Kiedy do powierzchni zostało około półtora tysiąca kilometrów, Sergiusz Wołochów jeszcze nie potrafił powiedzieć z pewnością, czy planeta jest zamieszkana. Trzy niewielkie satelity, obok których przemknął, czyniły wrażenie sztucznych, ale i w tym wypadku nie miał żadnej pewności.
Przede wszystkim musiał wylądować, a potem się zobaczy.
Wołochów rozkazał swojemu cybernetycznemu dublerowi oblecieć trzykrotnie planetę, a następnie wodować na oceanie w strefie równikowej. Zrobił to na wypadek, jeśli coś mu się przydarzy, a statek będzie jeszcze zdolny” wykonywać rozkazy automatu. Różne rzeczy mogą się przecież wydarzyć w trakcie lądowania na planecie, wprawdzie do złudzenia przypominającej Ziemię, ale jednak obcej, nieznanej, może wrogiej, zwłaszcza wtedy, gdy jest to pierwsze lądowanie pilota, jeśli nie liczyć jego ćwiczebnych przymusowych lądowań na Reginie-bis. Kiedy w dodatku nie działa wykrywacz meteorytów i urządzenia łącznościowe, a statek zaleciał daleko, niesłychanie daleko, tak daleko, jak nikt dotąd — w siódmą strefę zasięgu, podczas gdy dotychczasowym rekordem była strefa szósta.
Statek leciał wzdłuż ciasnej spirali i choć nie zrobił jeszcze nawet jednego pełnego okrążenia, Wołochów wiedział już, gdzie spróbuje wylądować. Właśnie tam, na zachodnim skraju lądu równikowego. Tam, gdzie żółty jęzor pustyni wypełza nad ocean, rozpychając wąskie zielonkawe pasemko roślinności nadbrzeżnej. Bardzo wygodne miejsce.
Jeśli ci, którzy żyją tam, w dole, nie mają jeszcze kosmodromów, trzeba będzie im doradzić, żeby pierwszy wybudowali właśnie tam.
Wołochów uśmiechnął się pod wąsem — ach, te kontakty, te kontakty upragnione i wymarzone przez słuchaczy pierwszych lat szkół nawigatorów kosmicznych. Ci smarkacze tak to sobie właśnie wyobrażają: wylądują i natychmiast wspólnym wysiłkiem zaczną budować kosmodrom… Ale przecież najpierw, trzeba wylądować.
Wołochów poruszył się w fotelu, sprawdzając po raz ostatni, czy ma dokładnie dociągnięte pasy, i gwałtownie rzucił aparat w dół. Nie ma sensu krążyć, kiedy już teraz można siadać.
Planeta była jak marzenie, nie miała nawet jednego pierścienia radiacyjnego, i przykro byłoby teraz, kiedy do jej powierzchni zostało niewiele kilometrów, narwać się na jakieś paskudztwo. Teraz, kiedy statek wolno wchodzi w noc upstrzoną kleksami świateł wielkich miast.
Masz ci los! — pomyślał nagle Wołochów. — To przecież naprawdę są miasta! Ogromne, precyzyjnie zaplanowane, syte energii miasta! Ładnie bym wyglądał, gdybym władował się na nocną stronę bez zapasu wysokości. Trzeba wygramolić się na światło, i to jak najszybciej, bo radiolokatory poszły w drobny mak.
Wyskoczył poza linię terminatora i natychmiast poprowadził statek w dół. Zaraz powinien pokazać się ten wypatrzony w trakcie poprzedniego okrążenia jęzor pustyni. Zeszedł na trzy tysiące metrów i wolno poleciał nad lądem, który tutaj wyglądał na zupełnie bezludny.
Wszystko znakomicie się składało: wyląduje w zapadłym kącie, spokojnie naprawi swoje radiolokatory i aparaturę łączności międzyplanetarnej. Wtedy z pewnością odnajdą go tubylcy, którym doradzi, aby pierwszy tutejszy kosmodrom zbudowali na tym wąskim paśmie piasku rozcinającym na dwoje zarośla nad brzegiem oceanu.
Zmniejszył szybkość. Jeśli tubylcy maja jakieś aparaty latające, to z pewnością zechcą powitać go już w powietrzu, choćby po to, żeby wskazać mu drogę do lądowania. Tak w każdym razie postąpiliby ludzie. Inna rzecz, że wykryć mogły go tylko radary, bo nad pustynia wisiała dosyć gęsta mgiełka. Sztuczny klimat? Hm…
Wołochów zerknął na martwe ekrany wykrywaczy i przełączył lasery przeciwmeteorytowe na ręczne sterowanie. Na wszelki wypadek. I opadł o dalsze pięćset metrów.
Cienka opona mgiełki została nad nim i wtedy Wołochów zrozumiał, że masyw żółtawego piasku, rozciągający się pod nim, w żadnym razie nie był pustynia. Przede wszystkim pokrywały go niezliczone ciemne linie, niewyraźne i rozmyte. Wąwozy lub kanały. Skomplikowany, geometryczny rysunek, w jaki się układały, nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, że były sztucznym tworem. A między nimi rozciągał się nie piasek, lecz żółtawa roślinność przypominająca trawy na ziemskich sawannach. Cały ląd pokryty plantacjami! O ładowaniu tutaj nie może być nawet mowy. Trzeba będzie dociągnąć do oceanu i najprawdopodobniej siadać na wodzie.
W oddali zarysowała się na horyzoncie zielona linia brzegu i Wołochów włączył antygrawitatory. Aparat zaczął wolno opadać i pilot zrozumiał, że i tym razem się pomylił: leżała pod nim nie sawanna, lecz gigantyczne miasto pokrywające cały ląd. Niewysokie, dziwaczne w kształcie budynki, przypominające z lotu ptaka hieroglify, łączyły się ze sobą. Ale nie to zbiło go z tropu, lecz jakaś fantastyczna wisząca osłona pokrywająca owe domy, oplatająca ulice i place, zlewająca się z nienagannymi prostokątami bladożółtych ogrodów. To bez wątpienia była jakaś niesłychanie żywotna, światłolubna forma roślinności. Niewątpliwie pokrycie całego lądu taką żywą markizą byłoby znakomitym pomysłem, gdyby…
Gdyby to nie oznaczało zdziczenia, zniszczenia w martwym mieście. Złota dżungla na gruzach cywilizacji… Wołochów parsknął ironicznie i zwymyślał siebie w duchu za czcze fantazje. Teraz trzeba było myśleć o lądowaniu i tylko o lądowaniu. Zagadki martwych lądów będą badać ci, którzy przylecą tu po nim, i to tylko w tym wypadku, jeśli on zdoła pomyślnie posadzić statek na tej zielonej równinie i zdoła naprawić aparaturę łączności dalekosiężnej. Znów zwiększył szybkość, żeby jak najprędzej znaleźć się nad oceanem, lecz nieskończona szmaragdowa łąka wciąż ciągnęła się pod dnem jego maszyny. Zaczął się już zastanawiać, czy nie skręcić ostro na południe, gdy nagle zobaczył białe pasemko przyboju i zastygłe w niewidzialnym z góry ruchu ciemnopopielate fale.
Wołochów wylądował o jakieś sto metrów od linii przyboju. Chyba z pół godziny nie ru462 szał się z fotela, obawiając się, że grunt pod Statkiem zacznie osiadać, ale aparatura uparcie stwierdzała nienaganną wytrzymałość podłoża, nienaganny skład powietrza i w ogóle nieprawdopodobne mnóstwo wszelkich innych nienaganności. Wyglądało na to, że planeta postanowiła być przyzwoita do końca. Nie spiesz się, powiedział do siebie Wołochów, akurat teraz musisz być rozsądny. Sądząc ze wskazań aparatury, mógłby wyjść na zewnątrz bez skafandra i tak by zresztą zrobił, gdyby nie był na statku sam. Ale skoro lądowanie poszło tak gładko, nie chciał ryzykować, chociaż przyrządy pokładowe utrzymywały zgodnie, że ryzyko jest równe zeru. Ale strzeżonego…
Jeszcze raz rozejrzał się po sterówce, wyłączył oświetlenie i wyszedł do komory śluzowej. Tam, za tytanitową pokrywą zewnętrzną włazu, wszystko jest w jak najlepszym porządku — powtarzał w duchu, przymierzając kombinezon biologiczny. To jest zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe… Odłożył kombinezon i wyjął z szafki syntery klonowy skafander. Elastyczna tkanina skafandra była miękka i pozornie nietrwała, ale Wołochów wiedział, że ani palnik acetylenowy, ani ultradźwiękowy nóż, ani bezpośrednie wyładowanie lasera nie były w stanie przebić tego półprzeźroczystego materiału. W miejscu złączenia hełmu z kołnierzem skafandra znajdował się sztywny pierścień uszczelniający. Wołochów dokładnie sprawdził połączenie. Było nienagannie hermetyczne, ale Wołochów kontrolował je jeszcze wielokrotnie, zanim nie uwierzył w swoje absolutne bezpieczeństwo.
Jego statek nie był kutrem desantowym, lecz tylko malutkim, solidnym stateczkiem zwiadowczym systemu Kołyczowa, zdolnym co najwyżej do lądowania na planetach typu ziemskiego. Nie miał na pokładzie żadnego pojazdu terenowego, wiec Wołochów postanowił w ogóle nie odchodzić od statku, tylko postać chwilę na obcej planecie i wrócić do jego wnętrza. W końcu kto na jego miejscu potrafiłby sobie tego odmówić? Dlatego też nie uruchomił windy zewnętrznej, tylko po prostu wyrzucił awaryjny trap i po nim zszedł na powierzchnię planety, która go przygarnęła.
A ta powierzchnia była niczego sobie. Ciekawa. Bo w końcu nie co dzień spotyka sio ogromne wydmy usypane z drobniutkich szmaragdów. Wyspa skarbów! Dokoła leżą hałdy klejnotów — pomyślał Wołochów — i wszystkie te klejnoty należą do mnie. To oczywiście nie są prawdziwe szmaragdy, ale związków miedzi w tym minerale z pewnością jest pod dostatkiem. A jaki współczynnik załamania światła! Aż oczy bolą od patrzenia… Trzeba tylko uważać z tutejsza woda, bo tyle miedzi to nie żarty. W dodatku musi być całe mnóstwo rud polimetalicznych… Aż dziw bierze, że przy takim bogactwie nie wymyślili choćby najprostszego aparatu latającego. Przy takim bogactwie i przy takich miastach… Nie szkodzi, jeszcze zbudujemy im ogromne zakłady hutnicze. Trzeba tylko najpierw zreperować radiostacje o zasięgu międzyplanetarnym.
Wołochów już odwracał się. żeby wrócić na statek, gdy zobaczył na wydmie od strony oceanu bosonogą dziewczynkę. Biegła w jego stronę zapadając się po kostki w szmaragdowym piasku. Cały jej strój składał się z dwóch kawałków białej tkaniny, spiętej na ramionach kamieniami, za które na średniowiecznej Ziemi oddanoby bez namysłu połowę królestwa. Sukienczyna była przewiązana paskiem plecionym z traw. Na Ziemi można by dziewczynie dać jakieś piętnaście lat.
Zatrzymała się o krok od niego i powiedziała coś cieniutkim, poirytowanym głosikiem. Wołochów uśmiechnął się, a dziewczynka znów zaczęła mówić. Teraz były wymawiane wolno poszczególne słowa, a każde z nich brzmiało pytająco. Najprawdopodobniej pytała, kim jest i skąd przybył.
— Z gwiazd — powiedział Wołochów i pokazał ręką w górę. Dziewczynka popatrzyła tam i zmarszczyła czoło, najwyraźniej coś sobie przypominając.
— Zenzi? — zapytała niepewnie.
Wołochów nie wiedział, co ma zrobić. „Zenzi” mogło oznaczać ducha lub bóstwo, a może dziewczynka po prostu usiłowała powtórzyć jego własne słowa i niechcący je zniekształciła. Nie wiedział, jak ma jej wytłumaczyć, żeby zawołała kogoś dorosłego. Przecież nie mogła samotnie spacerować po tym pustynnym brzegu. Dziewczyna jednak z uporem dziecka usiłowała sama zrozumieć, kim jest ten dziwny człowiek, ubrany od stóp do głów w taki potworny upał. Wytrwale i dobitnie, jakby rozmawiała z lalką, powtarzała dwa słowa. Prawdopodobnie były to te same dwa słowa, choć za każdym razem wypowiadała je w innym języku. I tak chyba z dziesięć razy. Dziewczynka znająca dziesięć języków?… Nie, coś się tu nie zgadza.
Monolog najwyraźniej się dziecku znudził. Dziewczyna z irytacją machnęła ręką i nagle objęła Wołochowa za szyję. Wołochów zdrętwiał ze zdumienia. Miała wilgotne palce i pod ich dotykiem synteryklon skafandra kosmicznego zaskrzypiał jak pocierane szkło.
Wołochów poczuł nagle, że gorące, wilgotne powietrze wdziera się pod hełm. Mimowolnie poderwał ręce do góry, ale dziewczynka uprzedziła go: uniosła się na palcach i zdjęła mu hełm z głowy.
Wołochów dotknął skafandra. Wyczuł cienką, podatną tkaninę, a wyżej sztywny kołnierz, który rozłącza się tylko pod wpływem specjalnego impulsu. Kołnierz jednak był cały, natomiast jeszcze wyżej wymacał ostrą krawędź rozciętego synteryklonu. Synteryklon, który opiera się diamentowi i laserowi.
— Co ty masz w ręku? — krzyknął Wołochów, zapominając zupełnie, że dziewczynka nie może go zrozumieć, i śmiesznie zadzierał brodę, żeby nie skaleczyć się o stwardniałą na linii rozcięcia tkaninę skafandra.
— M? — zapytała.
— Ręce! — krzyknął znów Wołochów i pokazał jej swoje ręce odwrócone dłońmi do góry.
Dziewczynka popatrzyła na nie z zainteresowaniem, a potem dokładnie takim samym gestem wyciągnęła przed siebie swoje rączki.
Nic w nich nie miała.
— Ręce! — powiedziała nagle wyraźnie i rozkazująco. — M?
Uniosła do góry jedną rękę.
— Ręka — powiedział Wołochów. — Jedna ręka.
Dziewczynka kiwnęła głową, potem uniosła rękę do ust i pośliniła palec. Wołochów nie zdążył się nawet obejrzeć, gdy jego skafander rozcięty błyskawicznym dotknięciem palca wolno otworzył się i zaczął opadać na ziemię. Wołochów strząsnął go z nóg i zostawił na piasku.
— M.-m — powiedziała z zadowoleniem dziewczynka. — Ręka. Ręce.
— Noga — odważył się Wołochów — nogi. Głowa, oko, usta, nos.
Dziewczyna wszystko to poważnie powtarzała.
Wołochów rozejrzał się dokoła.
— Skafander — powiedział, wskazując strzępy synteryklonu. — A właściwie to, co zostało ze skafandra.
Dziewczynka skrzywiła się, a potem znów przybrała ów skupiony wyraz twarzy, jaki miewają grzeczne dziewczynki grające dorosłe przed swoimi lalkami. Wyciągnęła rękę i Wołochów spłoszył się, że ma zamiar jeszcze coś z niego zdjąć. Ale ona po prostu dotknęła jego włosów i spojrzała pytającym wzrokiem.
— Włosy — wymieniał Wołochów. — Ucho… koszula… palec. Szyja… sznurowadło… zegarek…
Już za nim nie powtarzała. Jej ręka szybko i pozornie bezmyślnie przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, na żadnym z nich nie zatrzymując się dwukrotnie. Wkrótce części ciała i skromne odzienie zostało nazwane, ale Wołochów nie miał odwagi sprawdzić, czy dziewczynka zapamiętała tę lekcję. Wciąż się zastanawiał, w jaki sposób wytłumaczyć jej, żeby przyprowadziła dorosłych, ale nic nie potrafił wymyślić. Może po prostu należało ją odpędzić, a wtedy chcąc nie chcąc wróci tam, skąd przyszła i naturalnie wszystko opowie. Ale zabawa z nieznaną istotą najwidoczniej bardzo się dziewczynce spodobała, więc Wołochów uznał, że musi kontynuować grę, a potem się zobaczy.
— Stać — powiedział i wyprężył się na baczność.
— Siedzieć — powiedział i usiadł na piasku.
— Leżeć — i zademonstrował.
Dziewczynka patrzyła na niego z lekko pochyloną głową. Potem nagle pokazała paktem siebie, jego i znów mruknęła pytająco:
— M?
Wołochów wstał. Nie rozumie. Tego dziewczynka nie rozumie. Strząsnął piasek z kolan i na wszelki wypadek powiedział:
— Otrzepać się. — Poskrobał się w głowę, a ona znów mruknęła pytająco. — Nie, nie, nic ci nie demonstruję, tylko po prostu zastanawiam się.
— M! — powiedziała gniewnie. Zdaje że wpadała w gniew za każdym razem, coś powiedział, nie pokazując przy tym jestem znaczenia słów, czyli krócej mówiąc, łamał zasady gry.
Postanowił podjąć ostatnią próbę.
— Iść — powiedział i zrobił parę kroków po zboczu wydmy. — Biec.
Zaczęła biec obok niego. Do brzegu było całkiem blisko. Piaszczyste wzgórza zasłaniały go, a on był tuż obok.
— Ocean — powiedział Wołochów, wyciągając rękę przed siebie. Dziewczynka znów się rozgniewała.
— O co ci chodzi? — zapytał Wołochów. — Zdaje się, że nie popełniłem żadnego błędu. To naprawdę ocean. W naszym języku.
Dziewczynka parsknęła jak rozwścieczona kotka i zaczęła wymachiwać rękoma. Potem demonstracyjnie przeszła się tam i z powrotem.
— A — powiedział Wołochów — jestem niekonsekwentny. Ostatnio przerabialiśmy przecież czasowniki. Iść. Ja idę — zrobił dwa kroki — ty idziesz — wskazał ją palcem. — My idziemy — uczynił gest zbliżający ich, łączący niejako w całość.
Zatrzymała się.
— Stać — powiedziała opuszczając ręce i zabawnie unosząc podbródek.
— M?
— Ja stoję, ty stoisz, my stoimy — powiedział Wołochów wymachując ręką.
— M — powiedziała z satysfakcją. — Ja siedzę, ty siedzisz, my siedzimy. Skafander?
— Skafander leży — odparł Wołochów. Po tym, co zrobiła ze skafandrem, już niczemu się nie dziwił. — On leży.
— Ja, ty, my, on. Ty — m? Wołochów zrozumiał.
— Wołochów — powiedział. — Ja jestem Wołochow.
— Firat — odpowiedziała.
Odwróciła się i poszła w stronę wody. Usiadła tak, że bose nogi sięgały wilgotnego, zwilżonego przez fale piasku. W zagłębieniu wokół pięt zaczęła zbierać się woda.
Wołochów usiadł obok niej. Coś się zmieniło. Zmieniło się w tym samym momencie, gdy powiedziała swoje imię. Przedtem Wołochów myślał tylko o tym, że musi naprawić radiostację, że powinien wytłumaczyć dziewczynie, iż pragnie rozmawiać nie z nią, lecz z dorosłymi tubylcami, wobec czego powinna pójść sobie i jak najprędzej ich zawołać.
Poza tym starał się nie myśleć o porozcinanym skafandrze. A teraz z niejakim zdumieniem stwierdził, że radiostacja może spokojnie poczekać, a rozmowa z dorosłymi tubylcami, rozmowa wedle precyzyjnego programu, którą należy odbyć w koszmarnym żargonie, będącym nieprawdopodobną mieszaniną wszystkich ziemskich języków i wyższej matematyki, żargonie zrodzonym w bólach przez niezliczone laboratoria teoretyków „pierwszego kontaktu”, też jest nieważna i też może poczekać.
A rzeczą najważniejszą i najbardziej interesującą jest piąstka Firat, w której coś zaciskała. Piąstka otworzyła się powoli — na dłoni leżała garstka zielonkawego piasku.
— Piasek — powiedział rozczarowany Wołochów. Spodziewał się czegoś niezwykłego i teraz był na siebie zły za to oczekiwanie cudu.
Firat szybko zacisnęła piąstkę i znów ją otworzyła. Piasek widocznie przesączył się przez palce i na dłoni został ukryty dotychczas pod nim kamyk. Zwyczajny, szary kamyk.
— Kamień — Wołochów zrozumiał, że to po prostu dalszy ciąg lekcji.
Firat jeszcze raz zacisnęła i otworzyła piąstkę. Tym razem na dłoni zamiast kamyka leżała muszla.
Wołochów spróbował uwierzyć, że ta muszla znajdowała się wewnątrz kamienia, i Firat zaciskając piąstkę oczyściła ją z miękkiego piaskowca. Zresztą na tym brzegu było łatwo uwierzyć we wszystko.
Ale jednak kamień był znacznie mniejszy od muszli. Rozkazał sobie nie dziwić się niczemu, więc nie zdziwił się, kiedy na dłoni zamiast muszli pojawił się martwy, wysuszony krab, strzępek niebieskiego wodorostu i wreszcie malutka złota rybka z rozedrganymi ze strachu płetwami. Nazwał ją tak właśnie — „złota rybka”, a Firat natychmiast przekształciła ją w czarną, a potem w białą. Rybka cierpliwie przybierała kolejno wszystkie barwy tęczy i w nagrodę została wypuszczona do morza. Później nadeszła kolej malutkich, nie większych od palca ludzików. Te kanciaste postacie o umownych kształtach w niczym nie przypominały Tomcia Palucha z dziecięcych marzeń.
Firat wygładziła fałdy sukienki i wysypała ludzików na kolana. Ludziki zaczęły się krzątać, a Wołochów komentował ich czynności. Firat niczego nie powtarzała, tylko od czasu do czasu wskazywała palcem którąś z figurek. Jeśli istotnie zapamiętywała każde jego słowo, to musiała już sporządzić sobie niewielki, ale za to nader dziwaczny słowniczek ziemszczyzny.
A może nic nie zapamiętała? Może po prostu pokazywała mu swoje zabawki?
A jeśli zapamiętywała jego język, to czemu ani razu nie spróbowała zapoznać go ze swoim?
Ta chwila refleksji wystarczyła aby Wołochów poczuł nieludzkie wręcz zmęczenie. Zrozumiał nagle, że już straszliwie długo siedzi na tym pustynnym brzegu, wprowadzony w błąd powolnym biegiem tutejszego słońca, które wciąż jeszcze leniwie gramoliło się ku zenitowi, podczas gdy w domu, na Ziemi już dawno zapadłby wieczór.
Przesunął ręką po czole. To przecież szaleństwo spędzić tyle godzin pod palącym słońcem, i to w dodatku słońcem o nieznanym widmie promieniowania.
— Upał — powiedział, zwracając się do Firat. — Trzeba iść w cień. Cień — powtórzył, wskazując błękitnawą sylwetkę rozciągniętą na piasku.
Firat uważnie przyjrzała się cieniowi, potem obrysowała palcem kontur własnego cienia i kiwnęła głową.
— Cień Dobrze. Taki cień, dobrze? — Rozrzuciła ręce niczym skrzydła do lotu i zaczęła szybko nimi wymachiwać.
— Dobrze — powiedział Wołochów, wcale nie przekonany o tym, że dobrze go zrozumiała.
— Zielony cień dobrze? — wypytywała dalej Firat.
— Zielony dobrze i niebieski dobrze, i czarny też dobrze…
Firat popatrzyła na niego z takim zdumieniem, że Wołochów nabrał ostatecznej pewności, iż się nawzajem zupełnie nie rozumieją. Tymczasem dziewczynka szybko włożyła dwa palce do ust i przenikliwie gwizdnęła, zupełnie jak ziemski łobuziak.
Coś zielonego uniosło się nad odległą wydmą i błyskawicznie pomknęło w ich kierunku. Z początku Wołochów pomyślał, że to jakiś niewielki aparat latający, może ptak. Kiedy to coś było już zupełnie blisko, zobaczył stworzenie przypominające płaszczkę — wąskie ciało węża, niewielki zgrabny dziób i metrowa płachta półprzeźroczystych płetw, nadająca zwierzęciu kształt prostokątnego dywanika z drgającymi frędzlami.
Stworzenie niepewnie podleciało i znieruchomiało w powietrzu o jakieś dwa metry od nich, ale Firat poklepała się po kolanie, jakby przywoływała psa.
Stworzenie pisnęło żałośnie.
— On się boi — powiedziała dziewczynka zwracając się do Wołochowa i roześmiała się. — On boi się ty.
Spoważniała i zaczęła coś mówić w swoim języku, mówić czule i stanowczo, zupełnie tak samo, jak przez cały ranek zwracała się do Wołochowa.
Stworzenie jeszcze szybciej załopotało swoimi płetwami (Wołochów jakoś nie potrafił nazwać ich w duchu skrzydłami) i zbliżając się nieśmiało do ludzi siedzących na piasku, zawisło nieruchomo nad ich głowami.
Teraz można było oddychać!
— Tak jest dobrze — powiedział Wołochów — ale muszę wracać na statek i zabrać się do remontu.
— Do remontu? — powtórzyła Firat i zmarszczyła z niezadowoleniem czoło. — Mów zrozumiale.
Wołochów rozejrzał się bezradnie. Jakiś patyk; pewnie wyrzucony przez morze, poniewierał się na piasku. Podniósł go.
— Mój statek — powiedział, wygładzając piasek i rysując na nim schematyczny kontur statku — On się zepsuł.
Uniósł patyk do poziomu oczu i demonstracyjnie złamał go na pół. Firat zerknęła z przestrachem na kawałki patyka, a potem szybko spojrzała tam, gdzie nad wydmami wznosił się tytaniczny kadłub statku.
— O — powiedziała — on się zepsuł! On…
Wyrwała z rąk Wołochowa kawałek patyczka i zaczęła szybko dorysowywać wokół konturu gwiazdolotu rozchodzące się promieniście przerywane linie.
— Promieniowanie? — domyślił się Wołochów. — Nie. Nie bój się. Statek nie jest radioaktywny. Zupełnie inna zasada działania. A może boisz się nie radioaktywności, tylko czegoś innego?
Firat słuchała go uważnie, zmarszczywszy swoje gęste, zupełnie dorosłe brwi. Potem powiedziała spokojnie, niemal obojętnie:
— Boję się.
Wstała i krzyknęła przeciągle gardłowym głosem. Tak krzyczą ludzie, jeśli chcą, żeby ich wołanie rozniosło się jak najdalej i jak najszerzej, gdyż wzywany może znajdować się w różnych miejscach. I ten, kogo wzywała, poderwał się zza nadbrzeżnej wydmy i zamaszystym galopem popędził wprost na nich. Wołochów sprężył się i mimowolnie osłonił sobą dziewczynkę.
To był biały niedźwiedź, przypominający z pyska długouchego psa, a właściwie ogromny śnieżnobiały wodołaz, przypominający niedźwiedzia polarnego… W każdym razie wąski, rozdwojony na końcu język i potrójny rząd rekinich zębów w paszczęce nie nadawał mu zbyt dobrotliwego wyglądu.
Zwierz zatrzymał się tuż przed Wołochowem, wciąż jeszcze bohatersko osłaniającym Firat, a potem przekrzywił kosmaty łeb i roześmiał się. To był szczery śmiech pogodnego człowieka.:. W roześmianych ślepiach psa pląsały złote diabliki, a rozdwojony język dygotał czule, leżąc na straszliwych zębiskach rekiniej paszczęki.
— Niech cię diabli wezmą! — powiedział Wołochów i też się roześmiał. Czuł się jak idiota, chociaż nic głupiego ani chociażby nielogicznego nie zrobił.
Firat wysunęła się zza jego szerokich pleców i coś gniewnie wykrzyknęła. Wołochów nie rozumiał jej języka, ale zabrzmiało to tak, jakby chciała powiedzieć: nie ma tu nic śmiesznego i zamiast się bawić, trzeba brać się do roboty!
Coś jeszcze powiedziała i krótkim gestem wskazała statek. Zwierz popatrzył we wskazanym kierunku, potem przeniósł wzrok na Wołochowa i wyraźnie, oddzielając od siebie sylaby, powiedział kilka słów. Następnie zerwał się z miejsca i ogromnymi susami pomknął w stronę statku. Przy każdym skoku rozciągał się w powietrzu i dopiero teraz było widać, jakie miał lekkie, szczupłe ciało, kryjące się dotychczas pod nieprawdopodobnie długą, puszystą sierścią.
Pies skrył się za wydmami.
— To się nazywa pluszowy niedźwiadek — powiedział Wołochów. — On potrafi mówić?
— Naturalnie — odparła Firat z lekkim zdziwieniem.
— W jaki sposób? — Wołochów nie dawał za wygraną.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
— Ja mówię, ty mówisz, on mówi.
Gzy to była odpowiedź?
Zwierz wrócił. Nic nie powiedział, tylko kiwnął głową, dając tym do zrozumienia, że można zbliżać się do statku.
Firat wzięła Wołochowa za rękę i pociągnęła w kierunku gwiazdolotu. Zwierzę, kołysząc się miarowo jak wielbłąd, szło obok Firat. Przez jakiś czas dziewczynka: wspierała się na jego kudłatej głowie, ale wkrótce znudziło się to jej, więc lekko wskoczyła na grzbiet zwierzęcia, które nawet się nie ugięło pod jej ciężarem i szło dalej jak gdyby nigdy nic.
— Ojciec — powiedziała Firat, i Wołochow zauważył Judei wychodzących mu naprzeciw zza błyszczącego cielska statku. Człowiek idący na przedzie przyspieszył kroku i podszedł do Wołochowa. Spotkali się tuż pod trapem.
Ów mężczyzna, smagły i czarnobrody, przypominał dobrze ogolonego Asyryjczyka i był podobny do Firat w takim samym stopniu, jak wszyscy jego towarzysze — tacy sami smagli i podobni do siebie jak pingwiny bywają podobne dla ludzi i zapewne ludzie dla pingwinów.
Ojciec Firat trzymał w ręku cienką, giętką gałązkę iż ledwie widocznymi żółtymi listkami. Prawdopodobnie była to ta sama roślina, która oplatała gigantyczne miasto rozciągające się na cały niemal kontynent. Wynikało z tego, że musiała ona rosnąć w odległości co najmniej dwustu kilometrów. Ojciec niedbale kiwnął głową, a Firat nisko mu się skłoniła. Potem poklepał po głowie białe zwierzę i dokładnie takim samym gestem musnął ramię Wołochowa. Najwidoczniej zbędne słowa nie były tu w modzie, wobec czego tylko skłonił się i postanowił zaczekać na pytania gospodarzy.
Ale nowo przybyli nie zadawali pytań. Podchodzili po kolęd, muskali ramię Wołochowa i przyjaźnie, niesłychanie szeroko się uśmiechali. Wołochów poszukał wzrokiem tego, który podszedł do niego pierwszy i którego Firat nazwała ojcem, i nagle zobaczył, że mężczyzna już wspina się po trapie na statek. Zrobił krok do przodu, zamierzając pójść w jego ślady, ale poczuł, że silne palce Firat — wczepiają mu się w przegub. Odwrócił się gwałtownie.
— Nie trzeba — powiedziała dziewczynka. — Ty nie trzeba. Oni nie rozumieją ty.
— Ładny gips. — Wołochów wzruszył ramionami. — Co oni w takim razie potrafią zrozumieć?
— Oni zrozumieć twój statek. Język statku zrozumieć każdy…
— Ale przecież ty mnie rozumiesz!
— Oni nie mieć czasu rozumieć ty.
— Rozumieć ciebie — poprawił Wołochów.
— Rozumieć ciebie — powtórzyła posłusznie. — Ja miałam czas rozumieć i…
Rozejrzała się bezradnie dokoła, jakby to, co chciała powiedzieć, leżało gdzieś obok, pod ręką. Nie znalazła jednak tego czegoś i skrzywiła się z irytacją.
Wołochów nie zrozumiał, co chciała powiedzieć.
— No dobrze — mruknął. — Wróćmy do statku. Myślisz, że oni zrozumieją, o co tam chodzi, i naprawią?
Firat znów się skrzywiła, jakby chciała powiedzieć: po co wciąż powtarzać jedno i to samo? Powiedziano ci, żebyś czekał, więc siedź i czekaj!
Zawołała swojego zwierzaka, który natychmiast podbiegł i rozciągnął się u jej nóg. Firat położyła się na piasku, opierając głowę na grzbiecie zwierzęcia. Musiało jej być bardzo wygodnie. Nie patrzyła na Wołochowa i więcej już się do niego nie odzywała, jakby w ogóle zapomniała o jego istnieniu. Wołochów postanowił też nie zwracać na nią uwagi i poczekać, czym to wszystko się skończy. Wszedł w krótki, zielonkawy cień statku i zaczął spacerować po piasku tam i z powrotem, starając się nie wysuwać nosa na słońce.
Minęło tak jakieś pół godziny.
Nagle dolne szczeble trapu zadygotały i Wołochów zobaczył, że jego dobrowolni pomocnicy szybko wychodzą ze statku. Podbiegł do Firat: przecież trzeba ich jakoś zatrzymać, poprosić, żeby chwilkę zaczekali, a on tymczasem skoczy po tablice i książki. Potem nawiążą kontakt, wymienią… to co w takich wypadkach należy wymienić zgodnie z teorią pierwszego kontaktu z humanoidami. Firat mu w tym pomoże.
Ale oni go uprzedzili. Starszy, najprawdopodobniej ojciec, chociaż Wołochów nadal nie był tego pewien, zwrócił się do Firat kilkoma urywanymi, rozkazującymi zdaniami. Dziewczynka wysłuchała go z nisko opuszczoną głową. Potem wszyscy mężczyźni znów kolejno podchodzili do Wołochowa z przyjaznymi, trochę sztucznymi uśmiechami i każdy z nich klepał go po ramieniu. Najpierw jego, a potem białego zwierza Firat. Po czym kolejno zanikali za szmaragdową wydmą.
— To wszystko — powiedziała Firat. — Możesz lecieć. Statek nie był zepsuty, tylko… nie chciał słuchać. To minęło. Leć.
W jej głosie nie było ani smutku, ani goryczy. Odwróciła się i wolno poszła w stronę morza.
Czuł, wiedział, że go nie oszukuje, że statek jest całkowicie sprawny i że może choćby zaraz lecieć do domu, na Ziemię, ale nie mógł tego zrobić. Biała figurka wolno szła ku morzu i coś było nie w porządku, czegoś nie zrozumiał, nie zrobił do końca… Sam nie wiedząc czemu krzyknął więc: „Firat, poczekaj!” i pobiegł za nią.
Dopędził ją tuż nad wodą. Na jego okrzyk nawet się nie odwróciła.
— Poczdkaj, Firat — powiedział, łapiąc z trudem oddech. — Przecież tak nie można! Przecież zaraz odlecę i możemy się już nigdy w życiu nie spotkać…
Patrzyła na niego spokojnie, niemal obojętnie. No tak, odleci i rzeczywiście więcej się nie spotkają, ale co z tego? Co ją to może obchodzić?
— Poczekaj, Firat. Przecież nawet nie zapytałaś, skąd jestem. Może twój ojciec, albo któryś z tych, którzy byli z mim, zechce przylecieć do mas, na Ziemię… na tę planetę, z której pochodzę? Przecież potraficie to zrobić?
Firat wolno pokręciła głową.
— Oni wszyscy są bardzo zajęci. Tam — machnęła ręką w stronę lądu, na którym rozciągało się żółte miasto. — I tam — wyciągnęła rękę do góry, ku zenitowi.
Po raz pierwszy w jej spokojnym dotychczas głosie zabrzmiał ledwie wyczuwalny ton goryczy, że oni wszyscy są tak bardzo zajęci…
— A może ty, kiedy dorośniesz?… Znów pokręciła głową:
— Twoja planeta nie jest nam potrzebna. Przecież nie umiecie nawet…
Znów skrzywiła się ze zniecierpliwieniem, jak zawsze, kiedy nie znała potrzebnego słowa. Strzeliła palcami gestem człowieka coś sobie usiłującego przypomnieć i nagle spod jej palców zaczęły wyfruwać ogromne, kędzierzawe śnieżynki, które tajały nie dolatując do ziemi. Po chwili palce dziewczynki zaczęły brązowieć i nagle zalśniły blaskiem dukatowego złota. Klasnęła w dłonie i nad wydmami przetoczył się ogłaszający, studzwonny huk ogromnego gangu, a dłonie przybrały poprzedni wygląd.
— Nie umiecie tak — cicho, jakby przepraszająco powiedziała Firat. -
Nie umiecie…
— Czynić cudów — podpowiedział Wołochów. — Tego istotnie nie umiemy, a jednak, jeśli tylko możecie, przylećcie do nas na Ziemię. Cudów u nas nie ma, ale mamy Słońce — nie takie malutkie i blade, jak wasze… Nie, nasze Słońce jest złote, jak twoje dłonie przed chwilą, jak kwiat dmuchawca, a kwiat dmuchawca tak wygląda — narysował na wilgotnym piasku, jak wygląda dmuchawiec, a w liniach rysunku natychmiast wystąpiła woda — jest żółte jak świeżo wyklute kurczę, o takie… Jest gorące, rozpalone, piekące…
Szli wolno wąskim pasemkiem piasku zlizywanego przez fale, a Wołochów bez ustanku mówił, pochylał się i coś rysował. Wchodzili na ten rysunek, a on szedł dalej i wciąż mówił o Ziemi, o jej morzach, czarnych i czerwonych, zielonych, niebieskich i mlecznobiałych… Mówił o fioletowych szczytach gór, o seledynowych księżycowych nocach nad stojącą wodą drzemiących rzek, o delikatnym brzasku zorzy porannej i o świetlistej ścieżce, po której można dojść aż do Słońca, jeśli tylko nie zdąży się ono ukryć wieczorem w morzu. Rysował na piasku malutkie kangury i ogromne biedronki, znaki Zodiaku i rozgwiazdy, a nad samą wodą umieścił abstrakcyjnego kota zwiniętego w kłębek i przykrywającego pyszczek ogonem. To miała być w jego zamyśle cała nasza Galaktyka. Malutka kropka oznaczająca Ziemię przycupnęła gdzieś z boku, na grzbiecie umownego kota…
— Wołochów — powiedziała nagle dziewczynka i zatrzymała się. Po raz pierwszy tak się do niego zwróciła. — Nie trzeba. Leć.
Tak, oczywiście, trzeba lecieć. Przecież można tak gadać i gadać, i gadać, ale to niczego nie zmieni. Nigdy już nie spotka Firat. Powiedziała, że nie potrzebują Ziemi. Ale to, że tak długo opowiadał jej o Ziemi, przywróciło mu pewność siebie, i teraz, kiedy nie pozostawało mu nic innego, jak tylko odwrócić się i ruszyć ku statkowi, nagle nieważne stały się wszystkie jej cuda, rozcięty skafander, złote rączki i cała reszta, a ona sama stała się po prostu bosonogą dziewczyną imieniem Firat, którą musi pozostawić tu, nad morzem, gdzie kończy się nieznana ziemia, aby już nigdy więcej jej nie zobaczyć. Wołochów pochylił się nad nią, a ona zrobiła to, co na jej miejscu uczyniłaby każda ziemska dziewczyna: zamknęła oczy.
Wargi miała szorstkie i suche. Tak szorstkie i tak suche, że zapragnął dotknąć ich palcem, sprawdzić, czy istotnie są takie. Nie zrobił jednak tego, tylko przesunął dłonią po jej włosach, oddzielił cienkie pasemko i owinął je wokół smagłej szyi. Dziewczyna nadal nie otwierała oczu.
Wołochów cofnął się o krok, odwrócił się i ruszył ku statkowi. Za nim została Firat z odchyloną do tyłu głową i zamkniętymi oczyma.
Słońce nabrało popielatobłękitnej barwy i jeszcze przed dojściem do horyzontu zaczęło rozpływać się w szarej mgiełce, unosząc się z powierzchni stygnącego oceanu. Piasek pod nogami pociemniał. Firat postąpiła parę kroków i zatrzymała się. Nie, to niemożliwe, to niesprawiedliwe i krzywdzące, żeby tego nie znalazła.
Uklękła i przesunęła ręką po — wilgotnym piasku. Fale bezszelestnie podkradały się z morza i lizały ją po palcach. Kroki Usłyszała dopiero wtedy, gdy idący był już zupełnie blisko. Wówczas uniosła głowę i ujrzała ojca.
— Dlaczego nie wróciłaś do miasta? — zapytał.
Pokręciła tylko głową. Gruboziarnisty piasek boleśnie wpijał się jej w kolana.
— Tan — ojciec wskazał ręką wydmy, na których za dnia wznosił się stożkowaty kadłub statku — ten odleciał.
Firat skłoniła głowę.
— O co więc Chodzi?
Firat wolno wstała.
— Ojcze, czemu go odesłałeś? — zapytała. — Jak mogłeś tak zwyczajnie go wypędzić. Jak to się stało, że ty, człowiek mądry i doświadczony, mogłeś nie zauważyć, że on był taki sam jak my? Mnie wolno było się pomylić, bo przecież tak jeszcze mało wiem i umiem. Wzięłam go za rozumne zwierzę, takie samo, jak wszystkie moje gadające zwierzaki, tym bardziej, iż sam mi powiedział, że nie potrafi… czynić cudów, jak to nazwał. Powiedział mi, że nie potrafi czynić cudów…
Firat płakała.
— A potem opowiadał mi o planecie, z której przyleciał, ale nie pamiętam, zupełnie nie pamiętam, co mówił. Wtedy wszystko rozumiałam, ale teraz nie pamiętam ani słowa. Kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam, zwróciłam się do niego w języku dziesięciu gwiazd, ale on nie znał żadnego z nich. Jego statek przestał — mu być posłuszny, więc „pomyślałam, że on po prostu nie umie zmusić go do posłuszeństwa. Myślałam, że on nic nie może, a on po prostu nie chciał…
— A co on może? — zapytał ostrożnie ojciec.
Firat opuściła głowę jeszcze niżej.
— A kiedy nadszedł czas odlotu, wtedy pochylił się nade mną, położył mi ręce na ramionach i wówczas słońce, nasze malutkie białe słońce stało się nagle ogromne l złote, jakby wchłonęło wszystkie złoto gwiazd, stało się takie gorące i jaskrawe, że zielony piasek pustyni również się rozzłocił jak kwiaty kogoroi oplatającej nasze miasta, a daleko, daleko, na samym horyzoncie wystrzeliły w górę fioletowe szczyty, zwiewne jak obłoczki. Złoto naszego słońca zatopiło pustynię, lecz dawna zieleń jej piasków nie znikła, tylko skupiła się w jedną ogromną rzekę wlewającą się szerokim nurtem do oceanu, a w tej rzece odbijała się zielona gwiazda, której nie było na niebie. Może się w niej narodziła?… I nie było na całym tym ogromnym świecie niczego, co zachowałoby dawny kształt i barwę. Niczego, ojcze!
— A co stało się potem? — zapytał ojciec.
— Potem to słońce zgasło i zapadła noc…
Było już zupełnie ciemno i niewidzialne fale zaczęły omywać nogi Firat. Zbliżał się przypływ.
— Lećmy do domu — powiedział ojciec nieoczekiwanie miękkim głosem. — Lećmy już.
— Nie — odparła Firat. — Gdzieś tutaj, na piasku, on narysował mi, jak mogę odnaleźć jego gwiazdę. Na piasku, tuż nad wodą. Muszę odnaleźć ten rysunek.
Wyciągnęła rękę i na jej dłoni zapłonął zielonkawy świetlik. Rozdmuchała go i ruszyła przed siebie wilgotną ścieżką gładkiego piasku wylizanego przypływem.
Przetłumaczył Tadeusz Gosk