ze spiralnym wiertłem.
— A co, nie wziąłeś?
— Wziąłem. Tylko nie mamy wiertła o takiej średnicy, jak potrzeba. Nasz zestaw przewidziany jest do pracy w pomieszczeniu.
— Szkoda — powiedział Siwer.
Breg przyłożył rękę do transformatora, żeby posłuchać jego buczenia, i bez wahania wyłączył prąd.
— Co teraz zrobimy? — spytał Siwer.
— Poczekaj — odezwał się Breg. — A może tamci mają takie wiertło? Kto wie, może u nich akurat się znajdzie.
— Genialna myśl — zgodził się Siwer. — To co, poszedłbyś na tę ich krypę?
— Idź lepiej ty — powiedział Breg. — Ty się już z nimi poznałeś, a ja nie.
Siwer stęknął i wyprostował się.
— Starość nie radość — powiedział. — No to daj jakieś wiertełko.
Breg pogrzebał w torbie i z trudem zginając palce opięte grubymi rękawicami, wydobył z niej maleńkie wiertełko, które podał Siwerowi. Zacisnąwszy wiertło w dłoni, Siwer skierował się w stronę rudowca.
Saturn stał już niemal w zenicie. Pod jego promieniami chłodno pobłyskiwały krawędzie skał. Ominąwszy wysoki głaz, Siwer ujrzał stary statek, którego górna połowa, zdawało się, wisiała w próżni, nie mając żadnego oparcia. Siwer na moment zamarł ze zdumienia, lecz po chwili uśmiechnął się. Wszystko było na swoim miejscu. Pracowita polerka automatyczna, opisując okrążenie za okrążeniem, zdołała przejść już połowę korpusu, a oczyszczona i wypolerowana część powłoki świeciła się niebieskawo, odbijając promienie, podczas gdy dolna, porowata i mocno zakopcona część powierzchni pochłaniała światło, ginąc w ciemności. Z bliska jednak stawała się widoczna i można było zobaczyć cały korpus statku — niezgrabny, podobny do starego stożkowatego pocisku artyleryjskiego. Amortyzatory, w liczbie sześciu, tak jakoś zwisały nad leżącymi dookoła kamieniami, że przypominały wysięgniki dźwigów.
Zbliżywszy się do statku Siwer stanął i spojrzał na dozymetr — statek wydzielał promieniowanie, chociaż niezbyt wielkie. Podszedł jeszcze bliżej, aż do samego statku. Automatyczna polerka, zrobiwszy kolejne okrążenie, wynurzyła się znowu; poruszała się teraz nieco szybciej, i to spodobało się Siwerowi.
Luk, jak się okazało, umieszczony był niespodziewanie wysoko, nie w dolnej, najszerszej, lecz w środkowej części statku, powyżej górnego zamocowania amortyzatorów. Prowadziła do niego dziwnie masywna drabinka sporządzona z rur pospawanych byle jak. Siwer zaciekawiony poszukał wzrokiem nazwy statku — powinna była znajdować się nad lukiem. Jednak ta część statku pokryta była jeszcze nagarem i nie udało mu się niczego zobaczyć. Siwer wspiął się na palce i zastukał wiertłem w daszek luku, lecz skorupa, w jaką zmieniła się górna warstwa powłoki, tłumiła dźwięk. Dziwiąc się niepomiernie, jak temu dawno już dojrzałemu do przetopienia statkowi udaje się jeszcze jakimś cudem przechodzić przez superczujne kontrole kosmiczne, Siwer kilkoma płynnymi uderzeniami zbił skorupę nagaru i jeszcze raz zastukał.
Czekać przyszło mu dość długo. Najwyraźniej ludzie byli daleko, a poza tym potrzeba było trochę czasu, żeby jeden z nich mógł włożyć skafander. Wreszcie luk powoli otworzył się. Na tej starej maszynie, a statek liczył sobie na pewno więcej niż dziesięć lat — wiek statku kosmicznego nie jest wcale dłuższy od żywota psa — luk nie odchylał się na zewnątrz, tworząc platformę, i nie rozchodził się skrzydłami na boki, lecz odsuwał się do tyłu, ciągniony przez zginające się w przegubach dźwignie. Stosowano kiedyś takie konstrukcje i gdyby wytężyć pamięć, można by sobie było nawet dokładnie przypomnieć, kiedy i na jakich statkach. Siwer jednak miał teraz co innego na głowie i wszelkie przypominania byłyby dla niego jedynie stratą czasu — przyszedł tu nie dla zabawy, tylko z konkretnym celem, na dodatek bardzo ważnym celem — a umiejętność nierozpraszania się opanował już dość dawno.
Na tle cofniętego do wewnątrz daszku pojawił się człowiek w skafandrze: sądząc po wymiarach, był to tyczkowaty jąkała. Wyciągnąwszy lewą rękę zgiętą w kiści, wskazującym palcem prawej postukał po okienku na nadgarstku, gdzie widać było zegarek, a potem pogroził Siwerowi palcem, dając wyraźnie do zrozumienia, że umówiony termin jeszcze się nie skończył. Siwer także pokazał swój zegarek, a potem kilkakrotnie przesunął nad nim dłonią, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie o czas mu teraz chodzi i że nie po to przyszedł. Wyciągnął swoje maleńkie wiertło i dwoma palcami określił potrzebną średnicę — plus— minus pięć milimetrów. Tyczkowaty wstrzymał się z odejściem, a więc z pewnością zrozumiał, o co chodzi. Ostrożnie wziął wiertło, a potem wykonał gest zapraszający do wejścia. Siwer już miał przekroczyć próg, lecz spojrzawszy na swój dozymetr, zrezygnował z tego pomysłu: na statku promieniowanie na pewno było wyższe niż na zewnątrz, gdzie i tak było na tyle duże, żeby go nie lekceważyć. Siwer pomachał ręką odmownie, tyczkowaty od razu zrozumiał, cofnął się, a płyta luku obsunęła się, zakrywając właz.
Siwerowi przyszło czekać około piętnastu minut. Spędził ten czas kilka kroków od statku, gdzie promieniowanie było w każdym razie słabsze.
Wreszcie luk otworzył się. Na progu ukazał się tyczkowaty, poczekał, aż Siwer podejdzie, po czym podał reporterowi maleńkie wiertło oraz jeszcze jedno, takie jakie było potrzebne. Siwer położył rękę na piersi w geście podziękowania, tyczkowaty w odpowiedzi ukłonił się; promień światła z maleńkiej lampki oświetlającej próg oraz najwyższy stopień trapu padł na górną część jego hełmu, staromodnego, niemal kulistego, i oświetlił na wpół starte słowo, zostały z niego tylko litery „Sło…”. Siwer wiedział, że na jego własnym hełmie, tuż pod reflektorem wypisane było złotymi literami słowo „Ładoga” — nazwa statku; wynikałoby z tego, że rudowiec najprawdopodobniej nosił nazwę „Słońce” lub coś w tym rodzaju. Dobrze jeszcze, że nie „Galaktyka” — w przeszłości nawet niewielkim statkom lubiono dawać dźwięczne nazwy. Siwer jeszcze raz pomachał ręką i ruszył z powrotem, a tyczkowaty dalej stał na progu luku i patrzył za reporterem.
Teraz praca poszła szybciej, chociaż wiertło okazało się porządnie stępione. Po godzinie kanał pod drzwiami stacji był już wywiercony, a kabel przeciągnięty. Siwer odetchnął z ulgą i wytarł pot z czoła.
— Zasłużyliśmy sobie na koktajl — powiedział.
— Nie odmówię — zgodził się Breg.
— To idź, przynieś. A swoją drogą będziemy musieli chyba uruchomić zapasy „Ładogi”. Wątpię, czy gwiazdoloci zdołają ugasić pragnienie tym, co pili tamci trzej ze „Słońca”.
— Dlaczego ze „Słońca”?
— Prawdopodobnie tak nazywa się ta ich krypa — roześmiał się Siwer i zaczął grzebać wśród licznych nitek kabla.
Podłączył pulpit zdalnego sterowania kamer, monitor, wreszcie same kamery i już zabrał się do podłączania zdalnego pulpitu radiostacji „Ładogi”, kiedy pojawił się Breg niosący szklanki z ochłodzoną mieszanką soków.
— Coś przydługo — powiedział Siwer biorąc szklankę.
— Usiłowałem sobie przypomnieć — powiedział Breg — ale takiej nazwy w żaden sposób nie mogę odnaleźć w pamięci. „Słońce”, nie, nie pamiętam, żeby coś takiego było.
— A jednak „Słońce”. Tak tam jest napisane. Powinno być „Gasnące Słońce” albo jeszcze lepiej „Zaćmienie Słońca”. Korpus jest tak obrośnięty nagarem, że bałem się stukać w burtę w obawie, że wiertło przejdzie na wylot. — Dopił i wytarł wargi. — Co prawda tam, gdzie przeszła polerka, metal zaczyna błyszczeć, tak że tym razem najprawdopodobniej dojdą do Tytana pomyślnie, lecz w następny rejs, jestem tego pewny, kontrola ich już nie wypuści. — Siwer obejrzał wtyk zasilacza pulpitu radiostacji. — Trochę się chwieje. Postaram się go teraz umocnić, a ty odpocznij trochę, bo trzeba będzie jeszcze poustawiać kamery na zewnątrz. Albo lepiej: najpierw ustaw kamery, a potem sobie odpoczywaj. — Siwer szybko operował wiertłem. — Potrafisz przecież?
— Mało to się nalatałem ze Skazem? — burknął Breg i znów zaczął nakładać skafander.
Siwer pomógł mu się ubrać i ponownie zabrał się do swej roboty. Breg wziął z sobą dwie kamery i znikł w przedsionku. Siwer zaizolował połączenie i chwilkę poczekał, obserwując, jak miękka taśma wiąże się, tworząc twardy futerał. Potem podłączył telewizyjny pulpit radiostacji, a następnie podpiął do monitora kabel zasilający i kabel antenowy. „Teraz w porządku” — powiedział sam do siebie, zatarł ręce i włączył monitor. Breg, który zdążył już poustawiać kamery, pojawił się w szatni i zsunął hełm.
— No, teraz możesz odpoczywać — powiedział Siwer.
— Jeśli nie jestem ci potrzebny — odrzekł Breg — to lepiej pójdę i dokończę swój automat.
— Poczekaj — zatrzymał go Siwer — wypróbujemy radiostację i wtedy pójdziesz. Weź sobie jeszcze jeden koktajl i dla mnie też.
Włączył radiostację „Ładogi”. Urządzenia zaczęły pracować i w pomieszczeniu dał się słyszeć niewyraźny szum. Siwer powoli szukał w eterze w rejonie tej częstotliwości, na której pracował nadajnik.
„Błękitnego Ptaka”.
— Spróbujemy teraz wywołać Ziemię. Zawiadomimy ją, że u nas wszystko w najlepszym porządku.
Patrzył na strzałkę wskaźnika dostrojenia, która kolebała się to w prawo, to w lewo. Niespodziewanie Siwer drgnął — przez zakłócenia przedarło się jakieś słowo, było głośne, lecz chrapliwe i trudno zrozumiałe.
— Odległość — ledwie dosłyszalnie powiedział Siwer.
Znowu rozległ się głośny szum, lecz Siwer. włączył już automatyczne dostrojenie. „Będziemy lądować — tak samo ochryple zacharczał głośnik. — Nie czekam na potwierdzenie odbioru, połączę się za dwie godziny, pozdrawiamy cię, kochana Ziemio, stop”. Szumy nagle wzrosły, a po chwili ucichły. Breg podbiegł do pulpitu, rozpryskując ciecz ze szklanek. Siwer spojrzał na niego oczami błyszczącymi ze szczęścia i powiedział cicho:
— To oni.
— Są tu gdzieś blisko?
— Będą tu na pewno za jakieś dwie godziny. Ależ oni pędzą! Przypuszczam, że następne połączenie będą chcieli przeprowadzić stąd, lecz zamiast nich zrobimy to my. — Siwer zaczął dreptać w miejscu, jak gdyby już teraz chciał gdzieś pędzić. — A ci jeszcze tutaj? Pora by im już była stąd się zabierać!
Znowu włączył monitor i skierował kamery na rudowiec. Powłoka statku była czysta, luk zamknięty. Na górze powoli obracała się półokrągła krata anteny. Światła nawigacyjne zapaliły się, a po chwili wszystkie zgasły, znowu zapaliły się i teraz już się nie wyłączały.
— Patrz — powiedział Siwer. — Zdaje się, że odlatują. Z pewnością także złapali to połączenie i domyślili się. Nie trzeba będzie ich popędzać. — Poczuł, że zaczyna żywić nawet jakby pewną sympatię do ludzi z rudowca, którzy tak świetnie wszystko zrozumieli. — Połączę się z Ziemią!
Odwrócił się od pulpitu, lecz Breg powstrzymał go.
— Poczekaj, teraz, gdy ci startują, nie przebijemy się przez zakłócenia.
— A stateczek, jeśli go wypucować, jeszcze niczego sobie — powiedział Siwer. — Nawet trochę szkoda, że nie pozwolą mu już więcej latać.
— Nie my będziemy o tym decydować.
— Jestem przekonany, że wylatał już wszystkie terminy.
— A teraz sprawdzimy, co on za jeden — powiedział Breg.
Podszedł do biblioteczki i pogrzebawszy w niej trochę, znalazł pomiędzy tomami Sołtykowa-Szczedrina i Stendhala „Informator rejestru kosmicznego”. Przekartkował go, a potem wzruszył ramionami i powiedział:
— Takiej nazwy w ogóle nie ma. Niczego zawiązanego ze słońcem. Chociaż… poczekaj chwilkę — znowu zagłębił się w „Informatorze”.
Siwer rozsiadł się wygodnie, przesunął pulpit po stole, chcąc się jak najlepiej dopasować.
— Wypróbujemy światło… — mruknął i przekręcił wyłącznik. Silne reflektory „Ładogi” wyrzuciły potoki światła.
Siwer pomyślał chwilę, mruknął coś do siebie i włączył główny reflektor umocowany w obrotowej oprawie na samym dziobie „Ładogi”. Powłoka drugiego statku rozbłysła, dosłownie jak gdyby stanęła w płomieniach.
— No właśnie — powiedział Siwer. — O to właśnie chodziło. Ale, ale, popatrz no… Co on wyprawia?
Breg spojrzał na ekran monitora, gdzie widać było, jak statek zamigał światłami podróżnymi. „Dziękuję” — przeczytał głośno Breg.
Światła wciąż migały.
— „Wszystkiego najlepszego” — przeczytał Breg. — Słuchaj — zawołał pośpiesznie — oni rzeczywiście startują! Mają jeszcze czas, a mimo to startują!
— I bardzo dobrze — powiedział Siwer.
— Oddałeś wiertło?
— Nie, zapomniałem.
— Szkoda. Tak się nie robi.
Pośpiesznie wydostał wiertło z torby narzędziowej i paznokciem zaczął sczyszczać zgęstniały, zmieszany z pyłem smar na obsadce. W chwilę później zaklął i popędził do szatni. Siwer podniósł brwi ze zdumienia, po czym rzucił się za Bregiem. W szatni pilot właśnie zrywał skafander z wieszaka.
— Wołaj ich! Szybko! — ryknął Breg.
Siwer wzruszył ramionami.
— Wciągnęli już antenę. — Mimo to zaczął nakładać na siebie skafander, który Breg trzymał już przed nim w pogotowiu.
Na korytarzu Breg kręcił się w miejscu ze zniecierpliwieniem. Wyskoczyli ze stacji akurat w tyra momencie, kiedy statek trzykrotnie zamigał światłami: „Uwaga!… Uwaga!… Uwaga!…” Breg zatrzymał się gwałtownie, po czym uchwycił się jakiegoś głazu, żeby nie wzlecieć do góry.
— Patrz — powiedział cicho.
Zgięte łapy amortyzatorów powoli zaczęły wyprostowywać się w kolanach, jak gdyby statek chciał stanąć na nogach, wyprostował się, a potem wspiął się jeszcze wyżej, na palce, wreszcie na pointy jak baletnica. Równo ścięty dół korpusu podnosił się do góry, lecz nie cały: dolna, najszersza jego część pozostała na poziomie lekko uniesionych pięt, do których była na amen przytwierdzona, reszta zaś unosiła się coraz wyżej i wyżej… Breg osunął się na kolana i zaczął patrzeć z dołu do góry. Dziób statku zrównał się z wierzchołkiem „Ładogi” i rósł dalej.
Breg zapewne zobaczył to, o co mu chodziło, gdyż szybko poderwał się i złapał Siwera za ramię.
— Szybko z powrotem! — krzyknął. — Do stacji! Ruszaj!
Siwer sprzeciwiał się.
— Popatrzmy lepiej stąd. Nigdy jeszcze nie widziałem…
— I nie zobaczysz, kretynie! — ryknął Breg, popychając Siwera w stronę wejścia.
Znalazłszy się w świetlicy, nie zdejmując skafandrów, rzucili się do monitora. Statek stał teraz nieporuszenie. Breg stanął przy pulpicie i zaczął nakierowywać zewnętrzne kamery tak, aby patrzyły na statek od dołu do góry i ujmowały jak najszerszy plan.
Siwer spojrzał na ekran, na Brega, a potem znowu na ekran. Obiektywy przybliżały dolną część statku i patrzyły na nią ukośnie w górę, a Siwer nagle poczuł się tak, jak gdyby otworzyło się przed nim jezioro bez dna, z ciężką, spokojną wodą, świadomą swej bezdenności.
— Rozumiesz teraz? — krzyknął Breg.
Siwer nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdy skały drgnęły. Siwer złapał się za stół: planetka zakolebała się. Miliony fioletowych iskier uderzyły w kamień. Poleciały odłamki skał. Siwer ryknął kołysząc głową. Statek wisiał teraz nad powierzchnią Japeta, wyprostowany i kształtny. Fioletowe światło powoli znikało, rozpływało się, stawało się coraz bardziej przeźroczyste i nieuchwytne, lecz ludzie z „Ładogi” wyobrażali sobie, jaki huragan gamma-kwantów rozpętał się teraz na zewnątrz stacji. Statek unosił się coraz szybciej i szybciej.
— Moje kamery! — wykrzyknął Siwer. — Niech go diabli wezmą! Pośpiesznie zaczął je włączać. Pierwsza kamera oślepła. Deszcz odłamków nie przestał jeszcze padać. Siwer włączył drugą kamerę. Statek był już wysoko i świecił się niby maleńka, lecz swojska planeta.
— No, pięknie — powiedział ponuro Siwer. — Nieźle mnie urządził. Tak dobrze wszystko szło i na koniec musiał rozbić kamerę.
— A po ci kamera?
Siwer spojrzał koso na pilota.
— A kto mógł wiedzieć, że ten rudowiec będzie miał fotonowe zasilanie?
— Dlaczego rudowiec? — ze złością spytał Breg. — Kto powiedział, że to rudowiec?
Kilka chwil spoglądali na siebie w milczeniu.
— Nie, daj spokój! — powiedział Siwer. — To niemożliwe.
— Masz — Breg popchnął w jego stronę grube wiertło, które potoczyło się po stole z głośnym brzękiem.
Siwer wziął wiertło i przeczytał wybity na oprawce, ledwie widoczny teraz napis: „Błękitny Ptak”, i w następnej linijce: „System Słoneczny”.
— Te pierwsze subgwiazdoloty tak właśnie były wykonywane — powiedział Breg. — Przy lądowaniu składały się, a korpus niemal siadał na gruncie. Inaczej w razie gęstej atmosfery lub huraganowych wiatrów nie mogliby ustać na planecie. A spodziewali się takich planet. Dumni byli z tego, że po raz pierwszy w historii wylecieli poza granice systemu słonecznego. Ten napis pod nazwą to właśnie dowód tej dumy. Oczywiście dumni byli nie wobec tych, których mogli po drodze spotkać: ci i tak by tego nie zrozumieli. Ta duma była dla nich samych. Dla tych, którzy lecieli i zostawali. System słoneczny! O ileż milszy staje się natychmiast własny dom, jeśli spojrzeć na niego z boku!
— Aha — odezwał się bezbarwnym głosem Siwer. — Więc to tak. — Siedział na krześle i patrzył na ziemski pejzaż na ścianie. Woda wciąż jeszcze bulgotała w korycie jedynego strumienia na Japecie. Siwer podniósł się i wyłączył wodę. — Nie dogonimy go? — spytał zobojętniałym głosem.
— Nie — odpowiedział Breg. — Mamy rozebrany automat.
— No tak — powiedział Siwer. — Więc i automat rozebrany. — Umilkł.
Breg wyłączył kamerę, a potem zaczął odłączać kabel od pulpitu.
— Poczekaj — powiedział Siwer.
Breg spojrzał na niego.
— Po co czekać? — spytał. — Już nic więcej się nie zdarzy. — Nałożył na kabel izolacyjną nakładkę i starannie ją przykręcił.
— No tak. Już nic więcej się nie zdarzy — powtórzył na nim Siwer.
— Co zrobimy z kablem? — spytał Breg.
— Zostawimy — odrzekł Siwer. — Może komuś się przyda. Chociaż na pewno nie mnie… Dlaczego nic nie powiedzieli? A mnie to nawet do głowy nie przyszło. A raczej przyszło, tylko tego nie zrozumiałem. Co za dureń ze mnie!
— Zapewne — odrzekł Breg. — Ale to nic. Jesteś jeszcze młody, a ci nie byli ostatnimi bohaterami na Ziemi i w kosmosie.
— Nie mów nic. Proszę cię — powiedział Siwer.
— No, dobrze. Milczę — odrzekł Breg. Wyszli ze stacji i powlekli się w stronę statku.
— A jednak dlaczego?… — odezwał się Siwer.
— Zapewne nie chcieli legend. Chcieli się po prostu wyspać lub posiedzieć z nogami w wodzie. Na swoim statku nie mają strumienia.
Zamocowali ładunek, po czym wspięli się na górę i zdjęli skafandry.
— Tak — powiedział Siwer — a na Japecie znaleźli strumień. Ale pejzaż był zły.
— Im było wszystko jedno — rzekł Breg. — Im potrzebna była Ziemia. — Podszedł do automatu. — Najlepsza terapia to praca. Wymień te zespoły.
— Dobra — pośpiesznie zgodził się Siwer i zaczął wyjmować zużyte zespoły, a na ich miejsce wstawiać nowe. Wyciągnąwszy kolejny zwęglony blok, cisnął go na podłogę i powiedział: — Nie. A jednak nie! To nie oni! Tam nie było człowieka o nazwisku Kraj. Wiem na pewno. Zresztą sam sprawdź w „Informatorze”! — po czym z torby, gdzie znajdowały się instrukcje i różne dane techniczne, wyjął informator pokładowy. — No, popatrz!
— Zgoda, nie ma — odrzekł Breg, przedzwaniając bloki. — Wierzę ci.
— Nie! — powiedział Siwer. — Naprawdę nie ma. Rozumiesz?
— No to popatrz, czy nie ma takiego nazwiska gdzie indziej — powiedział z zadumą Breg. nie patrząc na Siwera. — Poszukaj wśród członków załogi „Latającej Ryby”.
— „Latającej Ryby”?
— Tej, która stamtąd nie wróciła.
Siwer wzruszył ramionami i zaczął kartkować informator. Znalazł „Latającą Rybę”, przeczytał i długo milczał.
— Kim on tam był? — spytał Breg po chwili.
— Nawigatorem — odrzekł Siwer niemal bezgłośnie.
Znowu zapadło milczenie.
— Wylądowali tam — powiedział cicho Breg. — Wylądowali, żeby uratować tego jednego, który ocalał. Tak, tak właśnie musiało być.
— Lądowali na ligancie! I zdołali się z niego podnieść?
— Na to wygląda — powiedział Breg. — Pewnie nie od razu…
Znowu pochylił się, wziął kolejny blok i zaczął zrywać z niego opakowanie ochronne.
— Wygląda, że zostało ich zaledwie trzech, licząc z ocalonym. I mimo to zdołali przyprowadzić statek?
— Tak — powiedział Breg. — Za to spać chyba nie mieli kiedy.
— Ale przecież — nachmurzył się Siwer — żywych powinno być ośmiu!
Breg spojrzał na Siwera ze smutkiem.
— Jesteśmy po prostu optymistami — powiedział. — I gdy słyszymy liczbę „trzy”, to wolimy myśleć, że tylu poległo, a wróci ośmiu.
Tylko, że czasami bywa na odwrót — wziął od Siwera blok i starannie wstawił go na właściwe miejsce. — To według ciebie lepiej jest być pesymistą? — spytał Siwer z urazą.
— Nie. Lecz w tym przypadku optymizm polega na tym, że owa trójka wróciła stamtąd, skąd wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinien był wrócić właściwie nikt. — Breg wstawił do automatu płytkę mocującą. — No, możemy lecieć.
Siwer usadowił się w fotelu.
— Szkoda, że nie możemy się machnąć gdzieś dalej od Ziemi.
— Nie możemy — zgodził się Breg i włączył reaktor.
Zamigotały światełka przyrządów. Pulpit stał się podobny do rozgwieżdżonego nieba.
— On jest niewidomy, ten Kraj — powiedział Siwer. — On już nie widzi gwiazd. Myślałem, że stracił oczy gdzieś w kopalni.
— Nie — pokręcił głową Breg. — W kopalni pilot nawet nie wychodzi z kabiny. Tam w ogóle nie ma ludzi, pełna automatyka.
Siwer tylko zmrużył oczy.
— Słuchaj, a gdybyś był przez cały czas ze mną, zorientowałbyś się?
Breg odpowiedział po chwili:
— Myślę, że tak. Dla mnie każdy pilot jest bohaterem, nawet jeśli nigdy nie był na ligancie, tylko po prostu wozi rudę z Japeta na Tytana. Dlatego, bo i w naszym systemie różnie bywa.
Siwer spuścił głowę i już jej nie podniósł.
— Co powiedzą na Ziemi? — mruknął. — Teraz już nigdzie więcej mnie nie poślą.
— Ależ nie. — Dlaczego by mieli nie posyłać? — pocieszył go Breg. — Z czasem poślą. Za to oni, oni już nigdy nie będą wracać do systemu słonecznego i zatrzymywać się na Japacie. To zdarza się tylko raz w życiu. A na pewno mogło być też zupełnie inaczej.
Breg kilka razy zapalił i wygasił światła nawigacyjne, potem trzykrotnie zamigał słowo „Uwaga”, chociaż na dole nie został nikt, kogo należałoby uprzedzić.
— Chciałbym… — powiedział z rozpaczą Siwer.
— Nie masz się co tłumaczyć — odrzekł Breg.
Położył rękę na starterze, automatycznie włączył się system bezpieczeństwa.
— Działa — Siwer uśmiechnął się blado.
— Teraz wystarczy na długo — powiedział Breg. — Obserwuj za rufą. Siwer skinął głową, ale i bez tego patrzył na ekran, na którym widać było powierzchnię Japeta, maleńkiej planetki, na której nie ma atmosfery, za to jest strumień z czystą wodą, potrzebną bohaterom bardziej niż wszelkie uroczystości.
Przetłumaczyła Aleksandra Orman