3

Od skał, ostrych jak grzbiet smoka, kładły się gęste niby węgiel cienie — ciągnęły się w dół, aż do środka krateru. Gdzieniegdzie, między rozpadlinami, pobłyskiwały księżycowym blaskiem szyby w barakach. Majaczyły ażurowe zarysy żelaznych masztów kolejki linowej. Dawał się słyszeć suchy trzask grających cykad. Bezszelestnie przelatywała sowa — mieszkanka górskich szczelin. Ledwo dochodził tutaj senny szum oceanu.

Na skraju równego placyku stał inżynier Korwin i patrzył w dół, skąd słychać było ciężki oddech i chrzęst kamieni. Nadchodził Ignacy Ruff. Głowę miał okrytą fularem, kamizelkę rozpiętą. Wdrapał się na placyk, wysapał — i uniósł głowę w kierunku księżycowego dysku.

Jasny Księżyc, wydawało się, przyciągał i przecięte migotliwą drogą wody oceanu, i nieprawdopodobne pomysły Ruffa.

— W porządku? — zapytał wskazując głową w stronę niskiego kamiennego budynku. Po jego chropowatych ścianach ślizgały się cienie jaszczurek. Poprzez półokrągłą kopułę wystawała w niebo ogromna metalowa rura.

Inżynier odpowiedział, że wszystko w porządku: nowy teleskop został zainstalowany i, poruszany mechanizmem zegarowym, podąża w ślad za Księżycem. Powiększenie jest cudowne: dostrzegalne są płaszczyzny wielkości jednego kilometra kwadratowego.

— Chcę to widzieć — powiedział Ruff.

Weszli do mrocznego obserwatorium. Ruff siadł na schodkach pod masywnym okularem. Korwin zatrzymał się przy innym instrumencie przywiezionym niegdyś na „Flamingo”. W ciszy tykał mechanizm zegara. Inżynier powiedział:

— Obiektyw skierowany jest na Morze Deszczów. Proszę usiąść wygodnie i zdjąć osłonę ze szkła.

Ignacy Ruff zbliżył oko do miedzianej rurki okularu i natychmiast oderwał głowę: oślepiające srebrzyste światło uderzyło go w źrenice. Przemysłowiec wydał pomruk podziwu i znowu zbliżył się do obiektywu.

Zajmująca całe pole widzenia powierzchnia Księżyca wydała się tak bliska, że chciało się jej dotknąć. Była to północna część księżycowego globu — zastygła, pustynna równina Morza Deszczów. Z północno— zachodniej strony Tęczowego Zalewu wdzierały się w nią ostatnie odnogi Alp Księżycowych. Daleko na południu leżały gigantyczne o tajemniczym pochodzeniu kratery Archimedesa i Timocharisa.

— Na prawo od krateru widzi pan bruzdę biegnącą z południa na północ. To tak zwana Poprzeczna Dolina Alpejska. Jej szerokość wynosi około czterech, a długość sto pięćdziesiąt kilometrów — powiedział Korwin.

— Szczelina ta powstała w wyniku uderzenia potężnego ciała niebieskiego o powierzchnię Księżyca.

— Tak, widzę szczelinę — wymamrotał Ignacy Ruff.

— Teraz niech pan patrzy bardziej na południe. W okolicy krateru Kopernika znajduje się cały system rozpadlin. Są płytkie i kręte, ich pochodzenie jest inne. Drugi system rozpadlin, Trisnekera, leży na zachód od Oceanu Burz. Trzeci w okolicy krateru Tycho. Powszechnie określa się, że jest tych rozpadlin trzysta czterdzieści osiem. Ale ja przez nasz teleskop, przez jedną wczorajszą noc, naliczyłem ich ponad trzy tysiące.

— Jest pan przekonany, że te szczeliny nie mają związku z formacjami górskimi?

— Jestem. Są one niewątpliwie późniejszego pochodzenia. Prócz tego szczeliny wydłużają się, a ich liczba zwiększyła się w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. W ciągu czternastu księżycowych dni widoczna dla nas powierzchnia Księżyca rozpala się od Słońca, a ponieważ nie ma tam atmosfery, żar sięga ogromnych temperatur. Potem Słońce zachodzi i księżycowa półkula pogrąża się w czternastodniową noc i w eteryczny chłód następujący zaraz po zachodzie. Niech pan weźmie kamienna kulę, rozgrzeje ja do białości i wrzuci do wody…

— Rozpadnie się na drobne kawałki, do diabła! — wykrzyknął Ruff, serce zabiło mu mocniej i nie mógł złapać tchu.

— Dokładnie tak samo pęka księżycowy glob. W istniejących szczelinach gromadzi się albo pozostała jeszcze na Księżycu wilgoć, albo dwutlenek węgla. Zamarzając, pogłębiają one znacznie szczeliny.

— Rozrywają go od środka…

— Tak. Księżyc zbudowany jest ze stosunkowo lekkich materiałów, nie posiadających dużej wartości. Wcześniej czy później planeta ta musi się rozpaść. Jeśli jeszcze posiada rozpalone jądro — tym lepiej. W przypadku nieco szybszego przenikania chłodu poprzez rozszerzające się szczeliny eksploduje jak bomba…

— Daj Boże, daj Boże — wyszeptał Ignacy Ruff patrząc chciwie na zryte rozpadlinami i pokryte jakby śladami od popękanych bąbli ponure przestrzenie księżycowych równin. Ten trup dalekiego świata — pomyślał — rzucony na śmietnik ludzkich namiętności, żądz i ambicji, odegra decydującą rolę w zamierzonej przez nas grze!

Z gasnącym westchnieniem oderwał się od okularu.

— Uważam, że konieczne jest sprowadzenie tutaj dziennikarzy i pokazanie im szczelin, ale trzeba mieć pewność, że ta swołocz zobaczy tylko to, co powinna zobaczyć, i nie będzie pchać nosa w nasze sprawy.

— Przeprowadzimy ich do obserwatorium nocą — odpowiedział Korwin — zgromadzone aparaty i wszystko co powinno pozostać w ukryciu umieścimy w cieniu Księżyca zalegającym do połowy krateru.

Ruff i Korwin wyszli z powrotem na placyk. Istotnie o tej porze skaliste góry wydawały się zupełnie pustynne. Głęboko pod nogami widać było tylko kamienny chaos. Gęsty cień zasłaniał pokryte papą warsztaty na dnie krateru, składy materiałów i poskładane aparaty.

Roboty prowadzone były w największej tajemnicy. Nikt iż pracujących na wyspie nie miał prawa się oddalać. Przeglądano listy.

Statki wyładowywane były na otwartej redzie, skąd materiały dostarczano kolejką linowa w górę. Ani jeden człowiek z pokładu nie schodził na brzeg.

— Wspaniale — powiedział Ignacy Ruff zapalając cygaro.

— O świcie odpływam na kontynent. Sam przywiozę dziennikarzy. Proszę przygotować materiały do artykułów i prowadzić roboty pełną parą. Niech pan zapamięta, jeśli pomylimy się w naszych rachubach, czeka nas ostateczna klęska i zguba… Na tę kartę postawiliśmy miliardy dolarów. Jeśli wpadka, to…

Ognik cygara w jego ręce zakreślił w ciemnościach skomplikowaną ósemkę.

Загрузка...